Place Ulice

Karlino

Karlino

Karlino

Parki

Przez okres naszego pobytu w Karlinie -  a w roku 2023 mija już lat 51 - możliwości zatrudnienia w firmach miejscowych ulegały ogromnym wahaniom. Największymi pracodawcami były Zakłady Płyt Pilśniowych i Wiórowych (maksymalnie ok. 1200 pracowników), Państwowy Ośrodek Maszynowy oraz Gminna Spółdzielnia "Samopomoc Chłopska" - po ok. 250 zatrudnionych.

W miarę zmian ustojowych i politycznych następowały redukcje i upadłości. Płyty wykupił wyjątkowy inwestor Fritz Homann. ZPPiW to obecnie Homanit, a określenia wyjątkowy użyłem ponieważ jak nik inny przed nim, aktywnie - finansowo i osobiście - uczestniczy w wielu działaniach Miasta i Gminy Karlino, czym m.in. w pełni zasłużył na tytuł Człowieka Roku 2017, nadany przez dziennikarzy Głosu Koszalińskiego. W przebudowanej firmie zatrudnia ok. 600 pracowników. Rozbudowuje ją nadal.

POM, po 3-krotej podwyżce części zamiennych przez Rosjan, obrażonych żądaniem wycofania ich wojsk z Polski. w niewielkiej części hal pozostałej po wyprzedaży, zmieniono na spółkę pracowniczą Promech. GS "SCH", po wyprzedaży piekarni, masarni, rozlewni wód gazowanych, restauracji i sklepów, przestał istnieć. Wszystkie obiekty i place są już wykorzystane, a w miejscu wyburzonej restauracji działa sklep DINO. W dwóch strefach ekonomicznych powstało kilka firm nowoczesnych, ale niewielkich i jedna duża, chińska (na ostatnim zdjęciu). Rośnie liczba zakładów prywatnych, ale są to firmy jedno lub kilkuosobowe.

Miejsca Pracy.

Dawny Sąd Królewski.

Zdjęcie z roku 1976, wykonane z balkonu 4 piętra budynku BSM, stanowiącego współwłasność ZPPiW, Urzędu Miasta oraz BSM, przedstawia widok na otoczenie niegdysiejszego Sądu Królewskiego. W dniu wykonania zdjęcia, od strony ulicy Świerczewskiego (obecnie Szymanowskiego), na I piętrze mieściła się miejska Przychodnia Zdrowia. Od strony ulicy Wigury parter zajmował Oddział Rehabilitacji. Gdy w roku 1987 zamieszkałem na II piętrze, w mieszkaniu własnościowym bloku 4A, po przeciwnej stronie ulicy Świerczewskiego, przez długie lata obserwowałem walki kawek z mewami okresowo przylatyjącymi na ówczesne wysypisko śmieci, zlokalizowane poza rogatkami Karlina, pomiędzy drogami do Koszalina i Witolubia. Kawki, obsiadujące czarnym rzędem szczyt budynku, pilnowały dostępu do swoich gniazd na poddaszu, w których "pełniły dyżury" wlatując swobodnie przez ubytki dachówek. Przez ubytki, na posadzkę poddasza, lała się także deszczówka (?!). Gdy zdarzał się nalot agresywnych mew, kawki niechętnie obsiadały anteny i dachy bloków Osiedla Chopina.

Obecnie, po rewitalizacji z roku 2007, obiekt i cały przyległy teren prezentuje się pięknie, w szczególności w zestawieniu ze zlokalizowanymi po przeciwnej stronie ulicy Wigury obiektami OSP. Poddasze (z wjazdem windą) zajmuje aktywne Muzeum Ziemi Karlińskiej, piętro Policja oraz Związek Miast i Gmin Dorzecza Parsęty, parter - Referat Promocji i Rozwoju Gospodarczego oraz Straż Miejska.

Powojenne zawirowania polityczne sprawiły m.in., że w Karlinie osiadły rodziny wyznające różne rodzaje wiary. Rzec można z niewielkim błędem - społeczność Miasta i Gminy Karlino jest wielokulturowa, z dominującą wiarą rzymskokatolicką. Parafianie rzymskokatoliccy celebrują wiarę w kościele pw. św. Michała Archanioła, którego historię obszernie opisano pod adresem. 

Łączenie rodzin (głównie za sprawą młodzieży) doprowadziło do sytuacji, że nieliczne, mieszane grupy rodzinne, rzymsko- i greckokatolickie obchodziły Święta dwukrotnie, w terminach wynikających z ich własnych religii. Czy trwa to nadal - nie wiem. Wiedzę utraciłem w roku 1983...

Parafia Rzymskokatolicka.

Menu

Menu

Menu

Menu

W październiku 2022 minęły moje 82 urodziny. To spory kawał czasu ale nigdy wcześniej nie widziałem siedziby OSP tak atrakcyjnie zaprojektowanej i tak pięknie wkomponowanej w otoczenie. Oczywiście otoczenie ulegało ogromnym zmianom - nowa zabudowa ulic Koszalińskiej, Wigury, Prusa i Szymanowskiego, remont budynku dawnego Sądu Królewskiego. Obecnie całość uważam po prostu za imponującą. Za stałą gotowość do niesienia pomocy w przeróżnych sytuacjach, taka siedziba, uroczystość w dniu 25-09-2009 i nowy, nowocześnie wyposażony wóz bojowy oraz uroczyste uhonorowanie należało się im bardziej, niż komukolwiek innemu. Zdęcia i galerie związane z uroczystością , publikuję z przyjemnością.

Urzędy - Relacje.

Siedzibą władz MiG Karlino pozostaje ratusz odbudowany w roku 1912, usytuowany na centralnym placu miasta, w bezpośrednim sąsiedztwie średniowiecznego kościoła Parafii Rzymskokatolickiej pw. św. Michała Archanioła. Po pracach rewitalizacyjnych ratusz, kościół i ich bezpośrednie otocznie prezentują się znakomicie. Sprawność władz sprawia, że od wielu kadencji Karlino plasuje się w czołówce gmin polskich. Pod wieloma względami, wg różnych kryteriów, pod kierunkiem Burmistrza sprawującego władzę już lat 30.

Ratusz

Urząd Miasta i Gminy - Ratusz.

Ochotnicza Straż Pożarna.

Krótka ulica łącząca ulicę Koszalińską i Konopnickiej. Wjazd od strony Koszalińskiej odsłania po stronie prawej zaplecza domów ustawionych frontem do głównej ulicy i Placu JP II jednakże uwagę zwraca przede wszystkim ładnie zagospodarowany teren za ulicą Konopnickiej. Teren uprzednio przez wiele lat zastawiony blaszanymi garażami zawiera obecnie plac zabaw dla najmłodszych, wielostanowiskową, kolorową fontannę nawiązującą do wytrysku i pożaru ropy naftowej pod Karlinem oraz ozdobnie utwardzony plac wielofunkcyjny z parkingiem i sanitariatem.

Karlino Ulica 4 Marca. 

Karlino Ulica Żwirki. 

Place Ulice

Menu

Menu

Place Ulice

Menu

Place Ulice

Menu

Place Ulice

Menu

Place Ulice

Menu

Ślepa uliczka odbiegająca od ulicy Sawickiej, w części wyprzedanej pod zabudowę prywatną. Łączy się z nią ulica Jaworskiej. Karlino w tej części pięknieje niemalże z dnia na dzień, w miarę jak zmienia się zagospodarowanie działek. Teren zastrzeżony do udokumentowania wizualnego po zabudowie wolnych działek, z zastrzeżeniem - pięknieją posesje, powstaje architektoniczny chaos.

Ślepa uliczka odbiegająca od ulicy Jedności, w części wyprzedanej pod zabudowę prywatną. Karlino w tej części pięknieje niemalże z dnia na dzień, w miarę jak zmienia się zagospodarowanie działek. Teren zastrzeżony do udokumentowania wizualnego po zabudowie wolnych działek, z zastrzeżeniem - pięknieją posesje, powstaje architektoniczny chaos.

Ulica Wojska Polskiego łączy ulicę Koszalińską z ulicami Kościuszki i Traugutta. Przylegają do niej ulice Moniuszki i Pełki. Lokalizacja i połączenia z innymi ulicami, przy których funkcjonują obiekty najczęściej odwiedzane przez mieszkańców sprawiają, że ulica WP należy do grupy o największym natężeniu ruchu pieszego i samochodowego w Karlinie. Tędy duża część mieszkańców chadza i dojeżdża do Żłobka, Przedszkola, Szkół, Biblioteki, hali widowiskowej Homanit-Arena, KOKu, Zakładu Gospodarki Mieszkaniowej, Stadionu, Muzeum, ulubionych sklepików prywatnych, do sobotniego targowiska, na ryby, na Policję, do znajomych w pobliskich osiedlach. I na  Cmentarz. Cdn...

Ulica Wyzwolenia. 

Ulica Wolności. 

Ulica Wojska Polskiego. 

 

Place Ulice

Menu

Place Ulice

Menu

Place Ulice

Menu

Ulica Traugutta stanowi niemal w całości ciąg obiektów użyteczności publicznej. Rozpoczynając od styku z ulicą Szymanowskiego i ulicą Parkową, po stronie lewej przede wszystkim Szkoła Podstawowa z halą sportową i rozległym placem. Dalej dawne przedszkole wykorzystywane obecnie przez Bibliotekę, Związek Emerytów i Rencistów, Pomoc Społeczną, Wędkarzy. Po stronie prawej - część targowiska zabudowanego targowymi, zadaszonymi stołami. Pozostała część targowego handlu odbywa się w każdą sobotę przy i na ulicy Parkowej. Za targowiskiem Lecznica Zwierząt i Osiedle Chopina z ciągiem garaży, wewnętrznymi drogami, prywatnym handlem, placami zabaw,  parkingami, punktami usługowymi. 

 

 

Ulica Traugutta. 

-10 stopni, sądziłem, że jest po sprawie. Nie było. Para wychowała dwójkę młodych! Wszystkie ptaki paskudziły okropnie. Aby to ograniczyć stosowałem wymienne podstawki z grubego kartonu. Gdy po odlocie młodych, rodzice podjęli na naszym balkonie kolejne amory, bezpowrotnie przepędziłem całą czwórkę.

Przedłużeniem ulicy Szymanowskiego jest ulica Parkowa z obeliskami, zakończona miejskim cmentarzem. Tędy

Place Ulice

Menu

Ulica Szymanowskiego. 

Zdjęcie z roku 1976 wykonane z czwartego piętra bloku nr 4 Osiedla Chopina przedstawia fragment ulicy Świerczewskiego (obecnie Szymanowskiego) i placu, na którym wybudowano blok 4A z naszym późniejszym mieszkaniem na drugim piętrze.

Po przeprowadzce w roku 1987 i zagospodarowaniu mieszkania, dość często wyjeżdżałem nad wodę. Zdarzało się, że w dniach, w których mój kierunek jazdy przebiegał kot, wracałem z kilkukilogramową rybą. I stało się. Podczas jednego z kolejnych wyjazdów, siedzący na poboczu kot nie przebiegł. Zatrzymałem się w jego pobliżu, zacząłem namawiać aby zrobił to, na co czekam. W trakcie namowy spojrzałem na okno, w którym jak co dzień, oparta na poduszkach ułożonych na parapecie właścicielka, tradycyjnie obserwowała ulicę. Patrzyła na nas ze zdumieniem. Speszony zrezygnowałem. Kot pozostał na poboczu. Znad wody powróciłem bez ryby. Nie pierwszy i nie ostatni raz...

Jedną ze skrzynek kwiatowych, zawieszonych na naszym balkonie, sierpówki uznały za dobre gniazdo. Samiczka złożyła dwa jajeczka. Gdy spłoszone przedwieczornym sprzątaniem ptaki odleciały, a temperatura w nocy spadła do

przechodzą pochody do obelisków, osoby odprowadzające zmarłych i wierni uczestniczący w wieczornej Drodze Krzyżowej. Obchodom świąt narodowych i lokalnych zwykle towarzyszy strażacka orkiestra dęta.

Wiele oczekiwań przyniosła modernizacja budynku dawnego Sądu Królewskiego.

Przez wiele lat, po przeniesieniu placówek służby zdrowia do innych obiektów, obserwowałem szybko postępującą jego dewastację. Zaczęło się od ubytku kilku dachówek i inwazji kawek. Kawki swobodnie wlatujące na poddasze, wychowały, prawdopodobnie w komfortowych warunkach, wiele swoich pokoleń. Bardzo chętnie obsiadały rzędem cały szczyt dachu. Spędzały tam dużo czasu, plotkując przed każdą kolejną zmianą partnera opiekującego się gniazdem. Działo się tak w czasach, gdy w Karlinie istniało wysypisko śmieci, okresowo odwiedzane przez ogromne stada mew. Mewy, poza wysypiskiem, chętnie oblatywały Karlino. Oblatując pstrzyły wszystko własnymi odchodami - dachy, ulice, samochody i ...ludzi. Na odpoczynek upatrzyły sobie budynek Sądu. Po przegonieniu kawek na anteny i dachy sąsiednich budynków, zaciekle walczyły o każde miejsce. Zwykle było ich więcej niż miejsc, więc walki i ruch trwały nieprzerwanie. Po kilkunastu minutach odlatywały i wszystko powracało do "normy".

Po zakończeniu przebudowy budynek prezentuje się okazale z każdej strony. Od strony ulicy Wigury sąsiaduje z najładniejszą (w mojej ocenie) remizą OSP, od strony ulicy Szymanowskiego - z parkingiem i blokową zabudową Białogardzkiej SM. Na przelotowym placu od strony zachodniej urządzono dwustronny parking otoczony niską zielenią i gablotami informacyjnymi. Kawkowe niegdyś poddasze zajmuje Muzeum Ziemi Karlińskiej, niżej Związek Miast i Gmin Dorzecza Parsęty, Policja, Straż Miejska, Referat Promocji i Rozwoju Gospodarczego UM. Na poddasze, do Muzeum, organizującego m.in. interesujące wystawy fotograficzne, wjechać można windą.

Place Ulice

Menu

Ulica Szczecińska łączy zachodni narożnik Placu JP II z obwodnicą, pełniącą funkcję drogi E28 przed uruchomieniem drogi ekspresowej S6. Obecnie obwodnica stanowi fragment drogi 112, w nawigacji Garmin określanej jako droga 6.

W połowie w/w. łącznika, odbiegająca w kierunku północno-zachodnim droga lokalna stanowi fragment alternatywnego dojazdu do Kołobrzegu. W Gościnie łączy się z drogą 162, w Ząbrowie z drogą 102. Chętnie z owych dróg korzystam przy dojazdach do miejscowości nadmorskich położonych po zachodniej stronie Kołobrzegu. Zapewniają przyjemniejszą i bezpieczniejszą jazdę od fatalnie sfałdowanych poboczy drogi 163. Szczecińska, w połączeniu z głównym placem miasteczka i ulicą Koszalińską, do czasu uruchomienia obwodnicy przenosiła na swoim odcinku cały ruch kołowy Wschód-Zachód. Obwodnica umożliwiła zamknięcie jej na czas kapitalnego remontu mostu nad Parsętą (Szczecińskiego - dokumentacja foto pod adresem, przycisk "Most Szczeciński").

Zmiany na Szczecińskiej następowały bardzo często. W roku 2022, z budynku, w którym na piętrze mieściły się biura GS a na dole ich sklep wielobranżowy, głównie z żelastwem, korzystają medycy. Istnieje w nim także punkt pobrań materiałów do badań laboratoryjnych (nigdy dotychczas z niego nie korzystaliśmy - powody różne).

W budynku Karlińskiego Ośrodka Kultury, przeniesionego do obiektów Zespołu Szkół Ponadgimnazjalnych, po przystosowaniu funkcjonuje pralnia prowadzona i zatrudniająca wyłącznie osoby niepełnosprawne.

Prywatny warsztat przezwajania i naprawy silników nie działa od zgonu jego właściciela. Siedzibę i tereny PGR nad Parsętą sprzedano osobie prywatnej wraz z dawnym spichlerzem. Plan zagospodarowania widziałem. Piękny. Realizacji na razie brak.

Ulica Szczecińska. 

Place Ulice

Menu

Place Ulice

Menu

Place Ulice

Menu

Place Ulice

Menu

Spokojna jest ulicą jednokierunkową od ulicy Kościuszki, do ulicy 4 Marca. Biegnie przez osiedle mieszkaniowe byłego Kombinatu PGR, wybiega także poza ulicę Kościuszki, do zespołu garaży wykorzystywanych przez okolicznych mieszkańców. Istnieje wiele podstaw ku temu, by ulicę i osiedle uznać za spokojne. Większość mieszkań stanowi obecnie własność prywatną.

Spichrzowa jest ulicą jednokierunkową, łączącą jednokierunkową ulicę Waryńskiego z ulicą Szczecińską. 

W narożniku obu wymienionych ulic istniał niegdyś piętrowy Karliński Ośrodek Kultury, przeniesiony do budynków Zespołu Szkół Ponadpodstawowych. Obecnie jest tam świetnie wyposażona pralnia, obsługiwana przez osoby niepełnosprawne.

Ulica Spokojna. 

Ulica Stroma. 

Ulica Spichrzowa.

Ulica Stroma łączy biegnącą po szczycie wzniesienia ulicę Koszalińską z przebiegającą u jego podstawy, po stronie Parsęty, ulicą Moniuszki. Lewą stronę ulicy, w całości stanowi prywatną własność firmy MAGA, po prawej rociąga się park z amfiteatrem. Ulica stanowi element trasy powtarzalnego od ponad 20 lat Biegu Papieskiego.

Oficjalnie, wg tablicy informującej o formach finansowania, jest to "Ciąg pieszy wzdłuż Kanału Młyńskiego oraz rzeki Parsęty, wraz z małą architekturą". Zostanie zaprezentowany w menu rozwijalnym Inwestycje pod adresem https://fv-dokument.pl/na-terenie-miasta-i-gminy-karlino (w dalszej kolejności uzupełniania). Przepraszam i ...zapraszam.

Ulica na obszarze wyznaczonym pod zabudowę prywatną - do uzupełnienia po zakończeniu budów. Niedawny wygląd tego obszaru przedstawia zapis "Karlino w październiku 2010". Więcej - nie tylko o Karlinie - po użyciu przycisku "Powrót do menu".  (poniżej).

Krótka uliczka na obszarze wyznaczonym pod zabudowę prywatną - do uzupełnienia po zakończeniu budów. Niedawny wygląd tego obszaru przedstawia zapis "Karlino w październiku 2010". Więcej - nie tylko o Karlinie - po użyciu przycisku "Powrót do menu", poniżej.

Ulica Spacerowa.

Ulica Słoneczna.

Ulica Sawickiej. 

Ulica Przyjaźni. 

Ulica Słoneczna łączy ulice Tadeusza Kościuszki i Bolesława Chrobrego. W bliskim sąsiedztwie  pozostaje lokalny stadion, dwie hale sportowe, w tym stara i Homanit-Arena, trzy "podręczne" sklepiki wielobranżowe oraz Wioska Dziecięca SOS. Usytuowanie sprawia, że ruch pieszy i kołowy pozostaje nieznaczny. 

Place Ulice

Menu

Ulica Pełki.

Place Ulice

Menu

Place Ulice

Menu

Place Ulice

Menu

Ulica Prusa.

Ulica Pełki obiega bloki mieszkalne, wybudowane przez BSM Białogard w etapie drugim, po wybudowaniu osiedla Chopina. Wg starych planów, teren oddzielający bloki od ulicy Koszalińskiej miał być zagospodarowany zielenią i małą architekturą jako teren relaksu dla mieszkańców, klientów pobliskiego domu towarowego i poczty, oraz podróżnych jadących w kierunku Koszalina i Kołobrzegu. Stało się inaczej, prawdopodobnie wtedy, gdy podjęto decyzję o innym, korzystniejszym dla zabytkowej zabudowy ulicy Koszalińskiej przebiegu obwodnicy. Teren planowanego skweru przeznaczono pod zabudowę, utrzymaną w stylu nawiązującym do zabudowy starej. Między innymi miała tam powstać przychodnia zdrowia, jednakże zmieniono lokalizację z chwilą, gdy sąsiednią działkę sprzedano pod siedzibę firmy pogrzebowej ARMAR (!).

Ulicę Pełki zakończono nietypowym wylotem na Koszalińską, w rejonie miejscowej Poczty. 

Ulica Prusa jest krótka - łączy ulicę Wigury z placem Jana Pawła II.

W latach siedemdziesiątych, po obu jej stronach przestrzeń w znacznej części ziała pustką, zabudowaną co najwyżej komórkami stanowiącymi zaplecze budynków skupionych przy placu i Koszalińskiej, w tym miejscowego kina. Idąc do kościoła, ratusza czy chociażby do gospody zlokalizowanej także przy placu, trudno było przy obecnej ulicy Prusa odnaleźć obiekt, którego widok cieszyłby wzrok.

Do roku 2022, miła dla oczu zabudowa opasała ów teren od strony trzech ulic - Koszalińskiej, Wigury i Prusa. Najpiękniej prezentuje się plac z obiektami Ochotniczej Straży Pożarnej, otoczony ulicą Prusa, ulicą Wigury i kanałem młyńskim. Jest zawsze schludny, zadbany, z celnie dobraną kolorystyką. Wjazd na teren operacyjny OSP zlokalizowano przy ulicy Prusa, wejście do budynku z salą wykładową, udostępnianą mieszkańcom przy wielu różnych okazjach - od strony ulicy Wigury. Bezpośrednie sąsiedztwo zmodernizowanego budynku dawnego Sądu Królewskiego, w którym obecnie mieści się Miejskie Centrum Promocji, Policja, Muzeum oraz siedziba Związku Miast i Gmin Dorzecza Parsęty sprawia, że ów fragment Karlina jest jednym z wielu powodów do dumy mieszkańców.

Ulica Parkowa ma swój początek u zbiegu ulic Szymanowskiego i Traugutta. Kończy się przy cmentarzu.

Z kilku ważnych powodów ulica pozostaje pod szczególną opieką władz Karlina i jego mieszkańców. W roku 2022, jezdnia i chodniki, oraz duży plac parkingowy na jej początku, umocnione kostką brukową, są zwykle uporządkowane i zadbane. Plac i część ulicy, w każdą sobotę zamieniane jest w intensywnie wykorzystywane targowisko. Plac przez wiele lat pozostawał zwykłym, opadającym w niewielką dolinę rumowiskiem, na które długo zwożono ziemię z budów realizowanych w innych rejonach. Obecnie wjazd na plac łączy się ze ścieżką (ulicą?) Spacerową, biegnącą wzdłuż kanału młyńskiego i Parsęty aż do przedłużenia ulicy Kościuszki. Ścieżka i ulica Kościuszki łączą się w obrębie ujęcia wody dla ogrodów pracowniczych.

Za wejściem na ścieżkę, idąc w kierunku cmentarza, po stronie lewej mijamy park z obeliskiem poświęconym "Tym, którzy oddali życie za Ojczyznę", wciąż odświeżanym kamieniem upamiętniającym 22 karlińskich gimnastyków którzy zginęli podczas I Wojny Światowej, w głębi plac z urządzeniami do ćwiczeń siłowych pod chmurką. Po prawej budynki Zespołu Szkół Ponadpodstawowych, do których z ulicy Szczecińskiej przeniesiony został Karliński  Ośrodek Kultury ze wszystkimi imprezami dla mieszkańców w każdym wieku.

Mieszkańcy, w każdą rocznicę uzyskania niepodległości przez Polskę, także przy rocznicach wyzwolenia Karlina, licznie spotykają się przy obelisku, po wcześniejszej mszy w miejscowym kościele i przemarszu z oficjelami ulicami Koszalińską i Szymanowskiego (wcześniej Świerczewskiego). Przemarsz odbywa się zawsze z towarzyszeniem miejscowej orkiestry dętej. 

W KOK, częstymi gośćmi są seniorzy. Zorganizowano im tam doskonałe przytulisko z mnóstwem różnorakich zajęć.

Ulica Parkowa. 

Menu

Place Ulice

Menu

Place Ulice

Menu

W latach siedemdziesiątych, tak jak w roku 2022, ulica Okrzei po stronie ulicy Koszalińskiej stanowiła przede wszystkim gospodarcze zaplecze starych budynków mieszkalnych równoległych do Koszalińskiej. W miejscu maksymalnego oddalenia obu ulic działki podzielono, sprzedano, powstało kilka prywatnych posesji z domami mieszkalnymi. Po stronie rzeki Radew duże luki w zabudowie utrzymywały się przez długie lata. Chadzałem tamtędy ze spinningiem nad rzekę, ale tylko w najwyższych miejscach. Reszta albo pozostawała pod wodą albo była niebezpiecznie grząska. Suchy i bezpieczny był tylko brzeg do okolic dawnego kąpieliska przy

Krótka uliczka jednokierunkowa, łącząca ulicę Chrobrego z ulicą Moniuszki. Uporządkowana na przełomie lat 2010/2011 m.in. poprzez wyłożenie kostką brukową.

Karlino Ulica Okrzei. 

Ulica Ogrodowa. 

ulicy Białogardzkiej. Obecnie wszystkie działki są szczelnie wygrodzone i zabudowane. Dostępu do rzeki brak?? - nie wiem, nie próbowałem go szukać. Wiem tylko tyle, że - zgodnie z przepisami polskiego prawa - być tak nie powinno.

W roku 2022 na ulicy trwają prace porządkujące ścieki, jezdnię i chodniki a z lat siedemdziesiątych pamiętam czyn społeczny, w którym na styku Okrzei i Konopnickiej zrywaliśmy ciężką jak cholera trylinkę. Pod asfalt. Uczestniczyłem w nim bez oporów ze świadomością, że robimy coś pożytecznego dla miasta, dla mieszkańców.

Bywało z tym różnie. We wspomnianym dniu inna ekipa przygotowywała teren kolei wąskotorowej pod ścieżkę zdrowia. Ścieżki zdrowia były w tych czasach w modzie, ale nie na terenie, na który północny wiatr nawiewał mdląco-wymiotny zapach ówczesnego Bacutilu...

chwilę zatrzymał się na krawędzi wschodniego, narożnego rowu i ruszył tak gwałtownie, jak jechał uprzednio. Zanim zdążyłem ochłonąć, "szybki i wściekły" zniknął...

Narastający ruch kołowy i wciąż wzrastająca ładowność oraz masa własna samochodów ciężarowych stanowiły dla Karlina znaczący problem. Pojawił się nawet projekt "obwodnicy" do którego dostosowano usytuowanie budynku Koszalińska 93A. Jako jedyny na całej długości ulicy stoi do niej ukośnie - pozostałe równolegle. Projekt, który na szczęście nie został zrealizowany, pozostawiał cały ruch drogowy na znacznej części terenu zabudowanego. Wiele starych budynków do roku 2022 po prostu nie wytrwałoby. Obwodnica zaprojektowana zgodnie ze swoją nazwą (i zrealizowana) zaczyna się i kończy w okolicach wschodnich i zachodnich rogatek Karlina, przebiega nad Radwią,  wiaduktem pokonuje tor kolejowy południe-Kołobrzeg, krzyżuje się z drogą 163, przebiega nad Parsętą i kończy na skrzyżowaniu z przedłużeniem ulicy Szczecińskiej. Na skrzyżowaniu z drogą 163, zanim zastosowano ograniczenia i ustawiono radar, zginęło kilka osób. Dziwiłem się, bo widoczność w obu kierunkach jest dobra.

Dziwiłem się tylko do czasu, gdy sam znalazłem się w sytuacji niebezpiecznej. Nie widząc nadjeżdżających, spokojnie wjechałem na skrzyżowanie. Zanim wjechałem na przeciwległy pas 112, od strony Parsęty pojawił się pędzący, płaski samochód sportowy. Aby uniknąć zderzenia, lekko odbił w prawo, zadymił hamulcami i oponami, na 

Ulica istnieje od niedawna tj. od czasu, gdy teren pomiędzy Parsętą i ulicą Kościuszki podzielono na działki przeznaczone do sprzedaży pod budowę domów prywatnych. Zmiany przy ulicy następują na tyle szybko, że zasadnym jest czekanie, aż sytuacja nieco ustabilizuje się. Ulica wciąż pięknieje :).

Obwodnica. 

Ulica Niepodległości. 

Place Ulice

Menu

Place Ulice

Menu

Place Ulice

Menu

Place Ulice

Menu

Place Ulice

2022-12-14

2024-03-31

2024-06-30

Menu

Ulica Nadbrzeżna. 

W latach siedemdziesiątych XX wieku ulica Nadbrzeżna należała do grupy najbrzydszych ulic Karlina. Osłonięta rachitycznymi olchami, przez większą część roku pozostawała błotnista i wyboista. W sąsiedztwie dawnej Spółdzielni Ogrodniczo-Pszczelarskiej istniał basen z wodą i żurawiem, ułatwiającym zatapianie beczek z ogórkami. Dalej, aż w pobliże mostu kolejowego, istniała mizerna uprawa ziemniaków. Prace przeprowadzone w latch 2004 i 2005 zmieniły ów stan radykalnie. Powstał Kompleks Sportowo-Rekreacyjny WODNIK. Chrzest Kompleksu "zaliczył" burmistrz Waldemar Miśko, wrzucony do rzeki Radew przez mieszkańców Karlina. Poradził sobie znakomicie.

Od czasu uroczystego cięcia wstęgi i chrztu, na terenach WODNIKA dzieje się przez okrągły rok na tyle dużo, aby z czystym sumieniem sugerować podróżującym koleją zwracanie uwagi na opisywany fragment Karlina - niezależnie od pory dnia i roku.

Codziennie dostrzec można osoby spacerujące, odpoczywające na ulicznych ławkach i dzieci z opiekunami, korzystające z placu zabaw. Na przedwiośniu, z urządzeń Wodnika, ogniska i wody w Radwi od wielu lat, corocznie korzystają duże grupy morsów. Kąpielom towarzyszą biegowe imprezy na lądzie. Z największym rozmachem przebiegają coroczne obchody nocy świętojańskiej, zwykle z udziałem zespołów lokalnych, popularnych zespołów z zewnątrz oraz ekip z zagranicznych miast zaprzyjaźnionych. Obchody trwają od rana - konkurs siatkówki, spływ kajakowy, występy zespołów estradowych, próby przejazdu rowerem przez kładkę na Radwi, w nocy wianki na rzece, fajerwerki i nocna zabawa pod chmurką. To zaledwie elementy tradycyjne. Towarzyszą im nowości, w każdym roku inne. Więcej na niniejszej stronie, pod adresem https://fv-dokument.pl/imprezy-powtarzalne przyciski MSK Radew-Parsęta / Morsy / Noc Świętojańska /. W lato aktywnie dołącza kąpielisko i kajakarze.

Wg mapy Google ulica Moniuszki jest najdłuższą ulicą Karlina. Odbiega od ulicy Wojska Polskiego, za którą wybudowano 3-piętrowy budynek Moniuszki 3 (??) a wygląd ulicy miejskiej zachowuje tylko do północnej granicy posiadłości państwa Mazurków. Dalej jest to droga polna, wykorzystywana przede wszystkim jako dojazdowa do ogrodów działkowych i - po przekroczeniu ścieżki rowerowej - leśna, łącząca się z drogą 163 w rejonie Zakładu Utylizacji i Homanitu. Sytuacja ulegnie zmianie, gdy ruszy II etap budowy osiedla Biedronka.

Ulica Moniuszki.

Ulica rzeczywiście krótka i wąska, osłonięta wysokimi murami. Łączy ulicę Okrzei z Koszalińską. Po prawej zaplecze punktu usługowego i sklepu Techniki Grzewczej, po lewej, w dużej części rozebrany pustostan. Planów zagospodarowania nie znam.

Ulica Krótka. 

Zlokalizowana jest na terenach wyprzedanych pod zabudowę prywatną. Od strony zachodniej łączy ulice Sawickiej i Jaworskiej. Wybiega daleko w stronę ścieżki spacerowej biegnącej wzdłuż Parsęty od ulicy Parkowej do ostatnio wybudowanej stanicy kajakowej (dawnej określanej jako zakręt Żygadły, stacja pomp, ujęcie wody itp...). Kończy się w sąsiedztwie dawnego "wodospadu".

Place Ulice

Menu

Ulica Krasickiego.

Ulica Kościuszki zaczyna swój bieg u zbiegu dwóch innych - ulicy Wojska Polskiego i Traugutta.  Przebiega obok centrum imprez sportowych i publicznych HOMANIT-ARENA, miejskiego stadionu, warsztatów terapii zajęciowej (uprzednio przedszkole Kombinatu PGR), osiedla mieszkaniowego tegoż Kombinatu, osiedla domów jednorodzinnych. Są to obiekty usytuowane po jej stronie lewej. Po prawej przebiega obok domów jednorodzinnych, starej hali sportowej, wylęgarni drobiu, kilku prywatnych domów i sklepów, ładnie utrzymanej Wioski Dziecięcej SOS, skyparku i pracowniczych ogrodów działkowych. Przedłużeniem ulicy asfaltowej, przejezdną drogą biegnącą skrajem lasu i łąk oraz rozlewisk nad Parsętą, dojechać można do leśniczówki i starorzecza nazywanego lokalnie kanałem bacutilskim. Ścieżką przedłużającą drogę przejezdną dotrzeć można do mostu nad Parsętą, ale tylko po nieco skomplikowanym pokonaniu bagienka, przez które dopływają m.in. ścieki z niegdysiejszego, rozsiewającego obrzydliwą woń przedsiębiorstwa Bacutil. (Woń dawno wykasowano!).

Ulica Kościuszki.

Place Ulice

Place Ulice

Menu

Place Ulice

Menu

Place Ulice

Menu

Menu

Istnieje kilka powodów bezpośrednio powiązanych z dużą ilością prezentowanych zdjęć, a to nie są wszystkie. Inne odnaleźć można np. w działach Inwestycje i Pory Roku.

Koszalińska to główna ulica Karlina - fragment szlaku WZ Kaliningrad-Berlin, krzyżującego się na Placu JP II ze Szlakiem Solnym. Tędy od najdawniejszych czasów chadzano do podstawowych instytucji-organów-obiektów miasta i gminy: ratusza, kościoła, policji usytuowanej niegdyś w narożniku białogardzkim (dom Napoleona!), jedynej apteki usytuowanej obok policji, do restauracji w narożniku Koszalińskiej, sklepu wędkarskiego z informacją o bieżących sukcesach, księgarni z artykułami szkolnymi, fryzjera, poczty, kina i KOKu na Szczecińskiej,

Na przełomie lutego/marca 2022 minęło 50 lat naszego pobytu w Karlinie. Pół wieku - nieźle! Zmieniło się b. dużo, głównie w zabudowie i estetyce ulicy a przede wszystkim w sposobie zagospodarowania frontowych lokali parterowych. Jak zwykle - każdy nowy najemca wprowadzał zmiany wg własnego gustu. Bryła budynku i jej usytuowanie pozostawała bz., stosownie do zaleceń wojewódzkiego konserwatora zabytków...

W systemie, w myśl którego wzdłuż większości ulic miejskich wszelką zabudowę realizowano zwykle równolegle do ulicy, frontem skierowanym ku niej, na Koszalińskiej istnieje wyjątek. Na wysokości wjazdu do marketu i osiedla Biedronka, po przeciwnej stronie ulicy wybudowano w latach bodajże osiemdziesiątych budynek mieszkalny ustawiony ukośnie do ulicy. Dlaczego?? Pytanie pozostawiam bez odpowiedzi, aby nie ułatwiać jej nowym uczestnikom konkursu wiedzy o Karlinie, realizowanego w popołudniowych przerwach 3-etapowego, powtarzalnego spływu rzekami Radew i Parsęta do Kołobrzegu. Odnaleźć ją można po szczegółowym przewertowaniu niniejszej www. Cdn...

2024-06-30.

2022-12-10.

Place Ulice

Menu

Ulica Konopnickiej jest jedyną i ostatnią przed granicą gminy ulicą, odbiegającą w lewo tuż po wjeździe z Placu Jana Pawła II w ulicę Białogardzką. Przez długie lata wyglądała ...nieciekawie. Po lewej tył i zaplecze budynków ustawionych frontem do placu i ulicy Koszalińskiej, po prawej chaos blaszanych garaży, głębiej podmokły teren rozlewiskowy rzeki Radew.

Po usunięciu garaży i nawiezieniu ziemi, strona prawa znacząco zmieniła swój rozmiar i wygląd. Teraz jest tam miły dla oka plac zabaw, kolorowa fontanna nawiązująca do niebezpiecznej erupcji ropy w Krzywopłotach i skwer wypoczynkowy z parkingami i miejską toaletą.

Ulica Koszalińska.

Ulica Konopnickiej. 

Zabudowa prywatna.

Ulica Jedności.

Ulica Jaworskiej.

Niby normalna kolej rzeczy, ale przyzwyczaić się było trudno do Stalinogrodu jak i niegdysiejszego np. Lechistanu. Tam przynajmniej okoliczności i powody bywały jasne. Teraz nie mam pojęcia, kogo chciały uhonorować władze Karlina ustanowieniem nazwy "Ulica Jaworskiej". Encyklopedia Popularna PWN wymienia tylko Władysławę - panią prezes międzynarodowego stowarzyszenia krytyków sztuki AICA. Internet dla nazwiska Jaworska  prezentuje 123348 rekordów, w tym Miss Polonia 1984 oraz Magdalena, k-k referatu promocji i rozwoju gospodarczego :).

Ulicę Jaworskiej utworzono na terenach przeznaczonych pod zabudowę prywatną. Tam ciągle dzieje się coś nowego. Wzdłuż ulic powstają nowe siedziby rodzinne. Każda inna. Tworzy się pstrokacizna. Większość z bliska wygląda pięknie. Z daleka - architektoniczny chaos.

Irytują mnie ciągłe zmiany nazewnictwa ulic, miast, nawet państw. Powtarza się to niemal po każdej zmianie władzy

Ulica Dworcowa odbiega od Koszalińskiej niemal prostopadle, naprzeciwko dawnej, GS-owskiej Rozlewni Piwa i Wytwórni Wód Gazowanych. Biegnie wzdłuż torów kolejowych do budynku dworcowego, częściowo odbudowanego po pożarze i dalej, do doraźnej bocznicy kolejowej, pobudowanej do odbioru ropy z ugaszonego odwiertu Krzywopłoty. Trwało to bardzo krótko. Później treny gminy Karlino i gmin sąsiednich opleciono rozłożonymi dość gęsto przewodami - pojawiły się specjalistyczne pojazdy badawcze Geofizyki Toruń. Zdołałem ustalić, że ropę pozyskiwano krótko, do czasu, gdy ciśnienie gazów było wystarczające. Ale pożar zrobił swoje. Ropę podobno mamy, ale uwięzioną w łupkach...

Coś w narożniku Dworcowej dziać się w roku 2022 zaczęło. Niegdyś był tam przystanek autobusowy. Później budynek zmieniono w salę bankietową (balowaliśmy), ale nawet wówczas zatrzymywały się tam busy dowożące podróżnych do berlińskich lotnisk.

Przystanek wraca??

Niestety - nie. Wątpliwości wyjaśnia seria zdjęć z 24-07-2022, w szczególności dość mętna treść tablicy informacyjnej obiektu.

jego wewnętrznym terenie rozbudował Stację Paliw. Stację przejął LOTOS a po fuzji z ORLENEM, od roku 2022 sprawa ostatecznej nazwy pozostaje otwarta.

Za ogrodzeniem zmiany następowały nie mniej intensywnie. Przez pewien czas, w nowych obiektach działalność produkcyjną prowadziła firma niemiecka.  Obiekty przejął Kospel Koszalin.

ZPPiW, które w okresie rozkwitu zatrudniały ponad 1200 pracowników, oraz pozostałe polskie zakłady podobnej branży, przejęła Grupa Homanit. Po przebudowach i zmianach profilu Grupa uczestniczy finansowo w dalszej rozbudowie miast wciąż gwarantując atrakcyjną pracę.

Prawa strona ulicy Kołobrzeskiej znacząco zmieniła swoje oblicze i ciągle zmienia je nadal. W narożniku pomiędzy ulicą Koszalińską i drogą na Witolub powstał i działa prywatny Serwis Opon, dawne obiekty GS"SCH" - Ubojnia i Zakład Przerobu oraz Piekarnia, po wyburzeniach przejęły nowe firmy. Od ich granic do leśnego pasa ostro rozbudowuje się osiedle domów rodzinnych. Za lasem, na terenach Strefy Ekonomicznej, na których przez lata uprawiano truskawki szybko rozwija się chińska firma Yinlun Setrab Poland Sp. z o.o., która wcześniej przejęła produkcyjną firmę Scanrad, działającą na sąsiedniej Strefie Ekonomicznej, przy E28. Uroczystość zawieszenia wiechy na obiekcie firmy Yinlun odbyła się 4 maja 2022 roku, z udziałem przedstawicieli Yinlun Setrab Group ze Szwecji i Niemiec.

Ulica Kołobrzeska.

W roku 1972 Ulica Kołobrzeska wyglądała ...normalnie. Jak zwykła droga dojazdowa do Kołobrzegu. Jak każda inna droga istniejąca na obrzeżach miejscowości, stanowiących element pradawnego szlaku solnego.

Miejscowości takie zwykle rozwijały się najintensywniej na skrzyżowaniach podobnych szlaków, a w przypadku Karlina, na jego placu centralnym (obecnie Plac Jana Pawła II) krzyżował się szlak solny ze szlakiem handlowym WZ (Wschód-Zachód łączący drogą E28 Berlin z Kaliningradem, zwieńczonym na terenie Karlina zachowanymi nazwami ulic: Koszalińska-Szczecińska).

Z czasów najdawniejszych pamiętam przede wszystkim narożny krzyż, zawsze pięknie zadbanej kapliczki. Nie jestem pewien, kto tak intensywnie o nią dbał - prawdopodobnie rodzina państwa Popławskich. 

Na narożniku drugim, od strony centrum miasteczka, funkcjonował Wydział Chemizacji ówczesnego POM. Dalej długo nic, nieużytki + las, później "ośla łączka"-plac do drogowej nauki jazdy.  (Ostro na niej trenowałem w roku 1978 :)). Jeszcze dalej przejazd kolejowy, teren podmokły z rachitycznym laskiem i solidnie ogrodzony teren Zakładów Płyt Pilśniowych i Wiórowych z drogą zewnętrzną dla dostawców surowca. Droga zewnętrzna obiegała teren Zakładów aż do furtki, którą panie z zakładowego laboratorium wychodziły nad Parsętę po próbki do badań bieżących. Korzystałem z niej wielokrotnie w krótkich wyprawach wędkarskich. W niewielkiej odległości od ogrodzenia rozdzielała się - oba odcinki prowadziły do atrakcyjnych fragmentów rzeki.

Obiekty po Wydziale Chemizacji kilkakrotnie zmieniały właścicieli. Narożnik Koszalińskiej i Kołobrzeskiej ścięto ogrodzeniem i chodnikową ścieżką a prywatny przedsiębiorca na  

Ulica Dworcowa. 

Place Ulice

Menu

Place Ulice

Menu

Place Ulice

Menu

Place Ulice

Menu

Place Ulice

Menu

Place Ulice

Menu

Place Ulice

Menu

Ulica Chrobrego obejmuje duży fragment starej zabudowy o wspólnych dla całej ulicy elementach architektonicznych. Było tak do czasu, gdy lokatorom umożliwiono wykup posesji i swobodną możliwość przebudowy. Teraz wygląd zależy przede wszystkim od gustu właściciela i zasobności jego portfela. Tak, czy owak osiedle a w szczególności przydomowe ogródki sprawiają, że osiedle pozostało miłym dla oka fragmentem miasta, do którego w ostrym tempie dołączyła prywatna zabudowa ciągnąca się od ulicy Moniuszki. 

Ulica, biorąc początek przy ulicy Moniuszki, ostro, pod kątem około 100 stopni skręca ku ulicy Kościuszki j na niej kończy swój bieg.

Ulica Chrobrego. 

Nazwa wewnętrznej drogi osiedlowej. Tak samo określany jest przejazd pomiędzy blokami mieszkalnymi i osiedlowym zespołem garaży. Osiedle ma świetną lokalizację. Ważne dla codzienności mieszkańców instytucje są bardzo bliskie, osiągalne dla piechurów w każdym wieku.

Mapy Google zamieszczam zawsze z lekkim żalem, że dawniej nie były tak łatwo dostępne. Kolejne aktualizacje często zaskakują ilością i zakresem zmian...

Ulica Chopina.

Place Ulice

Place Ulice

Menu

Parki

Menu

Park przy Szczecińskiej.

to swoją wędkę połamie i wyrzuci do rzeki z mostu wąskotorowego. Dał mi świetny pretekst. Akurat odwiedził mnie ktoś z dalszej rodziny - pogazowaliśmy tak ostro, że w zawodach udziału wziąć nie mogłem. Gdy pytano mnie o powód, łgałem z uśmiechem, że żal mi było sprzętu Juliana...

Teraz, w miejscu moich dawnych zejść istnieją metalowe schody, w parku urządzenia siłowni pod chmurą, plac zabaw dla dzieci i wygrodzony teren dla psów. Odnowiono i uporządkowano teren przy obelisku, odwiedzanym przez władze i mieszkańców corocznie, w każdą rocznicę wyzwolenia Karlina.

Przy wysokiej wodzie zdarza się, że ścieżka spacerowa poniżej skarpy parkowej staje się niedostępna. Nawet pływaliśmy nad nią pontonem, napędzanym silnikiem elektrycznym. Ale to stany wyjątkowe. Normalnie chadza się nią z przyjemnością, szczególnie wiosną, gdy dokuczają zimne wiatry północno-wschodnie. Na łuku przy Kanale zawsze znaleźć można miejsce zaciszne. Tam najwcześniej zakwitają fiołki :).

Park, od miejsca, w którym od ulicy Parkowej odłącza się ścieżka spacerowa biegnąca wzdłuż Kanału Młyńskiego, łagodnie pnie się pod górę osiągając najwyższy poziom po stronie Kanału i Parsęty, w miejscu styku z ogrodzeniem miejskiego cmentarza. Istnieje tam strome zejście na ścieżkę i miejską "dziką plażę".

Wędrując przez Park ze spinningiem, zwykle schodziłem wcześniej, przed ujściem Kanału do Parsęty. Zdarzało się, że poniżej ujścia spotykałem zaprzyjaźnione małżeństwo. Do dzisiaj brzmią mi w uszach słowa śp. Juliana wypowiedziane do jego żony "Patrz k..., my czeszemy rzekę od Zakrętu Żygadły i nic, a ten dopiero przylazł nad wodę i już ma rybę".

Świetny był z niego kompan. To właśnie on, gdy wygrałem kolejne zawody, zapowiedział, że jeśli wygram następne, 

Park przy Parkowej.  

Parki

Menu

Parki

Menu

Parki

Menu

Parki

Menu

Park z Amfiteatrem.

Skatepark

Park przy Szczecińskiej

Park przy Parkowej

Park z Amfiteatrem

Spokojna

Krasickiego

Chopina

4 Marca

Żwirki

Wyzwolenia

Wolności

Wojska Polskiego

Wigury

Waryńskiego

Walki Młodych

Traugutta

Szymanowskiego

Szczecińska

Stroma

Przyjaźni

Spichrzowa

Słoneczna

Spacerowa

Sawickiej

Pełki

Prusa

Parkowa

Okrzei

Ogrodowa

Obwodnica

Niepodległości

Nadbrzeżna

Moniuszki

Krótka

Kościuszki

Koszalińska

Konopnickiej

Kołobrzeska

Jedności

Jaworskiej

Dworcowa

Chrobrego

Bogusława/Bolesława X

Brzóski

Białogardzka

Plac Jana Pawła II

Place Ulice.

Parki.

Kotłownia.

Biedronka.

Działa na terenach dawniejszego Tartaku i terenach POM, przejętych w trybie wzajemnej wymiany, od Kolei Wąskotorowej. Obok powstało ładne osiedle mieszkaniowe zarządzane przez Karlińskie Towarzystwa Budownictwa Społecznego, mocno wspierane finansowo przez właściciela firmy HOMANIT, kontynuującej produkcję płyt pilśniowych i wiórowych (?) po upadłym ZPPiW. Dalszą budowę Osiedla Biedronka wstrzymano po urzędowej zmianie zasad finansowania gmin. Więcej o Biedronce na podstronie "Na terenie Miasta i Gminy Karlino", przycisk Biedronka.

Hala sportowa.

Regionalne Centrum Turystyki i Sportu. Hala powstała po części na przyulicznych nieużytkach (?) i terenie starego boiska sportowego. Obiekt atrakcyjny, o dużym znaczeniu dla Karlina i nie tylko. Odbywają się w nim mistrzostwa Polski, zawody i mecze międzynarodowe, pokazy naukowe, ważne imprezy okolicznościowe.

Związek Miast i Gmin Dorzecza Parsęty.

Menu

Związek z siedzibą w Karlinie powstał w roku 1992. Siedzibę zmienił z ulicy Koszalińskiej na Szymanowskiego, niedawno przejął od PZW funkcję gospodarza wód Dorzecza. Szczegółowe informacje o większości zmian zawarte są na pozostałych podstronach.

Miniporadnik.

Przez tak długi okres działo się bardzo dużo. Ze spisania tylko najważniejszych wspomnień powstałaby opasła księga. Żyłem skromnie, z ogromną niechęcią obserwując polityków i wszelkich "doradców". Każdy wydaje odmienną opinię i pozostaje przekonany, że rację ma tylko on. Pozostaje "telegraficzny skrót" odniesiony głównie do najważniejszych powodów zmian. 

 

Współpraca z Naczelnym układała się dobrze, z jednym niemiłym dla mnie wyjątkiem. Od czasu, gdy przywieziono mu zastępcę, 80% czasu spędzał poza firmą, ale dzięki temu i własnym szerokim znajomościom potrafił załatwić naprawdę dużo - dla firmy, dla załogi, dla poszczególnych pracowników, dla mnie też.

Od zawsze wysoko ceniłem partnerskie współdziałanie dla dobra wspólnego, niezależne od poglądów politycznych. W Karlinie takie zastałem i sądzę, że było największą zasługą ówczesnego, głównego gospodarza miasteczka. Mawiano o nim, że nie umiał rozpocząć pracy bez codziennego obchodu nielicznych wówczas ulic. Wchodził do biura, siadał przy telefonie i stanowczo prostował to co wydało się mu krzywe. To właśnie on wymógł na POM m.in. pomoc dla miasta przy odśnieżaniu ulic remontowanymi w POM ciągnikami gąsienicowymi DT 54 i DT 75, zadaszenie amfiteatru, metalowy mostek na Radwi. To on próbował namówić Irenę do funkcji ratownika na rzecznym kąpielisku. Poddał się słysząc, że Irenka pływa jak przysłowiowa siekiera, czyli niewiele gorzej niż ja. To śp. Władysław Bąkowski. W potrzebie wielokrotnie potrafił pomóc - chyba każdemu. 

Z dniem podjęcia pracy, na okres przejściowy otrzymałem umeblowany pokój służbowy nad "całodobową" portiernią POM, w sąsiedztwie zakładowej świetlicy i stołówki. Później, mój Naczelny "załatwił" - również na okres przejściowy - 2-pokojowe mieszkanie (z ciemną kuchnią) w zakładowym bloku ZPPiW, przeznaczone dla kadry technicznej tamtejszych Zakładów. Zanim doszło do przeprowadzki, w służbówce odwiedził nas ojciec Ireny z bratem-Rosjaninem, który koniecznie chciał odwiedzić wspólnych przyjaciół w Koszalinie i Darłowie. Wspominam to, ponieważ podczas jazdy doszło do zabawnej sytuacji. Jan jakoś uniknął wywózki do Niemiec, pozostał na Białorusi, przyjął obywatelstwo ZSRR. Jadąc do Koszalina kilkakrotnie kręcił głową na widok stad saren pasących się na częściowo bezśnieżnych polach. Zagadnięty odpowiedział, że takie widoki bardzo go dziwią - na jego terenach dzika zwierzyna już dawno została ...zjedzona.

W okresie, gdy mieszkaliśmy w służbówce a później w zakładowym mieszkaniu ZPPiW, powstawało Osiedle Chopina współfinansowane przez ZPPiW, Białogardzką Spółdzielnię Mieszkaniową i Urząd Miasta. Gdy do użytku oddano blok, w którym dysponentami całych klatek schodowych (z trzema mieszkaniami na każdym piętrze) były wszystkie w/w jednostki, w jednej z nich otrzymaliśmy mieszkanie na piętrze IV, pod warunkiem, że stanę się członkiem BSM oczekującym na mieszkanie własnościowe. Warunek oczywiście spełniłem, ale podczas korzystania z mieszkania na IV pietrze okazało się, że ma ono nieprzyjemną wadę - gałkę zamiast zewnętrznej klamki, uniemożliwiającą wejście do mieszkania bez użycia klucza. Zdarzyło się i mnie, że po wyjściu na bardzo krótką chwilę wracać do siebie musiałem poprzez mieszkanie sąsiadki. Gdy z jej balkonu na piętrze III wspinałem się na własny, na dole zebrała się grupka obserwatorów, ciekawych - poradzę sobie, czy spadnę. Nie spadłem. Poza tym pamiętałem, że przed nieostrożnym wyjściem, nasze drzwi balkonowe były otwarte...

Po uzyskaniu statusu członka BSM oczekującego na mieszkanie własnościowe, dalsza pomoc Naczelnego stała się w tej dziedzinie zbędna, musiałem radzić sobie sam - w pracy i poza nią. Naczelny zachowywał się podobnie jak lew na sawannie - wciąż objeżdżał nasz rejon obsługi, "rozpoznawał sytuację", podtrzymywał lub odnawiał układy, umacniał i - niestety - obiecywał. Podczas jego nieobecności, wszelkie prośby, uzgodnienia, żale i pretensje telefonistka automatycznie kierowała do mnie. Było tego na prawdę dużo - jak to w rolnictwie, w którym wciąż dużo dzieje się począwszy od orek i siewów wiosennych, poprzez chemizację, zbiory płodów, do orek i siewów ozimych. Wobec poważnych szefów przedsiębiorstw rolnych telefonujących i odwiedzających nasz Ośrodek, pod nieobecność Naczelnego podejmowałem konkretne zobowiązania. Naczelny wracał, bez słowa porozumienia zmieniał moje ustalenia, bo akurat coś zupełnie odmiennego obiecał komuś w terenie. W normalnym przedsiębiorstwie sytuacja nie do wyobrażenia!! Cierpiał na tym przede wszystkim wizerunek mój, firmy, najmniej jego. Moje krytyczne uwagi przyjmował z wyraźną niechęcią i ...nadal podobne sytuacje stwarzał. Dlaczego? Mogę jedynie domyślać się, ale na pewno nie z powodu poczynań moich. Swoje miejsce w szeregu znam doskonale, a lojalność służbową  cenię wysoko.

Skoro mowa o lojalności. Przez dwanaście lat odnotowałem kilka przypadków jej wielce nieprzyjemnego gwałcenia. Jako pierwszy "wystartował" przewodniczący zakładowego Związku Zawodowego z żądaniem(!) zwiększenia kilku stawek płacowych za czynności, przy których niektórzy jego podopieczni, pomimo "usilnych starań" zarabiają poniżej przeciętnej zakładowej. Moje tłumaczenia i kontrargumenty poparte świetnymi wynikami innych pracowników wykonujących te same czynności traktował jako obraźliwe sprzeciwianie się woli ZZ. Pozostał wrogiem nr 1. Wrogość wzmogła się, gdy - stosownie do jego sugestii - powierzyłem jednemu z "działaczy" czynności, przy których inni osiągali najwyższe zarobki. Działacz po upływie dwóch miesięcy osobiście poprosił o przywrócenie mu czynności wcześniejszych, bo na nowych, mimo większego wysiłku, stracił około 30% zarobku. Moje ostrzeżenia potwierdziły się -  efektywnie wykonywać konkretne czynności może tylko właściwie dobrany człowiek, jego wiedza, zdolności organizacyjne, doświadczenie a także warunki fizyczne i kilka innych, równie ważnych cech. Działacz wielu z nich nie miał.

Pan przewodniczący krótko po tym, jak awansował do struktur powiatowych, spróbował odegrać się. Pewnego dnia, gdy pod zwykłą nieobecność Naczelnego rozstrzygałem na terenie zakładu jakiś gorący problem, na hali odnalazła mnie sekretarka. Poinformowała, że w gabinecie Naczelnego czekają "goście z powiatu" - chcą ze mną rozmawiać. Poprosiłem, aby chwilę zajęła się nimi, podała napoje, powiadomiła że przybędę niezwłocznie i wysondowała, w jakim przybyli celu. Jeżeli zechcą coś wiedzieć o DORO, to do przekazania szczegółów poleciłem podesłać im kierownika działu technicznego. 

Gdy po załatwieniu sprawy wszedłem do gabinetu z usprawiedliwiająco-przepraszającym uśmiechem, rozłożony w fotelu, młody i wielce nadęty przedstawiciel KP PZPR wystartował do mnie z grubej rury:

- a Wy co Dyrektorze?!  Nikt Was jeszcze nie nauczył jak należy przyjmować gości z powiatu!? Pozwalacie na siebie czekać, przysyłacie szeregowego pracownika!? Jeżeli tak to wygląda, to możecie zacząć się pakować. Za tydzień już Was tu nie będzie, ktoś taki nie może pełnić tak ważnej funkcji.

Uśmiech zamarł na mojej twarzy a widok rozpartego w fotelu, szyderczo uśmiechniętego pana związkowca rozwścieczył mnie ponad wszelkie granice. Odpowiedziałem:

- przede wszystkim to żaden szeregowy pracownik, tylko kierownik działu technicznego z wieloletnim doświadczeniem, a skoro mam się pakować, to nie widzę powodu do dalszego wysłuchiwania podobnych połajanek.

Mówiąc to zrobiłem zwrot na pięcie i ze słowem ŻEGNAM, trzasnąłem drzwiami gabinetu. Aby choć trochę uspokoić się, wyszedłem na teren zakładu. Dogoniła mnie sekretarka z informacją, że goście czekają na mnie nadal, że chcą rozmawiać dalej. Świadom partyjnej wszechmocy, pewien spełnienia groźby poprosiłem, aby im przekazała, że przyjść nie zamierzam, bo zająłem się pakowaniem. Kiedy i jak opuścili zakład - nie wiem.

Przepełniony zdenerwowaniem, obrzydzeniem i świadomością, że w taki sposób muszę rozstać się z pracą, do końca dnia nie pojąłem żadnej czynności służbowej. Gdy z terenu zjechał Naczelny, powiadomiłem go o całym zdarzeniu i związanej z nim niezdolności do dalszej pracy. Szef wysłuchał, chwilę pomyślał, doradził natychmiast udać się do I Sekretrza KP, bo to człowiek normalny, który do spełnienia gróźb nadętych, podległych mu funkcjonariuszy, po prostu nie dopuści. Miał rację. Za poręczeniem "Pierwszego" powróciłem do normalnego pełnienia obowiązków. Obu "panów-towarzyszy" nigdy więcej nie spotkałem. 

Ale był to tylko drobny incydent lokalny. Z przeogromnym niesmakiem wspominam otoczkę zdarzenia o charakterze państwowym.

Tereny naszego województwa odwiedziła delegacja władzy, z towarzyszem Edwardem Gierkiem na czele. Lokalne służby błyskawicznie wybrały najnowocześniejsze gospodarstwo hodowlane, przewieziono do niego z rozległej okolicy najdorodniejsze okazy byków. Gdy z ekipą TV zjechała Delegacja - wszystko prezentowało się wzorowo. Skrzeczące polskie rolnictwo w tak przygotowanej prezentacji po prostu nie wymagało ani państwowej troski, ani ulepszających działań!!

 

Gdy Polskę ogarnęła fala strajków solidarnościowych, wzrosło także napięcie w POM. Kolejne wydarzenia wyzwalały zaskakujące zachowania. Kierownik jednego z działów usługowych przypisanych do mojego nadzoru, doskonale radził sobie samodzielnie. Kiedykolwiek do POM trafiały z terenu prośby bądź sugestie, przekazywałem je kierownikowi, on zajmował się nimi dalej wg możliwości swojej ekipy. Skarg ani zastrzeżeń nie było nigdy. Wspieraliśmy się na bieżąco przemieszczając ekipy w miarę spiętrzeń powstających w zakładzie lub obsługiwanym terenie. Zależność służbowa pozostawała fikcyjną. Gdy w kontaktach z "Technicznymi" pozostałych przedsiębiorstw skupionych w Zjednoczeniu dowiedziałem się, że w wielu z nich pracami terenowymi kierują wydzieleni zastępcy dyrektora, wystąpiłem do Naczelnego o przerwanie fikcji i powierzenie takiej funkcji kierownikowi naszemu. Po kolejnym wznowieniu tematu Naczelny stwierdził, że nie uzyskał zgody Zjednoczenia. Odmowę uzasadniono niewystarczającym (średnim) wykształceniem kandydata.

W trakcie postępujących zmian odeszli - Naczelny na emeryturę wcześniejszą, "Ekonomiczna' do kołobrzeskiej firmy, bliższej jej nowego prywatnego domu i Gł. Księgowa - na emeryturę wysłużoną. Zaczęły mnożyć się niespodzianki. Kilka najmniej przyjemnych muszę (i chcę) opisać.

 

Gdy władze zdelegalizowały NSZZ Solidarność, zakładowi związkowcy usunęli z dużej związkowej tablicy wszystkie komunikaty. Na ciemnym tle gabloty środkowej, największej, wpięli czerwony goździk z czarną, żałobną wstążką. Wyglądało to pięknie w swojej skromności, doskonale oddawało nastrój ówczesnych chwil. Szybko okazało się, że nie wszyscy myślimy podobnie. Sekretarka, odnalazłszy mnie na terenie zakładu powiadomiła, że w towarzystwie niezaakceptowanego kandydata na zastępcę, czeka na mnie delegat z KW PZPR. Śpiesząc do tak ważnego gościa nie mogłem wymyślić logicznej odpowiedzi na dręczące pytanie - co i dlaczego przy delegacie robi nasz nieakceptowany kandydat?

Okazało się, że nic, poza minami dostosowanymi do słów i min delegata.

Po zapewnieniu, że pracujemy normalnie,  delegat uznał za konieczne pokazać, jak ta moja normalność wygląda. Zaprowadził nas (raczej mnie!) przed gablotę i wskazując goździk zapytał - A co znaczyć ma TO! Odpowiedź, że TO nie ma żadnego wpływu na pracę, wyraźnie go rozwścieczyła. "Nakazał" zlikwidować całą tablicę w ciągu najbliższych kilku godzin. Rozwścieczył się jeszcze bardziej, gdy wtrąciłem, że zamiast zajmować się drobiazgami, byłoby lepiej, gdyby spowodował powołanie nowego Naczelnego, bez dalszego zmuszania mnie do pracy za trzy ważne osoby. Gdy odjechał porozumiałem się telefonicznie z lokalnym Komisarzem WRON. Pan kapitan podzielił moje obawy, że likwidacja tablicy podziała jak iskra. Uzgodniliśmy osłonięcie jej skręconymi płytami wiórowymi. I tak się stało. Kto i dlaczego próbował zrobić z tego aferę - nie wiem do dzisiaj. I wiedzieć nie chcę...

 

Podczas burzliwych wydarzeń w kraju dwukrotnie nawiedził mnie przedstawiciel SB. Chciał poznać nastroje wśród załogi i pomóc w "uspokojeniu" ewentualnych wichrzycieli. Podziękowania za chęć pomocy, stwierdzenie, że pracujemy normalnie bo załoga doskonale wie, że i pracujący i strajkujący jeść muszą, oraz oświadczenie, że w przypadku utraty kontroli nad wydarzeniami w zakładzie wolę wybrać własną dymisję, wyraźnie go rozczarowała. Gdy dodałem, że wystarczy aby swoją pomoc sprowadził do szepnięcia komu trzeba o moim przemęczeniu pracą za troje, miał dość. Co i jak zapisał w swoich raportach dla przełożonych - nie wiem.

 

Dyrektora Naczelnego Zjednoczenia szanowałem zawsze, od pierwszego kontaktu. Bywał u nas dość często. Kilka razy zapytał, jak pracuje się z moim szefem. Nie skarżyłem się nigdy, bo poza ciągłą skłonnością do zastępowania moich obietnic swoimi, pozostawiał mi dużo swobody. Mocno zaskoczyła mnie jego reakcja na wydarzenia bieżące. Gdy wśród postulatów strajkowych znalazło się żądanie wycofania wojsk ZSRR z terenów Polski, Rosjanie zareagowali natychmiast średnio 3-krotnym zwiększeniem cen części zamiennych. Dla przedsiębiorstw specjalizujących się w naprawach głównych ciężkiego sprzętu rolniczego produkcji radzieckiej zmiana okazała się zabójcza. Pozostawały dwa naturalne rozwiązania - korekta cen za NG w górę, lub rezygnacja z ich wykonywania, ze stosownymi przesunięciami wśród załogi. Oba rozwiązania Naczelnego wyraźnie zdenerwowały, zarzucił mi brak wrażliwości politycznej. Uważał, że niebezpiecznie pogorszą nastroje także wśród rolników. Stwierdził, że takich zmian nie akceptuje. Pozostało minimalizowanie szybko narastających strat.

Przewidując, czym to się skończy, w bardzo skromnym (na początek) zakresie uruchomiłem działalność na własny rachunek.

 

Pewnego dnia, lotem błyskawicy zakład obiegła wiadomość, że w gabinecie Naczelnego rozsiadła się delegacja z Koszalina. Wezwano czynniki społeczne, aby przedstawić im Nominata. Odetchnąłem z ulgą, z przekonaniem, że wreszcie będzie ktoś, kto przejmie lwią część ciążących na mnie obowiązków. Zdziwiło mnie trochę, że funkcję Dyrektora Naczelnego POM powierzono tej samej osobie, której uprzednio odmówiono funkcji zastępcy dyrektora ze względu na niewystarczające wykształcenie. Ale - jak powiadają rdzenni rolnicy - nie mój ogród, nie moje owoce. Powierzono ją osobie właściwej politycznie, oficerowi rezerwy(?), a mnie polityka brzydziła od zawsze. Wciąż, z modulowaniem stosownym do okoliczności, powtarzałem gdzieś zasłyszaną/przeczytaną opinię, że polityka jest jak świeża kupa dziecka - z którejkolwiek strony tknie się ją, z każdej śmierdzi.

 

Moje nadzieje na spokojniejszą pracę nie sprawdziły się, przynajmniej nie tak szybko, jak się spodziewałem. Na początku Nowy, po odebraniu moich szczerych gratulacji przychodził do mnie ze stertą korespondencji, aby uzgodnić, do kogo ją przekierować i ewentualnie, co komu odpowiedzieć. Załatwialiśmy to szybko, ale Nowy pozostawał dłużej. Bardzo lubił opowiadać o ekstrawagancjach spotkań z kolegami-oficerami rezerwy. Czy robił to celowo aby podkreślić różnicę pomiędzy nim i  "szeregowcem dyplomowanym", któremu najpierw odmówiono rekomendacji na studia w WAT a później odebrano wszystkie nagrody i wywalono z kompanii szkolnej po bezpośrednim starciu z nowym dowódcą drużyny - nie wiem, ale po wydarzeniach późniejszych mam prawo brać taką ewentualność pod rozwagę. 

Kiedyś poprosiłem, abyśmy rozmowy przełożyli na później, bo mam do zrobienie coś pilnego. W kolejnym "ruchu" Nowy, poprzez sekretarkę, podesłał mi do rozdysponowania kolejną stertę korespondencji. Taka zamiana służbowej pomocy na służbowy obowiązek odebrałem jako grubą przesadę. Intencje stały się jasne podczas ogólnego zebrania załogi pod jego wodzą. Nowy zgrabnie połączył fakty, bez wskazania rzeczywistych przyczyn. Po prostu stwierdził, że w okresie, gdy samodzielnie zarządzałem przedsiębiorstwem, POM po raz pierwszy od wielu lat zanotował straty.

Po takim faulu złożyłem wypowiedzenie - możliwości dalszej współpracy z osobą, która w taki sposób manipuluje faktami, nie widziałem żadnej. Po upływie prawie czterdziestu lat uważam, że popełniłem emocjonalny błąd. W przypadku przeczekania do likwidacji POM miałbym i satysfakcję, i dużo wyższą emeryturę... 

 

Użyłem określenia "emocjonalny". Właśnie. Po prawie 50-latach od niecodziennego wydarzenia miewam wyrzuty sumienia. Tym bardziej, że niegdyś sam znalazłem się w sytuacji, w której- nie bacząc na konsekwencje - gotów byłem porzucić wszystko i udać się w siną dal. 

Na usilną prośbę klienta, po stosownych uzgodnieniach z pracownikami, obiecałem mu, że naprawiony sprzęt odebrać będzie mógł jutro. Po upływie niespełna godziny od uzgodnień przybiegł do mnie roztrzęsiony, najważniejszy wykonawca uzgodnień z wiadomością, że natychmiast musi urwać się z pracy i nie będzie go także w dniu następnym. Gdy spytałem, czy i jak mogę mu pomóc, czy ma jakiegoś zastępcę do wykonania uzgodnionych czynności, odrzekł, że teraz nie może i nie jest w stanie o tym myśleć. Dlaczego - nie mówił, a ja nie miałem zwyczaju wtykać nosa w sprawy osobiste. Emocjonalnie trzaskając papierzyskami o blat biurka postawiłem warunek - jeżeli zapewni zastępstwo, będzie OK, jeżeli nie, zostanie ukarany. Odszedł zdecydowany ponieść karę. Sprawę z niezadowolonym klientem udało się załagodzić na tyle, że afery nie było.

Pracownik nie został ukarany, ale wrogiem pozostał. Powiedziano mi później, że na zebraniu POP PZPR skarżył się, że jego - wieloletniego członka - potraktowałem skandalicznie, strzelając mu przed nosem papierzyskami o biurko. Szkoda. Zadra i dyskomfort pozostały. Jest takie powiedzenie - lepiej mieć tysiąc przyjaciół niż jednego wroga...

 

W okresie wypowiedzenia wielokrotnie nagabywałem Nowego o wyznaczenie osoby, której będę mógł solidnie przekazać przynajmniej dokumenty, z moją funkcją związane. Nowy do końca udawał, że w moje wypowiedzenie nie wierzy, że niby wycofam je w ostatniej chwili. Później wielokrotnie telefonował do mnie jego brygadzista z pytaniami, gdzie co może odnaleźć. Było to wielce irytujące ale telefonował zawsze człowiek wyjątkowo solidny. Odpowiadałem zwykle z maksymalną precyzją , bo akurat tego pracownika po prostu bardzo szanowałem - z takimi ludźmi chętnie pracowałbym nawet do emerytury i ...dłużej :).

 

Podczas rozkręcania działalności na własny rachunek natknąłem się na gąszcz absurdalnych przepisów, barier oraz ...krwiożercze zachowania lobbystów i konkurencji.

Po uzyskaniu zgody BSM na dostosowanie piwnicy własnej i części przyległej do piwnicy wózkowni, nigdy wcześniej i przez nikogo nieużywanej, przyjąłem duże zlecenie na dostawę dla Fabryki Maszyn w ŻNINIE drobnych elemenów do termosów wojskowych. Zakupiłem kilka obrabiarek stołowych, do pomocy zatrudniłem dwóch emerytów. Na skromne utrzymanie wystarczyło dla wszystkich. Spokój nie trwał długo. Po upływie bodajże 1,5 roku u odbiorcy ogłoszono przetarg. Wygrał konkurent o 15% tańszy od mojego minimum. Dowiedziałem się później, że pod jego presją i groźbą opóźnienia dostaw dla wojska przez FM Żnin, zgodzono się, by detale dostarczał terminowo o 30% droższe od moich. Bywało ciężko, ale miało być nie o tym...

 

Wideo: Karlino w październiku 2010.

Przez tak długi okres działo się bardzo dużo. Ze spisania tylko najważniejszych wspomnień powstałaby opasła księga. Żyłem skromnie, z ogromną niechęcią obserwując polityków i wszelkich "doradców". Każdy wydaje odmienną opinię i pozostaje przekonany, że rację ma tylko on. Pozostaje "telegraficzny skrót" odniesiony głównie do najważniejszych powodów zmian. 

 

Współpraca z Naczelnym układała się dobrze, z jednym niemiłym dla mnie wyjątkiem. Od czasu, gdy przywieziono mu zastępcę, 80% czasu spędzał poza firmą, ale dzięki temu i własnym szerokim znajomościom potrafił załatwić naprawdę dużo - dla firmy, dla załogi, dla poszczególnych pracowników, dla mnie też.

Od zawsze wysoko ceniłem partnerskie współdziałanie dla dobra wspólnego, niezależne od poglądów politycznych. W Karlinie takie zastałem i sądzę, że było największą zasługą ówczesnego, głównego gospodarza miasteczka. Mawiano o nim, że nie umiał rozpocząć pracy bez codziennego obchodu nielicznych wówczas ulic. Wchodził do biura, siadał przy telefonie i stanowczo prostował to co wydało się mu krzywe. To właśnie on wymógł na POM m.in. pomoc dla miasta przy odśnieżaniu ulic remontowanymi w POM ciągnikami gąsienicowymi DT 54 i DT 75, zadaszenie amfiteatru, metalowy mostek na Radwi. To on próbował namówić Irenę do funkcji ratownika na rzecznym kąpielisku. Poddał się słysząc, że Irenka pływa jak przysłowiowa siekiera, czyli niewiele gorzej niż ja. To śp. Władysław Bąkowski. W potrzebie wielokrotnie potrafił pomóc - chyba każdemu. 

Z dniem podjęcia pracy, na okres przejściowy otrzymałem umeblowany pokój służbowy nad "całodobową" portiernią POM, w sąsiedztwie zakładowej świetlicy i stołówki. Później, mój Naczelny "załatwił" - również na okres przejściowy - 2-pokojowe mieszkanie (z ciemną kuchnią) w zakładowym bloku ZPPiW, przeznaczone dla kadry technicznej tamtejszych Zakładów. Zanim doszło do przeprowadzki, w służbówce odwiedził nas ojciec Ireny z bratem-Rosjaninem, który koniecznie chciał odwiedzić wspólnych przyjaciół w Koszalinie i Darłowie. Wspominam to, ponieważ podczas jazdy doszło do zabawnej sytuacji. Jan jakoś uniknął wywózki do Niemiec, pozostał na Białorusi, przyjął obywatelstwo ZSRR. Jadąc do Koszalina kilkakrotnie kręcił głową na widok stad saren pasących się na częściowo bezśnieżnych polach. Zagadnięty odpowiedział, że takie widoki bardzo go dziwią - na jego terenach dzika zwierzyna już dawno została ...zjedzona.

W okresie, gdy mieszkaliśmy w służbówce a później w zakładowym mieszkaniu ZPPiW, powstawało Osiedle Chopina współfinansowane przez ZPPiW, Białogardzką Spółdzielnię Mieszkaniową i Urząd Miasta. Gdy do użytku oddano blok, w którym dysponentami całych klatek schodowych (z trzema mieszkaniami na każdym piętrze) były wszystkie w/w jednostki, w jednej z nich otrzymaliśmy mieszkanie na piętrze IV, pod warunkiem, że stanę się członkiem BSM oczekującym na mieszkanie własnościowe. Warunek oczywiście spełniłem, ale podczas korzystania z mieszkania na IV pietrze okazało się, że ma ono nieprzyjemną wadę - gałkę zamiast zewnętrznej klamki, uniemożliwiającą wejście do mieszkania bez użycia klucza. Zdarzyło się i mnie, że po wyjściu na bardzo krótką chwilę wracać do siebie musiałem poprzez mieszkanie sąsiadki. Gdy z jej balkonu na piętrze III wspinałem się na własny, na dole zebrała się grupka obserwatorów, ciekawych - poradzę sobie, czy spadnę. Nie spadłem. Poza tym pamiętałem, że przed nieostrożnym wyjściem, nasze drzwi balkonowe były otwarte...

Po uzyskaniu statusu członka BSM oczekującego na mieszkanie własnościowe, dalsza pomoc Naczelnego stała się w tej dziedzinie zbędna, musiałem radzić sobie sam - w pracy i poza nią. Naczelny zachowywał się podobnie jak lew na sawannie - wciąż objeżdżał nasz rejon obsługi, "rozpoznawał sytuację", podtrzymywał lub odnawiał układy, umacniał i - niestety - obiecywał. Podczas jego nieobecności, wszelkie prośby, uzgodnienia, żale i pretensje telefonistka automatycznie kierowała do mnie. Było tego na prawdę dużo - jak to w rolnictwie, w którym wciąż dużo dzieje się począwszy od orek i siewów wiosennych, poprzez chemizację, zbiory płodów, do orek i siewów ozimych. Wobec poważnych szefów przedsiębiorstw rolnych telefonujących i odwiedzających nasz Ośrodek, pod nieobecność Naczelnego podejmowałem konkretne zobowiązania. Naczelny wracał, bez słowa porozumienia zmieniał moje ustalenia, bo akurat coś zupełnie odmiennego obiecał komuś w terenie. W normalnym przedsiębiorstwie sytuacja nie do wyobrażenia!! Cierpiał na tym przede wszystkim wizerunek mój, firmy, najmniej jego. Moje krytyczne uwagi przyjmował z wyraźną niechęcią i ...nadal podobne sytuacje stwarzał. Dlaczego? Mogę jedynie domyślać się, ale na pewno nie z powodu poczynań moich. Swoje miejsce w szeregu znam doskonale, a lojalność służbową  cenię wysoko.

Skoro mowa o lojalności. Przez dwanaście lat odnotowałem kilka przypadków jej wielce nieprzyjemnego gwałcenia. Jako pierwszy "wystartował" przewodniczący zakładowego Związku Zawodowego z żądaniem(!) zwiększenia kilku stawek płacowych za czynności, przy których niektórzy jego podopieczni, pomimo "usilnych starań" zarabiają poniżej przeciętnej zakładowej. Moje tłumaczenia i kontrargumenty poparte świetnymi wynikami innych pracowników wykonujących te same czynności traktował jako obraźliwe sprzeciwianie się woli ZZ. Pozostał wrogiem nr 1. Wrogość wzmogła się, gdy - stosownie do jego sugestii - powierzyłem jednemu z "działaczy" czynności, przy których inni osiągali najwyższe zarobki. Działacz po upływie dwóch miesięcy osobiście poprosił o przywrócenie mu czynności wcześniejszych, bo na nowych, mimo większego wysiłku, stracił około 30% zarobku. Moje ostrzeżenia potwierdziły się -  efektywnie wykonywać konkretne czynności może tylko właściwie dobrany człowiek, jego wiedza, zdolności organizacyjne, doświadczenie a także warunki fizyczne i kilka innych, równie ważnych cech. Działacz wielu z nich nie miał.

Pan przewodniczący krótko po tym, jak awansował do struktur powiatowych, spróbował odegrać się. Pewnego dnia, gdy pod zwykłą nieobecność Naczelnego rozstrzygałem na terenie zakładu jakiś gorący problem, na hali odnalazła mnie sekretarka. Poinformowała, że w gabinecie Naczelnego czekają "goście z powiatu" - chcą ze mną rozmawiać. Poprosiłem, aby chwilę zajęła się nimi, podała napoje, powiadomiła że przybędę niezwłocznie i wysondowała, w jakim przybyli celu. Jeżeli zechcą coś wiedzieć o DORO, to do przekazania szczegółów poleciłem podesłać im kierownika działu technicznego. 

Gdy po załatwieniu sprawy wszedłem do gabinetu z usprawiedliwiająco-przepraszającym uśmiechem, rozłożony w fotelu, młody i wielce nadęty przedstawiciel KP PZPR wystartował do mnie z grubej rury:

- a Wy co Dyrektorze?!  Nikt Was jeszcze nie nauczył jak należy przyjmować gości z powiatu!? Pozwalacie na siebie czekać, przysyłacie szeregowego pracownika!? Jeżeli tak to wygląda, to możecie zacząć się pakować. Za tydzień już Was tu nie będzie, ktoś taki nie może pełnić tak ważnej funkcji.

Uśmiech zamarł na mojej twarzy a widok rozpartego w fotelu, szyderczo uśmiechniętego pana związkowca rozwścieczył mnie ponad wszelkie granice. Odpowiedziałem:

- przede wszystkim to żaden szeregowy pracownik, tylko kierownik działu technicznego z wieloletnim doświadczeniem, a skoro mam się pakować, to nie widzę powodu do dalszego wysłuchiwania podobnych połajanek.

Mówiąc to zrobiłem zwrot na pięcie i ze słowem ŻEGNAM, trzasnąłem drzwiami gabinetu. Aby choć trochę uspokoić się, wyszedłem na teren zakładu. Dogoniła mnie sekretarka z informacją, że goście czekają na mnie nadal, że chcą rozmawiać dalej. Świadom partyjnej wszechmocy, pewien spełnienia groźby poprosiłem, aby im przekazała, że przyjść nie zamierzam, bo zająłem się pakowaniem. Kiedy i jak opuścili zakład - nie wiem.

Przepełniony zdenerwowaniem, obrzydzeniem i świadomością, że w taki sposób muszę rozstać się z pracą, do końca dnia nie pojąłem żadnej czynności służbowej. Gdy z terenu zjechał Naczelny, powiadomiłem go o całym zdarzeniu i związanej z nim niezdolności do dalszej pracy. Szef wysłuchał, chwilę pomyślał, doradził natychmiast udać się do I Sekretrza KP, bo to człowiek normalny, który do spełnienia gróźb nadętych, podległych mu funkcjonariuszy, po prostu nie dopuści. Miał rację. Za poręczeniem "Pierwszego" powróciłem do normalnego pełnienia obowiązków. Obu "panów-towarzyszy" nigdy więcej nie spotkałem. 

Ale był to tylko drobny incydent lokalny. Z przeogromnym niesmakiem wspominam otoczkę zdarzenia o charakterze państwowym.

Tereny naszego województwa odwiedziła delegacja władzy, z towarzyszem Edwardem Gierkiem na czele. Lokalne służby błyskawicznie wybrały najnowocześniejsze gospodarstwo hodowlane, przewieziono do niego z rozległej okolicy najdorodniejsze okazy byków. Gdy z ekipą TV zjechała Delegacja - wszystko prezentowało się wzorowo. Skrzeczące polskie rolnictwo w tak przygotowanej prezentacji po prostu nie wymagało ani państwowej troski, ani ulepszających działań!!

 

Gdy Polskę ogarnęła fala strajków solidarnościowych, wzrosło także napięcie w POM. Kolejne wydarzenia wyzwalały zaskakujące zachowania. Kierownik jednego z działów usługowych przypisanych do mojego nadzoru, doskonale radził sobie samodzielnie. Kiedykolwiek do POM trafiały z terenu prośby bądź sugestie, przekazywałem je kierownikowi, on zajmował się nimi dalej wg możliwości swojej ekipy. Skarg ani zastrzeżeń nie było nigdy. Wspieraliśmy się na bieżąco przemieszczając ekipy w miarę spiętrzeń powstających w zakładzie lub obsługiwanym terenie. Zależność służbowa pozostawała fikcyjną. Gdy w kontaktach z "Technicznymi" pozostałych przedsiębiorstw skupionych w Zjednoczeniu dowiedziałem się, że w wielu z nich pracami terenowymi kierują wydzieleni zastępcy dyrektora, wystąpiłem do Naczelnego o przerwanie fikcji i powierzenie takiej funkcji kierownikowi naszemu. Po kolejnym wznowieniu tematu Naczelny stwierdził, że nie uzyskał zgody Zjednoczenia. Odmowę uzasadniono niewystarczającym (średnim) wykształceniem kandydata.

W trakcie postępujących zmian odeszli - Naczelny na emeryturę wcześniejszą, "Ekonomiczna' do kołobrzeskiej firmy, bliższej jej nowego prywatnego domu i Gł. Księgowa - na emeryturę wysłużoną. Zaczęły mnożyć się niespodzianki. Kilka najmniej przyjemnych muszę (i chcę) opisać.

 

Gdy władze zdelegalizowały NSZZ Solidarność, zakładowi związkowcy usunęli z dużej związkowej tablicy wszystkie komunikaty. Na ciemnym tle gabloty środkowej, największej, wpięli czerwony goździk z czarną, żałobną wstążką. Wyglądało to pięknie w swojej skromności, doskonale oddawało nastrój ówczesnych chwil. Szybko okazało się, że nie wszyscy myślimy podobnie. Sekretarka, odnalazłszy mnie na terenie zakładu powiadomiła, że w towarzystwie niezaakceptowanego kandydata na zastępcę, czeka na mnie delegat z KW PZPR. Śpiesząc do tak ważnego gościa nie mogłem wymyślić logicznej odpowiedzi na dręczące pytanie - co i dlaczego przy delegacie robi nasz nieakceptowany kandydat?

Okazało się, że nic, poza minami dostosowanymi do słów i min delegata.

Po zapewnieniu, że pracujemy normalnie,  delegat uznał za konieczne pokazać, jak ta moja normalność wygląda. Zaprowadził nas (raczej mnie!) przed gablotę i wskazując goździk zapytał - A co znaczyć ma TO! Odpowiedź, że TO nie ma żadnego wpływu na pracę, wyraźnie go rozwścieczyła. "Nakazał" zlikwidować całą tablicę w ciągu najbliższych kilku godzin. Rozwścieczył się jeszcze bardziej, gdy wtrąciłem, że zamiast zajmować się drobiazgami, byłoby lepiej, gdyby spowodował powołanie nowego Naczelnego, bez dalszego zmuszania mnie do pracy za trzy ważne osoby. Gdy odjechał porozumiałem się telefonicznie z lokalnym Komisarzem WRON. Pan kapitan podzielił moje obawy, że likwidacja tablicy podziała jak iskra. Uzgodniliśmy osłonięcie jej skręconymi płytami wiórowymi. I tak się stało. Kto i dlaczego próbował zrobić z tego aferę - nie wiem do dzisiaj. I wiedzieć nie chcę...

 

Podczas burzliwych wydarzeń w kraju dwukrotnie nawiedził mnie przedstawiciel SB. Chciał poznać nastroje wśród załogi i pomóc w "uspokojeniu" ewentualnych wichrzycieli. Podziękowania za chęć pomocy, stwierdzenie, że pracujemy normalnie bo załoga doskonale wie, że i pracujący i strajkujący jeść muszą, oraz oświadczenie, że w przypadku utraty kontroli nad wydarzeniami w zakładzie wolę wybrać własną dymisję, wyraźnie go rozczarowała. Gdy dodałem, że wystarczy aby swoją pomoc sprowadził do szepnięcia komu trzeba o moim przemęczeniu pracą za troje, miał dość. Co i jak zapisał w swoich raportach dla przełożonych - nie wiem.

 

Dyrektora Naczelnego Zjednoczenia szanowałem zawsze, od pierwszego kontaktu. Bywał u nas dość często. Kilka razy zapytał, jak pracuje się z moim szefem. Nie skarżyłem się nigdy, bo poza ciągłą skłonnością do zastępowania moich obietnic swoimi, pozostawiał mi dużo swobody. Mocno zaskoczyła mnie jego reakcja na wydarzenia bieżące. Gdy wśród postulatów strajkowych znalazło się żądanie wycofania wojsk ZSRR z terenów Polski, Rosjanie zareagowali natychmiast średnio 3-krotnym zwiększeniem cen części zamiennych. Dla przedsiębiorstw specjalizujących się w naprawach głównych ciężkiego sprzętu rolniczego produkcji radzieckiej zmiana okazała się zabójcza. Pozostawały dwa naturalne rozwiązania - korekta cen za NG w górę, lub rezygnacja z ich wykonywania, ze stosownymi przesunięciami wśród załogi. Oba rozwiązania Naczelnego wyraźnie zdenerwowały, zarzucił mi brak wrażliwości politycznej. Uważał, że niebezpiecznie pogorszą nastroje także wśród rolników. Stwierdził, że takich zmian nie akceptuje. Pozostało minimalizowanie szybko narastających strat.

Przewidując, czym to się skończy, w bardzo skromnym (na początek) zakresie uruchomiłem działalność na własny rachunek.

 

Pewnego dnia, lotem błyskawicy zakład obiegła wiadomość, że w gabinecie Naczelnego rozsiadła się delegacja z Koszalina. Wezwano czynniki społeczne, aby przedstawić im Nominata. Odetchnąłem z ulgą, z przekonaniem, że wreszcie będzie ktoś, kto przejmie lwią część ciążących na mnie obowiązków. Zdziwiło mnie trochę, że funkcję Dyrektora Naczelnego POM powierzono tej samej osobie, której uprzednio odmówiono funkcji zastępcy dyrektora ze względu na niewystarczające wykształcenie. Ale - jak powiadają rdzenni rolnicy - nie mój ogród, nie moje owoce. Powierzono ją osobie właściwej politycznie, oficerowi rezerwy(?), a mnie polityka brzydziła od zawsze. Wciąż, z modulowaniem stosownym do okoliczności, powtarzałem gdzieś zasłyszaną/przeczytaną opinię, że polityka jest jak świeża kupa dziecka - z którejkolwiek strony tknie się ją, z każdej śmierdzi.

 

Moje nadzieje na spokojniejszą pracę nie sprawdziły się, przynajmniej nie tak szybko, jak się spodziewałem. Na początku Nowy, po odebraniu moich szczerych gratulacji przychodził do mnie ze stertą korespondencji, aby uzgodnić, do kogo ją przekierować i ewentualnie, co komu odpowiedzieć. Załatwialiśmy to szybko, ale Nowy pozostawał dłużej. Bardzo lubił opowiadać o ekstrawagancjach spotkań z kolegami-oficerami rezerwy. Czy robił to celowo aby podkreślić różnicę pomiędzy nim i  "szeregowcem dyplomowanym", któremu najpierw odmówiono rekomendacji na studia w WAT a później odebrano wszystkie nagrody i wywalono z kompanii szkolnej po bezpośrednim starciu z nowym dowódcą drużyny - nie wiem, ale po wydarzeniach późniejszych mam prawo brać taką ewentualność pod rozwagę. 

Kiedyś poprosiłem, abyśmy rozmowy przełożyli na później, bo mam do zrobienie coś pilnego. W kolejnym "ruchu" Nowy, poprzez sekretarkę, podesłał mi do rozdysponowania kolejną stertę korespondencji. Taka zamiana służbowej pomocy na służbowy obowiązek odebrałem jako grubą przesadę. Intencje stały się jasne podczas ogólnego zebrania załogi pod jego wodzą. Nowy zgrabnie połączył fakty, bez wskazania rzeczywistych przyczyn. Po prostu stwierdził, że w okresie, gdy samodzielnie zarządzałem przedsiębiorstwem, POM po raz pierwszy od wielu lat zanotował straty.

Po takim faulu złożyłem wypowiedzenie - możliwości dalszej współpracy z osobą, która w taki sposób manipuluje faktami, nie widziałem żadnej. Po upływie prawie czterdziestu lat uważam, że popełniłem emocjonalny błąd. W przypadku przeczekania do likwidacji POM miałbym i satysfakcję, i dużo wyższą emeryturę... 

 

Użyłem określenia "emocjonalny". Właśnie. Po prawie 50-latach od niecodziennego wydarzenia miewam wyrzuty sumienia. Tym bardziej, że niegdyś sam znalazłem się w sytuacji, w której- nie bacząc na konsekwencje - gotów byłem porzucić wszystko i udać się w siną dal. 

Na usilną prośbę klienta, po stosownych uzgodnieniach z pracownikami, obiecałem mu, że naprawiony sprzęt odebrać będzie mógł jutro. Po upływie niespełna godziny od uzgodnień przybiegł do mnie roztrzęsiony, najważniejszy wykonawca uzgodnień z wiadomością, że natychmiast musi urwać się z pracy i nie będzie go także w dniu następnym. Gdy spytałem, czy i jak mogę mu pomóc, czy ma jakiegoś zastępcę do wykonania uzgodnionych czynności, odrzekł, że teraz nie może i nie jest w stanie o tym myśleć. Dlaczego - nie mówił, a ja nie miałem zwyczaju wtykać nosa w sprawy osobiste. Emocjonalnie trzaskając papierzyskami o blat biurka postawiłem warunek - jeżeli zapewni zastępstwo, będzie OK, jeżeli nie, zostanie ukarany. Odszedł zdecydowany ponieść karę. Sprawę z niezadowolonym klientem udało się załagodzić na tyle, że afery nie było.

Pracownik nie został ukarany, ale wrogiem pozostał. Powiedziano mi później, że na zebraniu POP PZPR skarżył się, że jego - wieloletniego członka - potraktowałem skandalicznie, strzelając mu przed nosem papierzyskami o biurko. Szkoda. Zadra i dyskomfort pozostały. Jest takie powiedzenie - lepiej mieć tysiąc przyjaciół niż jednego wroga...

 

W okresie wypowiedzenia wielokrotnie nagabywałem Nowego o wyznaczenie osoby, której będę mógł solidnie przekazać przynajmniej dokumenty, z moją funkcją związane. Nowy do końca udawał, że w moje wypowiedzenie nie wierzy, że niby wycofam je w ostatniej chwili. Później wielokrotnie telefonował do mnie jego brygadzista z pytaniami, gdzie co może odnaleźć. Było to wielce irytujące ale telefonował zawsze człowiek wyjątkowo solidny. Odpowiadałem zwykle z maksymalną precyzją , bo akurat tego pracownika po prostu bardzo szanowałem - z takimi ludźmi chętnie pracowałbym nawet do emerytury i ...dłużej :).

 

Podczas rozkręcania działalności na własny rachunek natknąłem się na gąszcz absurdalnych przepisów, barier oraz ...krwiożercze zachowania lobbystów i konkurencji.

Po uzyskaniu zgody BSM na dostosowanie piwnicy własnej i części przyległej do piwnicy wózkowni, nigdy wcześniej i przez nikogo nieużywanej, przyjąłem duże zlecenie na dostawę dla Fabryki Maszyn w ŻNINIE drobnych elemenów do termosów wojskowych. Zakupiłem kilka obrabiarek stołowych, do pomocy zatrudniłem dwóch emerytów. Na skromne utrzymanie wystarczyło dla wszystkich. Spokój nie trwał długo. Po upływie bodajże 1,5 roku u odbiorcy ogłoszono przetarg. Wygrał konkurent o 15% tańszy od mojego minimum. Dowiedziałem się później, że pod jego presją i groźbą opóźnienia dostaw dla wojska przez FM Żnin, zgodzono się, by detale dostarczał terminowo o 30% droższe od moich. Bywało ciężko, ale miało być nie o tym...

 

Wideo: Karlino w październiku 2010.

Współpraca z Naczelnym układała się dobrze, z jednym niemiłym dla mnie wyjątkiem. Od czasu, gdy przywieziono mu zastępcę, 80% czasu spędzał poza firmą, ale dzięki temu i własnym szerokim znajomościom potrafił załatwić naprawdę dużo - dla firmy, dla załogi, dla poszczególnych pracowników, dla mnie też.

Od zawsze wysoko ceniłem partnerskie współdziałanie dla dobra wspólnego, niezależne od poglądów politycznych. W Karlinie takie zastałem i sądzę, że było największą zasługą ówczesnego, głównego gospodarza miasteczka. Mawiano o nim, że nie umiał rozpocząć pracy bez codziennego obchodu nielicznych wówczas ulic. Wchodził do biura, siadał przy telefonie i stanowczo prostował to co wydało się mu krzywe. To właśnie on wymógł na POM m.in. pomoc dla miasta przy odśnieżaniu ulic remontowanymi w POM ciągnikami gąsienicowymi DT 54 i DT 75, zadaszenie amfiteatru, metalowy mostek na Radwi. To on próbował namówić Irenę do funkcji ratownika na rzecznym kąpielisku. Poddał się słysząc, że Irenka pływa jak przysłowiowa siekiera, czyli niewiele gorzej niż ja. To śp. Władysław Bąkowski. W potrzebie wielokrotnie potrafił pomóc - chyba każdemu. 

Z dniem podjęcia pracy, na okres przejściowy otrzymałem umeblowany pokój służbowy nad "całodobową" portiernią POM, w sąsiedztwie zakładowej świetlicy i stołówki. Później, mój Naczelny "załatwił" - również na okres przejściowy - 2-pokojowe mieszkanie (z ciemną kuchnią) w zakładowym bloku ZPPiW, przeznaczone dla kadry technicznej tamtejszych Zakładów. Zanim doszło do przeprowadzki, w służbówce odwiedził nas ojciec Ireny z bratem-Rosjaninem, który koniecznie chciał odwiedzić wspólnych przyjaciół w Koszalinie i Darłowie. Wspominam to, ponieważ podczas jazdy doszło do zabawnej sytuacji. Jan jakoś uniknął wywózki do Niemiec, pozostał na Białorusi, przyjął obywatelstwo ZSRR. Jadąc do Koszalina kilkakrotnie kręcił głową na widok stad saren pasących się na częściowo bezśnieżnych polach. Zagadnięty odpowiedział, że takie widoki bardzo go dziwią - na jego terenach dzika zwierzyna już dawno została ...zjedzona.

W okresie, gdy mieszkaliśmy w służbówce a później w zakładowym mieszkaniu ZPPiW, powstawało Osiedle Chopina współfinansowane przez ZPPiW, Białogardzką Spółdzielnię Mieszkaniową i Urząd Miasta. Gdy do użytku oddano blok, w którym dysponentami całych klatek schodowych (z trzema mieszkaniami na każdym piętrze) były wszystkie w/w jednostki, w jednej z nich otrzymaliśmy mieszkanie na piętrze IV, pod warunkiem, że stanę się członkiem BSM oczekującym na mieszkanie własnościowe. Warunek oczywiście spełniłem, ale podczas korzystania z mieszkania na IV pietrze okazało się, że ma ono nieprzyjemną wadę - gałkę zamiast zewnętrznej klamki, uniemożliwiającą wejście do mieszkania bez użycia klucza. Zdarzyło się i mnie, że po wyjściu na bardzo krótką chwilę wracać do siebie musiałem poprzez mieszkanie sąsiadki. Gdy z jej balkonu na piętrze III wspinałem się na własny, na dole zebrała się grupka obserwatorów, ciekawych - poradzę sobie, czy spadnę. Nie spadłem. Poza tym pamiętałem, że przed nieostrożnym wyjściem, nasze drzwi balkonowe były otwarte...

Po uzyskaniu statusu członka BSM oczekującego na mieszkanie własnościowe, dalsza pomoc Naczelnego stała się w tej dziedzinie zbędna, musiałem radzić sobie sam - w pracy i poza nią. Naczelny zachowywał się podobnie jak lew na sawannie - wciąż objeżdżał nasz rejon obsługi, "rozpoznawał sytuację", podtrzymywał lub odnawiał układy, umacniał i - niestety - obiecywał. Podczas jego nieobecności, wszelkie prośby, uzgodnienia, żale i pretensje telefonistka automatycznie kierowała do mnie. Było tego na prawdę dużo - jak to w rolnictwie, w którym wciąż dużo dzieje się począwszy od orek i siewów wiosennych, poprzez chemizację, zbiory płodów, do orek i siewów ozimych. Wobec poważnych szefów przedsiębiorstw rolnych telefonujących i odwiedzających nasz Ośrodek, pod nieobecność Naczelnego podejmowałem konkretne zobowiązania. Naczelny wracał, bez słowa porozumienia zmieniał moje ustalenia, bo akurat coś zupełnie odmiennego obiecał komuś w terenie. W normalnym przedsiębiorstwie sytuacja nie do wyobrażenia!! Cierpiał na tym przede wszystkim wizerunek mój, firmy, najmniej jego. Moje krytyczne uwagi przyjmował z wyraźną niechęcią i ...nadal podobne sytuacje stwarzał. Dlaczego? Mogę jedynie domyślać się, ale na pewno nie z powodu poczynań moich. Swoje miejsce w szeregu znam doskonale, a lojalność służbową  cenię wysoko.

Skoro mowa o lojalności. Przez dwanaście lat odnotowałem kilka przypadków jej wielce nieprzyjemnego gwałcenia. Jako pierwszy "wystartował" przewodniczący zakładowego Związku Zawodowego z żądaniem(!) zwiększenia kilku stawek płacowych za czynności, przy których niektórzy jego podopieczni, pomimo "usilnych starań" zarabiają poniżej przeciętnej zakładowej. Moje tłumaczenia i kontrargumenty poparte świetnymi wynikami innych pracowników wykonujących te same czynności traktował jako obraźliwe sprzeciwianie się woli ZZ. Pozostał wrogiem nr 1. Wrogość wzmogła się, gdy - stosownie do jego sugestii - powierzyłem jednemu z "działaczy" czynności, przy których inni osiągali najwyższe zarobki. Działacz po upływie dwóch miesięcy osobiście poprosił o przywrócenie mu czynności wcześniejszych, bo na nowych, mimo większego wysiłku, stracił około 30% zarobku. Moje ostrzeżenia potwierdziły się -  efektywnie wykonywać konkretne czynności może tylko właściwie dobrany człowiek, jego wiedza, zdolności organizacyjne, doświadczenie a także warunki fizyczne i kilka innych, równie ważnych cech. Działacz wielu z nich nie miał.

Pan przewodniczący krótko po tym, jak awansował do struktur powiatowych, spróbował odegrać się. Pewnego dnia, gdy pod zwykłą nieobecność Naczelnego rozstrzygałem na terenie zakładu jakiś gorący problem, na hali odnalazła mnie sekretarka. Poinformowała, że w gabinecie Naczelnego czekają "goście z powiatu" - chcą ze mną rozmawiać. Poprosiłem, aby chwilę zajęła się nimi, podała napoje, powiadomiła że przybędę niezwłocznie i wysondowała, w jakim przybyli celu. Jeżeli zechcą coś wiedzieć o DORO, to do przekazania szczegółów poleciłem podesłać im kierownika działu technicznego. 

Gdy po załatwieniu sprawy wszedłem do gabinetu z usprawiedliwiająco-przepraszającym uśmiechem, rozłożony w fotelu, młody i wielce nadęty przedstawiciel KP PZPR wystartował do mnie z grubej rury: 

 - a Wy co Dyrektorze?!  Nikt Was jeszcze nie nauczył jak należy przyjmować gości z powiatu!? Pozwalacie na siebie czekać, przysyłacie szeregowego pracownika!? Jeżeli tak to wygląda, to możecie zacząć się pakować. Za tydzień już Was tu nie będzie, ktoś taki nie może pełnić tak ważnej funkcji.

Uśmiech zamarł na mojej twarzy a widok rozpartego w fotelu, szyderczo uśmiechniętego pana związkowca rozwścieczył mnie ponad wszelkie granice. Odpowiedziałem:

- przede wszystkim to żaden szeregowy pracownik, tylko kierownik działu technicznego z wieloletnim doświadczeniem, a skoro mam się pakować, to nie widzę powodu do dalszego wysłuchiwania podobnych połajanek.

Mówiąc to zrobiłem zwrot na pięcie i ze słowem ŻEGNAM, trzasnąłem drzwiami gabinetu. Aby choć trochę uspokoić się, wyszedłem na teren zakładu. Dogoniła mnie sekretarka z informacją, że goście czekają na mnie nadal, że chcą rozmawiać dalej. Świadom partyjnej wszechmocy, pewien spełnienia groźby poprosiłem, aby im przekazała, że przyjść nie zamierzam, bo zająłem się pakowaniem. Kiedy i jak opuścili zakład - nie wiem.

Przepełniony zdenerwowaniem, obrzydzeniem i świadomością, że w taki sposób muszę rozstać się z pracą, do końca dnia nie pojąłem żadnej czynności służbowej. Gdy z terenu zjechał Naczelny, powiadomiłem go o całym zdarzeniu i związanej z nim niezdolności do dalszej pracy. Szef wysłuchał, chwilę pomyślał, doradził natychmiast udać się do I Sekretrza KP, bo to człowiek normalny, który do spełnienia gróźb nadętych, podległych mu funkcjonariuszy, po prostu nie dopuści. Miał rację. Za poręczeniem "Pierwszego" powróciłem do normalnego pełnienia obowiązków. Obu "panów-towarzyszy" nigdy więcej nie spotkałem. 

Ale był to tylko drobny incydent lokalny. Z przeogromnym niesmakiem wspominam otoczkę zdarzenia o charakterze państwowym.

Tereny naszego województwa odwiedziła delegacja władzy, z towarzyszem Edwardem Gierkiem na czele. Lokalne służby błyskawicznie wybrały najnowocześniejsze gospodarstwo hodowlane, przewieziono do niego z rozległej okolicy najdorodniejsze okazy byków. Gdy z ekipą TV zjechała Delegacja - wszystko prezentowało się wzorowo. Skrzeczące polskie rolnictwo w tak przygotowanej prezentacji po prostu nie wymagało ani państwowej troski, ani ulepszających działań!!

 

Gdy Polskę ogarnęła fala strajków solidarnościowych, wzrosło także napięcie w POM. Kolejne wydarzenia wyzwalały zaskakujące zachowania. Kierownik jednego z działów usługowych przypisanych do mojego nadzoru, doskonale radził sobie samodzielnie. Kiedykolwiek do POM trafiały z terenu prośby bądź sugestie, przekazywałem je kierownikowi, on zajmował się nimi dalej wg możliwości swojej ekipy. Skarg ani zastrzeżeń nie było nigdy. Wspieraliśmy się na bieżąco przemieszczając ekipy w miarę spiętrzeń powstających w zakładzie lub obsługiwanym terenie. Zależność służbowa pozostawała fikcyjną. Gdy w kontaktach z "Technicznymi" pozostałych przedsiębiorstw skupionych w Zjednoczeniu dowiedziałem się, że w wielu z nich pracami terenowymi kierują wydzieleni zastępcy dyrektora, wystąpiłem do Naczelnego o przerwanie fikcji i powierzenie takiej funkcji kierownikowi naszemu. Po kolejnym wznowieniu tematu Naczelny stwierdził, że nie uzyskał zgody Zjednoczenia. Odmowę uzasadniono niewystarczającym (średnim) wykształceniem kandydata.

W trakcie postępujących zmian odeszli - Naczelny na emeryturę wcześniejszą, "Ekonomiczna' do kołobrzeskiej firmy, bliższej jej nowego prywatnego domu i Gł. Księgowa - na emeryturę wysłużoną. Zaczęły mnożyć się niespodzianki. Kilka najmniej przyjemnych muszę (i chcę) opisać.

 

Gdy władze zdelegalizowały NSZZ Solidarność, zakładowi związkowcy usunęli z dużej związkowej tablicy wszystkie komunikaty. Na ciemnym tle gabloty środkowej, największej, wpięli czerwony goździk z czarną, żałobną wstążką. Wyglądało to pięknie w swojej skromności, doskonale oddawało nastrój ówczesnych chwil. Szybko okazało się, że nie wszyscy myślimy podobnie. Sekretarka, odnalazłszy mnie na terenie zakładu powiadomiła, że w towarzystwie niezaakceptowanego kandydata na zastępcę, czeka na mnie delegat z KW PZPR. Śpiesząc do tak ważnego gościa nie mogłem wymyślić logicznej odpowiedzi na dręczące pytanie - co i dlaczego przy delegacie robi nasz nieakceptowany kandydat?

Okazało się, że nic, poza minami dostosowanymi do słów i min delegata.

Po zapewnieniu, że pracujemy normalnie,  delegat uznał za konieczne pokazać, jak ta moja normalność wygląda. Zaprowadził nas (raczej mnie!) przed gablotę i wskazując goździk zapytał - A co znaczyć ma TO! Odpowiedź, że TO nie ma żadnego wpływu na pracę, wyraźnie go rozwścieczyła. "Nakazał" zlikwidować całą tablicę w ciągu najbliższych kilku godzin. Rozwścieczył się jeszcze bardziej, gdy wtrąciłem, że zamiast zajmować się drobiazgami, byłoby lepiej, gdyby spowodował powołanie nowego Naczelnego, bez dalszego zmuszania mnie do pracy za trzy ważne osoby. Gdy odjechał porozumiałem się telefonicznie z lokalnym Komisarzem WRON. Pan kapitan podzielił moje obawy, że likwidacja tablicy podziała jak iskra. Uzgodniliśmy osłonięcie jej skręconymi płytami wiórowymi. I tak się stało. Kto i dlaczego próbował zrobić z tego aferę - nie wiem do dzisiaj. I wiedzieć nie chcę...

 

Dyrektora Naczelnego Zjednoczenia szanowałem zawsze, od pierwszego kontaktu. Bywał u nas dość często. Kilka razy zapytał, jak pracuje się z moim szefem. Nie skarżyłem się nigdy, bo poza ciągłą skłonnością do zastępowania moich obietnic swoimi, pozostawiał mi dużo swobody. Mocno zaskoczyła mnie jego reakcja na wydarzenia bieżące. Gdy wśród postulatów strajkowych znalazło się żądanie wycofania wojsk ZSRR z terenów Polski, Rosjanie zareagowali natychmiast średnio 3-krotnym zwiększeniem cen części zamiennych. Dla przedsiębiorstw specjalizujących się w naprawach głównych ciężkiego sprzętu rolniczego produkcji radzieckiej zmiana okazała się zabójcza. Pozostawały dwa naturalne rozwiązania - korekta cen za NG w górę, lub rezygnacja z ich wykonywania, ze stosownymi przesunięciami wśród załogi. Oba rozwiązania Naczelnego wyraźnie zdenerwowały, zarzucił mi brak wrażliwości politycznej. Uważał, że niebezpiecznie pogorszą nastroje także wśród rolników. Stwierdził, że takich zmian nie akceptuje. Pozostało minimalizowanie szybko narastających strat.

Przewidując, czym to się skończy, w bardzo skromnym (na początek) zakresie uruchomiłem działalność na własny rachunek.

Pewnego dnia, lotem błyskawicy zakład obiegła wiadomość, że w gabinecie Naczelnego rozsiadła się delegacja z Koszalina. Wezwano czynniki społeczne, aby przedstawić im Nominata. Odetchnąłem z ulgą, z przekonaniem, że wreszcie będzie ktoś, kto przejmie lwią część ciążących na mnie obowiązków. Zdziwiło mnie trochę, że funkcję Dyrektora Naczelnego POM powierzono tej samej osobie, której uprzednio odmówiono funkcji zastępcy dyrektora ze względu na niewystarczające wykształcenie. Ale - jak powiadają rdzenni rolnicy - nie mój ogród, nie moje owoce. Powierzono ją osobie właściwej politycznie, oficerowi rezerwy(?), a mnie polityka brzydziła od zawsze. Wciąż, z modulowaniem stosownym do okoliczności, powtarzałem gdzieś zasłyszaną/przeczytaną opinię, że polityka jest jak świeża kupa dziecka - z którejkolwiek strony tknie się ją, z każdej śmierdzi.

 

Moje nadzieje na spokojniejszą pracę nie sprawdziły się, przynajmniej nie tak szybko, jak się spodziewałem. Na początku Nowy, po odebraniu moich szczerych gratulacji przychodził do mnie ze stertą korespondencji, aby uzgodnić, do kogo ją przekierować i ewentualnie, co komu odpowiedzieć. Załatwialiśmy to szybko, ale Nowy pozostawał dłużej. Bardzo lubił opowiadać o ekstrawagancjach spotkań z kolegami-oficerami rezerwy. Czy robił to celowo aby podkreślić różnicę pomiędzy nim i "szeregowcem dyplomowanym", któremu najpierw odmówiono rekomendacji na studia w WAT a później odebrano wszystkie nagrody i wywalono z kompanii szkolnej po bezpośrednim starciu z nowym dowódcą drużyny - nie wiem, ale po wydarzeniach późniejszych mam prawo brać taką ewentualność pod rozwagę.

Kiedyś poprosiłem, abyśmy rozmowy przełożyli na później, bo mam do zrobienie coś pilnego. W kolejnym "ruchu" Nowy, poprzez sekretarkę, podesłał mi do rozdysponowania kolejną stertę korespondencji. Taka zamiana służbowej pomocy na służbowy obowiązek odebrałem jako grubą przesadę. Intencje stały się jasne podczas ogólnego zebrania załogi pod jego wodzą. Nowy zgrabnie połączył fakty, bez wskazania rzeczywistych przyczyn. Po prostu stwierdził, że w okresie, gdy samodzielnie zarządzałem przedsiębiorstwem, POM po raz pierwszy od wielu lat zanotował straty.

Po takim faulu złożyłem wypowiedzenie - możliwości dalszej współpracy z osobą, która w taki sposób manipuluje faktami, nie widziałem żadnej. Popełniłem emocjonalny błąd. W przypadku przeczekania do likwidacji POM miałbym i satysfakcję, i dużo wyższą emeryturę...

 

Użyłem określenia "emocjonalny". Właśnie. Po prawie 50-latach od niecodziennego wydarzenia miewam wyrzuty sumienia. Tym bardziej, że niegdyś sam znalazłem się w sytuacji, w której- nie bacząc na konsekwencje - gotów byłem porzucić wszystko i udać się w siną dal.

Na usilną prośbę klienta, po stosownych uzgodnieniach z pracownikami, obiecałem mu, że naprawiony sprzęt odebrać będzie mógł jutro. Po upływie niespełna godziny od uzgodnień przybiegł do mnie roztrzęsiony, najważniejszy ich wykonawca z wiadomością, że natychmiast musi urwać się z pracy i nie będzie go także w dniu następnym. Gdy spytałem, czy i jak mogę mu pomóc, czy ma jakiegoś zastępcę do wykonania uzgodnień, odrzekł, że teraz nie może i nie jest w stanie o tym myśleć. Dlaczego - nie mówił, a ja nie miałem zwyczaju wtykać nosa w sprawy osobiste. Emocjonalnie trzaskając papierzyskami o blat biurka postawiłem warunek - jeżeli zapewni zastępstwo, będzie OK, jeżeli nie, zostanie ukarany. Odszedł zdecydowany ponieść karę. Sprawę z niezadowolonym klientem udało się załagodzić na tyle, że afery nie było. Pracownik nie został ukarany, ale wrogiem pozostał.

Powiedziano mi później, że na zebraniu POP PZPR skarżył się, że jego - wieloletniego członka - potraktowałem skandalicznie, strzelając mu przed nosem papierzyskami o biurko. Szkoda. Zadra i dyskomfort pozostały.

Jest takie powiedzenie - lepiej mieć tysiąc przyjaciół niż jednego wroga...

 

W okresie wypowiedzenia wielokrotnie nagabywałem Nowego o wyznaczenie osoby, której będę mógł solidnie przekazać przynajmniej dokumenty, z moją funkcją związane. Nowy do końca udawał, że w moje wypowiedzenie nie wierzy, że niby wycofam je w ostatniej chwili. Później wielokrotnie telefonował do mnie jego brygadzista z pytaniami, gdzie co może odnaleźć. Było to wielce irytujące ale telefonował zawsze człowiek wyjątkowo solidny. Odpowiadałem zwykle z maksymalną precyzją , bo akurat tego pracownika po prostu bardzo szanowałem - z takimi ludźmi chętnie pracowałbym nawet do emerytury i ...dłużej :).

 

Podczas rozkręcania działalności na własny rachunek natknąłem się na gąszcz absurdalnych przepisów, barier oraz ...krwiożercze zachowania lobbystów i konkurencji. Po uzyskaniu zgody BSM na dostosowanie piwnicy własnej i części przyległej do piwnicy wózkowni, nigdy wcześniej i przez nikogo nieużywanej, przyjąłem duże zlecenie na dostawę dla Fabryki Maszyn w ŻNINIE drobnych elementów do termosów wojskowych. Zakupiłem kilka obrabiarek stołowych, do pomocy zatrudniłem dwóch emerytów. Na skromne utrzymanie wystarczyło dla wszystkich. Spokój nie trwał długo. Po upływie bodajże 1,5 roku u odbiorcy ogłoszono przetarg. Wygrał konkurent o 15% tańszy od mojego minimum. Dowiedziałem się później, że pod jego presją i groźbą opóźnienia dostaw dla wojska przez FM Żnin, zgodzono się, by zastosował środki dopingujące i dostarczał detale terminowo, ale o 30% droższe od mojej ceny minimalnej.

Bywało ciężko, ale miało być nie o tym...

Wideo: Karlino w październiku 2010.

Przez tak długi okres działo się bardzo dużo. Ze spisania tylko najważniejszych wspomnień powstałaby opasła księga. Żyłem skromnie, z ogromną niechęcią obserwując polityków i wszelkich "doradców". Każdy wydaje odmienną opinię i pozostaje przekonany, że rację ma tylko on. Pozostaje "telegraficzny skrót" odniesiony głównie do najważniejszych powodów zmian. 

 

Współpraca z Naczelnym układała się dobrze, z jednym niemiłym dla mnie wyjątkiem. Od czasu, gdy przywieziono mu zastępcę, 80% czasu spędzał poza firmą, ale dzięki temu i własnym szerokim znajomościom potrafił załatwić naprawdę dużo - dla firmy, dla załogi, dla poszczególnych pracowników, dla mnie też.

Od zawsze wysoko ceniłem partnerskie współdziałanie dla dobra wspólnego, niezależne od poglądów politycznych. W Karlinie takie zastałem i sądzę, że było największą zasługą ówczesnego, głównego gospodarza miasteczka. Mawiano o nim, że nie umiał rozpocząć pracy bez codziennego obchodu nielicznych wówczas ulic. Wchodził do biura, siadał przy telefonie i stanowczo prostował to co wydało się mu krzywe. To właśnie on wymógł na POM m.in. pomoc dla miasta przy odśnieżaniu ulic remontowanymi w POM ciągnikami gąsienicowymi DT 54 i DT 75, zadaszenie amfiteatru, metalowy mostek na Radwi. To on próbował namówić Irenę do funkcji ratownika na rzecznym kąpielisku. Poddał się słysząc, że Irenka pływa jak przysłowiowa siekiera, czyli niewiele gorzej niż ja. To śp. Władysław Bąkowski. W potrzebie wielokrotnie potrafił pomóc - chyba każdemu. 

Z dniem podjęcia pracy, na okres przejściowy otrzymałem umeblowany pokój służbowy nad "całodobową" portiernią POM, w sąsiedztwie zakładowej świetlicy i stołówki. Później, mój Naczelny "załatwił" - również na okres przejściowy - 2-pokojowe mieszkanie (z ciemną kuchnią) w zakładowym bloku ZPPiW, przeznaczone dla kadry technicznej tamtejszych Zakładów. Zanim doszło do przeprowadzki, w służbówce odwiedził nas ojciec Ireny z bratem-Rosjaninem, który koniecznie chciał odwiedzić wspólnych przyjaciół w Koszalinie i Darłowie. Wspominam to, ponieważ podczas jazdy doszło do zabawnej sytuacji. Jan jakoś uniknął wywózki do Niemiec, pozostał na Białorusi, przyjął obywatelstwo ZSRR. Jadąc do Koszalina kilkakrotnie kręcił głową na widok stad saren pasących się na częściowo bezśnieżnych polach. Zagadnięty odpowiedział, że takie widoki bardzo go dziwią - na jego terenach dzika zwierzyna już dawno została ...zjedzona.

W okresie, gdy mieszkaliśmy w służbówce a później w zakładowym mieszkaniu ZPPiW, powstawało Osiedle Chopina współfinansowane przez ZPPiW, Białogardzką Spółdzielnię Mieszkaniową i Urząd Miasta. Gdy do użytku oddano blok, w którym dysponentami całych klatek schodowych (z trzema mieszkaniami na każdym piętrze) były wszystkie w/w jednostki, w jednej z nich otrzymaliśmy mieszkanie na piętrze IV, pod warunkiem, że stanę się członkiem BSM oczekującym na mieszkanie własnościowe. Warunek oczywiście spełniłem, ale podczas korzystania z mieszkania na IV pietrze okazało się, że ma ono nieprzyjemną wadę - gałkę zamiast zewnętrznej klamki, uniemożliwiającą wejście do mieszkania bez użycia klucza. Zdarzyło się i mnie, że po wyjściu na bardzo krótką chwilę wracać do siebie musiałem poprzez mieszkanie sąsiadki. Gdy z jej balkonu na piętrze III wspinałem się na własny, na dole zebrała się grupka obserwatorów, ciekawych - poradzę sobie, czy spadnę. Nie spadłem. Poza tym pamiętałem, że przed nieostrożnym wyjściem, nasze drzwi balkonowe były otwarte...

Po uzyskaniu statusu członka BSM oczekującego na mieszkanie własnościowe, dalsza pomoc Naczelnego stała się w tej dziedzinie zbędna, musiałem radzić sobie sam - w pracy i poza nią. Naczelny zachowywał się podobnie jak lew na sawannie - wciąż objeżdżał nasz rejon obsługi, "rozpoznawał sytuację", podtrzymywał lub odnawiał układy, umacniał i - niestety - obiecywał. Podczas jego nieobecności, wszelkie prośby, uzgodnienia, żale i pretensje telefonistka automatycznie kierowała do mnie. Było tego na prawdę dużo - jak to w rolnictwie, w którym wciąż dużo dzieje się począwszy od orek i siewów wiosennych, poprzez chemizację, zbiory płodów, do orek i siewów ozimych. Wobec poważnych szefów przedsiębiorstw rolnych telefonujących i odwiedzających nasz Ośrodek, pod nieobecność Naczelnego podejmowałem konkretne zobowiązania. Naczelny wracał, bez słowa porozumienia zmieniał moje ustalenia, bo akurat coś zupełnie odmiennego obiecał komuś w terenie. W normalnym przedsiębiorstwie sytuacja nie do wyobrażenia!! Cierpiał na tym przede wszystkim wizerunek mój, firmy, najmniej jego. Moje krytyczne uwagi przyjmował z wyraźną niechęcią i ...nadal podobne sytuacje stwarzał. Dlaczego? Mogę jedynie domyślać się, ale na pewno nie z powodu poczynań moich. Swoje miejsce w szeregu znam doskonale, a lojalność służbową  cenię wysoko.

Skoro mowa o lojalności. Przez dwanaście lat odnotowałem kilka przypadków jej wielce nieprzyjemnego gwałcenia. Jako pierwszy "wystartował" przewodniczący zakładowego Związku Zawodowego z żądaniem(!) zwiększenia kilku stawek płacowych za czynności, przy których niektórzy jego podopieczni, pomimo "usilnych starań" zarabiają poniżej przeciętnej zakładowej. Moje tłumaczenia i kontrargumenty poparte świetnymi wynikami innych pracowników wykonujących te same czynności traktował jako obraźliwe sprzeciwianie się woli ZZ. Pozostał wrogiem nr 1. Wrogość wzmogła się, gdy - stosownie do jego sugestii - powierzyłem jednemu z "działaczy" czynności, przy których inni osiągali najwyższe zarobki. Działacz po upływie dwóch miesięcy osobiście poprosił o przywrócenie mu czynności wcześniejszych, bo na nowych, mimo większego wysiłku, stracił około 30% zarobku. Moje ostrzeżenia potwierdziły się -  efektywnie wykonywać konkretne czynności może tylko właściwie dobrany człowiek, jego wiedza, zdolności organizacyjne, doświadczenie a także warunki fizyczne i kilka innych, równie ważnych cech. Działacz wielu z nich nie miał.

Pan przewodniczący krótko po tym, jak awansował do struktur powiatowych, spróbował odegrać się. Pewnego dnia, gdy pod zwykłą nieobecność Naczelnego rozstrzygałem na terenie zakładu jakiś gorący problem, na hali odnalazła mnie sekretarka. Poinformowała, że w gabinecie Naczelnego czekają "goście z powiatu" - chcą ze mną rozmawiać. Poprosiłem, aby chwilę zajęła się nimi, podała napoje, powiadomiła że przybędę niezwłocznie i wysondowała, w jakim przybyli celu. Jeżeli zechcą coś wiedzieć o DORO, to do przekazania szczegółów poleciłem podesłać im kierownika działu technicznego. 

Gdy po załatwieniu sprawy wszedłem do gabinetu z usprawiedliwiająco-przepraszającym uśmiechem, rozłożony w fotelu, młody i wielce nadęty przedstawiciel KP PZPR wystartował do mnie z grubej rury:

- a Wy co Dyrektorze?!  Nikt Was jeszcze nie nauczył jak należy przyjmować gości z powiatu!? Pozwalacie na siebie czekać, przysyłacie szeregowego pracownika!? Jeżeli tak to wygląda, to możecie zacząć się pakować. Za tydzień już Was tu nie będzie, ktoś taki nie może pełnić tak ważnej funkcji.

Uśmiech zamarł na mojej twarzy a widok rozpartego w fotelu, szyderczo uśmiechniętego pana związkowca rozwścieczył mnie ponad wszelkie granice. Odpowiedziałem:

- przede wszystkim to żaden szeregowy pracownik, tylko kierownik działu technicznego z wieloletnim doświadczeniem, a skoro mam się pakować, to nie widzę powodu do dalszego wysłuchiwania podobnych połajanek.

Mówiąc to zrobiłem zwrot na pięcie i ze słowem ŻEGNAM, trzasnąłem drzwiami gabinetu. Aby choć trochę uspokoić się, wyszedłem na teren zakładu. Dogoniła mnie sekretarka z informacją, że goście czekają na mnie nadal, że chcą rozmawiać dalej. Świadom partyjnej wszechmocy, pewien spełnienia groźby poprosiłem, aby im przekazała, że przyjść nie zamierzam, bo zająłem się pakowaniem. Kiedy i jak opuścili zakład - nie wiem.

Przepełniony zdenerwowaniem, obrzydzeniem i świadomością, że w taki sposób muszę rozstać się z pracą, do końca dnia nie pojąłem żadnej czynności służbowej. Gdy z terenu zjechał Naczelny, powiadomiłem go o całym zdarzeniu i związanej z nim niezdolności do dalszej pracy. Szef wysłuchał, chwilę pomyślał, doradził natychmiast udać się do I Sekretrza KP, bo to człowiek normalny, który do spełnienia gróźb nadętych, podległych mu funkcjonariuszy, po prostu nie dopuści. Miał rację. Za poręczeniem "Pierwszego" powróciłem do normalnego pełnienia obowiązków. Obu "panów-towarzyszy" nigdy więcej nie spotkałem. 

Ale był to tylko drobny incydent lokalny. Z przeogromnym niesmakiem wspominam otoczkę zdarzenia o charakterze państwowym.

Tereny naszego województwa odwiedziła delegacja władzy, z towarzyszem Edwardem Gierkiem na czele. Lokalne służby błyskawicznie wybrały najnowocześniejsze gospodarstwo hodowlane, przewieziono do niego z rozległej okolicy najdorodniejsze okazy byków. Gdy z ekipą TV zjechała Delegacja - wszystko prezentowało się wzorowo. Skrzeczące polskie rolnictwo w tak przygotowanej prezentacji po prostu nie wymagało ani państwowej troski, ani ulepszających działań!!

 

Gdy Polskę ogarnęła fala strajków solidarnościowych, wzrosło także napięcie w POM. Kolejne wydarzenia wyzwalały zaskakujące zachowania. Kierownik jednego z działów usługowych przypisanych do mojego nadzoru, doskonale radził sobie samodzielnie. Kiedykolwiek do POM trafiały z terenu prośby bądź sugestie, przekazywałem je kierownikowi, on zajmował się nimi dalej wg możliwości swojej ekipy. Skarg ani zastrzeżeń nie było nigdy. Wspieraliśmy się na bieżąco przemieszczając ekipy w miarę spiętrzeń powstających w zakładzie lub obsługiwanym terenie. Zależność służbowa pozostawała fikcyjną. Gdy w kontaktach z "Technicznymi" pozostałych przedsiębiorstw skupionych w Zjednoczeniu dowiedziałem się, że w wielu z nich pracami terenowymi kierują wydzieleni zastępcy dyrektora, wystąpiłem do Naczelnego o przerwanie fikcji i powierzenie takiej funkcji kierownikowi naszemu. Po kolejnym wznowieniu tematu Naczelny stwierdził, że nie uzyskał zgody Zjednoczenia. Odmowę uzasadniono niewystarczającym (średnim) wykształceniem kandydata.

W trakcie postępujących zmian odeszli - Naczelny na emeryturę wcześniejszą, "Ekonomiczna' do kołobrzeskiej firmy, bliższej jej nowego prywatnego domu i Gł. Księgowa - na emeryturę wysłużoną. Zaczęły mnożyć się niespodzianki. Kilka najmniej przyjemnych muszę (i chcę) opisać.

 

Gdy władze zdelegalizowały NSZZ Solidarność, zakładowi związkowcy usunęli z dużej związkowej tablicy wszystkie komunikaty. Na ciemnym tle gabloty środkowej, największej, wpięli czerwony goździk z czarną, żałobną wstążką. Wyglądało to pięknie w swojej skromności, doskonale oddawało nastrój ówczesnych chwil. Szybko okazało się, że nie wszyscy myślimy podobnie. Sekretarka, odnalazłszy mnie na terenie zakładu powiadomiła, że w towarzystwie niezaakceptowanego kandydata na zastępcę, czeka na mnie delegat z KW PZPR. Śpiesząc do tak ważnego gościa nie mogłem wymyślić logicznej odpowiedzi na dręczące pytanie - co i dlaczego przy delegacie robi nasz nieakceptowany kandydat?

Okazało się, że nic, poza minami dostosowanymi do słów i min delegata.

Po zapewnieniu, że pracujemy normalnie,  delegat uznał za konieczne pokazać, jak ta moja normalność wygląda. Zaprowadził nas (raczej mnie!) przed gablotę i wskazując goździk zapytał - A co znaczyć ma TO! Odpowiedź, że TO nie ma żadnego wpływu na pracę, wyraźnie go rozwścieczyła. "Nakazał" zlikwidować całą tablicę w ciągu najbliższych kilku godzin. Rozwścieczył się jeszcze bardziej, gdy wtrąciłem, że zamiast zajmować się drobiazgami, byłoby lepiej, gdyby spowodował powołanie nowego Naczelnego, bez dalszego zmuszania mnie do pracy za trzy ważne osoby. Gdy odjechał porozumiałem się telefonicznie z lokalnym Komisarzem WRON. Pan kapitan podzielił moje obawy, że likwidacja tablicy podziała jak iskra. Uzgodniliśmy osłonięcie jej skręconymi płytami wiórowymi. I tak się stało. Kto i dlaczego próbował zrobić z tego aferę - nie wiem do dzisiaj. I wiedzieć nie chcę...

 

Podczas burzliwych wydarzeń w kraju dwukrotnie nawiedził mnie przedstawiciel SB. Chciał poznać nastroje wśród załogi i pomóc w "uspokojeniu" ewentualnych wichrzycieli. Podziękowania za chęć pomocy, stwierdzenie, że pracujemy normalnie bo załoga doskonale wie, że i pracujący i strajkujący jeść muszą, oraz oświadczenie, że w przypadku utraty kontroli nad wydarzeniami w zakładzie wolę wybrać własną dymisję, wyraźnie go rozczarowała. Gdy dodałem, że wystarczy aby swoją pomoc sprowadził do szepnięcia komu trzeba o moim przemęczeniu pracą za troje, miał dość. Co i jak zapisał w swoich raportach dla przełożonych - nie wiem.

 

Dyrektora Naczelnego Zjednoczenia szanowałem zawsze, od pierwszego kontaktu. Bywał u nas dość często. Kilka razy zapytał, jak pracuje się z moim szefem. Nie skarżyłem się nigdy, bo poza ciągłą skłonnością do zastępowania moich obietnic swoimi, pozostawiał mi dużo swobody. Mocno zaskoczyła mnie jego reakcja na wydarzenia bieżące. Gdy wśród postulatów strajkowych znalazło się żądanie wycofania wojsk ZSRR z terenów Polski, Rosjanie zareagowali natychmiast średnio 3-krotnym zwiększeniem cen części zamiennych. Dla przedsiębiorstw specjalizujących się w naprawach głównych ciężkiego sprzętu rolniczego produkcji radzieckiej zmiana okazała się zabójcza. Pozostawały dwa naturalne rozwiązania - korekta cen za NG w górę, lub rezygnacja z ich wykonywania, ze stosownymi przesunięciami wśród załogi. Oba rozwiązania Naczelnego wyraźnie zdenerwowały, zarzucił mi brak wrażliwości politycznej. Uważał, że niebezpiecznie pogorszą nastroje także wśród rolników. Stwierdził, że takich zmian nie akceptuje. Pozostało minimalizowanie szybko narastających strat.

Przewidując, czym to się skończy, w bardzo skromnym (na początek) zakresie uruchomiłem działalność na własny rachunek.

 

Pewnego dnia, lotem błyskawicy zakład obiegła wiadomość, że w gabinecie Naczelnego rozsiadła się delegacja z Koszalina. Wezwano czynniki społeczne, aby przedstawić im Nominata. Odetchnąłem z ulgą, z przekonaniem, że wreszcie będzie ktoś, kto przejmie lwią część ciążących na mnie obowiązków. Zdziwiło mnie trochę, że funkcję Dyrektora Naczelnego POM powierzono tej samej osobie, której uprzednio odmówiono funkcji zastępcy dyrektora ze względu na niewystarczające wykształcenie. Ale - jak powiadają rdzenni rolnicy - nie mój ogród, nie moje owoce. Powierzono ją osobie właściwej politycznie, oficerowi rezerwy(?), a mnie polityka brzydziła od zawsze. Wciąż, z modulowaniem stosownym do okoliczności, powtarzałem gdzieś zasłyszaną/przeczytaną opinię, że polityka jest jak świeża kupa dziecka - z którejkolwiek strony tknie się ją, z każdej śmierdzi.

 

Moje nadzieje na spokojniejszą pracę nie sprawdziły się, przynajmniej nie tak szybko, jak się spodziewałem. Na początku Nowy, po odebraniu moich szczerych gratulacji przychodził do mnie ze stertą korespondencji, aby uzgodnić, do kogo ją przekierować i ewentualnie, co komu odpowiedzieć. Załatwialiśmy to szybko, ale Nowy pozostawał dłużej. Bardzo lubił opowiadać o ekstrawagancjach spotkań z kolegami-oficerami rezerwy. Czy robił to celowo aby podkreślić różnicę pomiędzy nim i  "szeregowcem dyplomowanym", któremu najpierw odmówiono rekomendacji na studia w WAT a później odebrano wszystkie nagrody i wywalono z kompanii szkolnej po bezpośrednim starciu z nowym dowódcą drużyny - nie wiem, ale po wydarzeniach późniejszych mam prawo brać taką ewentualność pod rozwagę. 

Kiedyś poprosiłem, abyśmy rozmowy przełożyli na później, bo mam do zrobienie coś pilnego. W kolejnym "ruchu" Nowy, poprzez sekretarkę, podesłał mi do rozdysponowania kolejną stertę korespondencji. Taka zamiana służbowej pomocy na służbowy obowiązek odebrałem jako grubą przesadę. Intencje stały się jasne podczas ogólnego zebrania załogi pod jego wodzą. Nowy zgrabnie połączył fakty, bez wskazania rzeczywistych przyczyn. Po prostu stwierdził, że w okresie, gdy samodzielnie zarządzałem przedsiębiorstwem, POM po raz pierwszy od wielu lat zanotował straty.

Po takim faulu złożyłem wypowiedzenie - możliwości dalszej współpracy z osobą, która w taki sposób manipuluje faktami, nie widziałem żadnej. Po upływie prawie czterdziestu lat uważam, że popełniłem emocjonalny błąd. W przypadku przeczekania do likwidacji POM miałbym i satysfakcję, i dużo wyższą emeryturę... 

 

Użyłem określenia "emocjonalny". Właśnie. Po prawie 50-latach od niecodziennego wydarzenia miewam wyrzuty sumienia. Tym bardziej, że niegdyś sam znalazłem się w sytuacji, w której- nie bacząc na konsekwencje - gotów byłem porzucić wszystko i udać się w siną dal. 

Na usilną prośbę klienta, po stosownych uzgodnieniach z pracownikami, obiecałem mu, że naprawiony sprzęt odebrać będzie mógł jutro. Po upływie niespełna godziny od uzgodnień przybiegł do mnie roztrzęsiony, najważniejszy wykonawca uzgodnień z wiadomością, że natychmiast musi urwać się z pracy i nie będzie go także w dniu następnym. Gdy spytałem, czy i jak mogę mu pomóc, czy ma jakiegoś zastępcę do wykonania uzgodnionych czynności, odrzekł, że teraz nie może i nie jest w stanie o tym myśleć. Dlaczego - nie mówił, a ja nie miałem zwyczaju wtykać nosa w sprawy osobiste. Emocjonalnie trzaskając papierzyskami o blat biurka postawiłem warunek - jeżeli zapewni zastępstwo, będzie OK, jeżeli nie, zostanie ukarany. Odszedł zdecydowany ponieść karę. Sprawę z niezadowolonym klientem udało się załagodzić na tyle, że afery nie było.

Pracownik nie został ukarany, ale wrogiem pozostał. Powiedziano mi później, że na zebraniu POP PZPR skarżył się, że jego - wieloletniego członka - potraktowałem skandalicznie, strzelając mu przed nosem papierzyskami o biurko. Szkoda. Zadra i dyskomfort pozostały. Jest takie powiedzenie - lepiej mieć tysiąc przyjaciół niż jednego wroga...

 

W okresie wypowiedzenia wielokrotnie nagabywałem Nowego o wyznaczenie osoby, której będę mógł solidnie przekazać przynajmniej dokumenty, z moją funkcją związane. Nowy do końca udawał, że w moje wypowiedzenie nie wierzy, że niby wycofam je w ostatniej chwili. Później wielokrotnie telefonował do mnie jego brygadzista z pytaniami, gdzie co może odnaleźć. Było to wielce irytujące ale telefonował zawsze człowiek wyjątkowo solidny. Odpowiadałem zwykle z maksymalną precyzją , bo akurat tego pracownika po prostu bardzo szanowałem - z takimi ludźmi chętnie pracowałbym nawet do emerytury i ...dłużej :).

 

Podczas rozkręcania działalności na własny rachunek natknąłem się na gąszcz absurdalnych przepisów, barier oraz ...krwiożercze zachowania lobbystów i konkurencji.

Po uzyskaniu zgody BSM na dostosowanie piwnicy własnej i części przyległej do piwnicy wózkowni, nigdy wcześniej i przez nikogo nieużywanej, przyjąłem duże zlecenie na dostawę dla Fabryki Maszyn w ŻNINIE drobnych elemenów do termosów wojskowych. Zakupiłem kilka obrabiarek stołowych, do pomocy zatrudniłem dwóch emerytów. Na skromne utrzymanie wystarczyło dla wszystkich. Spokój nie trwał długo. Po upływie bodajże 1,5 roku u odbiorcy ogłoszono przetarg. Wygrał konkurent o 15% tańszy od mojego minimum. Dowiedziałem się później, że pod jego presją i groźbą opóźnienia dostaw dla wojska przez FM Żnin, zgodzono się, by detale dostarczał terminowo o 30% droższe od moich. Bywało ciężko, ale miało być nie o tym...

 

Wideo: Karlino w październiku 2010.

Przez tak długi okres działo się bardzo dużo. Ze spisania tylko najważniejszych wspomnień powstałaby opasła księga. Żyłem skromnie, z ogromną niechęcią obserwując polityków i wszelkich "doradców". Każdy wydaje odmienną opinię i pozostaje przekonany, że rację ma tylko on. Pozostaje "telegraficzny skrót" odniesiony głównie do najważniejszych powodów zmian. 

 

Współpraca z Naczelnym układała się dobrze, z jednym niemiłym dla mnie wyjątkiem. Od czasu, gdy przywieziono mu zastępcę, 80% czasu spędzał poza firmą, ale dzięki temu i własnym szerokim znajomościom potrafił załatwić naprawdę dużo - dla firmy, dla załogi, dla poszczególnych pracowników, dla mnie też.

Od zawsze wysoko ceniłem partnerskie współdziałanie dla dobra wspólnego, niezależne od poglądów politycznych. W Karlinie takie zastałem i sądzę, że było największą zasługą ówczesnego, głównego gospodarza miasteczka. Mawiano o nim, że nie umiał rozpocząć pracy bez codziennego obchodu nielicznych wówczas ulic. Wchodził do biura, siadał przy telefonie i stanowczo prostował to co wydało się mu krzywe. To właśnie on wymógł na POM m.in. pomoc dla miasta przy odśnieżaniu ulic remontowanymi w POM ciągnikami gąsienicowymi DT 54 i DT 75, zadaszenie amfiteatru, metalowy mostek na Radwi. To on próbował namówić Irenę do funkcji ratownika na rzecznym kąpielisku. Poddał się słysząc, że Irenka pływa jak przysłowiowa siekiera, czyli niewiele gorzej niż ja. To śp. Władysław Bąkowski. W potrzebie wielokrotnie potrafił pomóc - chyba każdemu. 

Z dniem podjęcia pracy, na okres przejściowy otrzymałem umeblowany pokój służbowy nad "całodobową" portiernią POM, w sąsiedztwie zakładowej świetlicy i stołówki. Później, mój Naczelny "załatwił" - również na okres przejściowy - 2-pokojowe mieszkanie (z ciemną kuchnią) w zakładowym bloku ZPPiW, przeznaczone dla kadry technicznej tamtejszych Zakładów. Zanim doszło do przeprowadzki, w służbówce odwiedził nas ojciec Ireny z bratem-Rosjaninem, który koniecznie chciał odwiedzić wspólnych przyjaciół w Koszalinie i Darłowie. Wspominam to, ponieważ podczas jazdy doszło do zabawnej sytuacji. Jan jakoś uniknął wywózki do Niemiec, pozostał na Białorusi, przyjął obywatelstwo ZSRR. Jadąc do Koszalina kilkakrotnie kręcił głową na widok stad saren pasących się na częściowo bezśnieżnych polach. Zagadnięty odpowiedział, że takie widoki bardzo go dziwią - na jego terenach dzika zwierzyna już dawno została ...zjedzona.

W okresie, gdy mieszkaliśmy w służbówce a później w zakładowym mieszkaniu ZPPiW, powstawało Osiedle Chopina współfinansowane przez ZPPiW, Białogardzką Spółdzielnię Mieszkaniową i Urząd Miasta. Gdy do użytku oddano blok, w którym dysponentami całych klatek schodowych (z trzema mieszkaniami na każdym piętrze) były wszystkie w/w jednostki, w jednej z nich otrzymaliśmy mieszkanie na piętrze IV, pod warunkiem, że stanę się członkiem BSM oczekującym na mieszkanie własnościowe. Warunek oczywiście spełniłem, ale podczas korzystania z mieszkania na IV pietrze okazało się, że ma ono nieprzyjemną wadę - gałkę zamiast zewnętrznej klamki, uniemożliwiającą wejście do mieszkania bez użycia klucza. Zdarzyło się i mnie, że po wyjściu na bardzo krótką chwilę wracać do siebie musiałem poprzez mieszkanie sąsiadki. Gdy z jej balkonu na piętrze III wspinałem się na własny, na dole zebrała się grupka obserwatorów, ciekawych - poradzę sobie, czy spadnę. Nie spadłem. Poza tym pamiętałem, że przed nieostrożnym wyjściem, nasze drzwi balkonowe były otwarte...

Po uzyskaniu statusu członka BSM oczekującego na mieszkanie własnościowe, dalsza pomoc Naczelnego stała się w tej dziedzinie zbędna, musiałem radzić sobie sam - w pracy i poza nią. Naczelny zachowywał się podobnie jak lew na sawannie - wciąż objeżdżał nasz rejon obsługi, "rozpoznawał sytuację", podtrzymywał lub odnawiał układy, umacniał i - niestety - obiecywał. Podczas jego nieobecności, wszelkie prośby, uzgodnienia, żale i pretensje telefonistka automatycznie kierowała do mnie. Było tego na prawdę dużo - jak to w rolnictwie, w którym wciąż dużo dzieje się począwszy od orek i siewów wiosennych, poprzez chemizację, zbiory płodów, do orek i siewów ozimych. Wobec poważnych szefów przedsiębiorstw rolnych telefonujących i odwiedzających nasz Ośrodek, pod nieobecność Naczelnego podejmowałem konkretne zobowiązania. Naczelny wracał, bez słowa porozumienia zmieniał moje ustalenia, bo akurat coś zupełnie odmiennego obiecał komuś w terenie. W normalnym przedsiębiorstwie sytuacja nie do wyobrażenia!! Cierpiał na tym przede wszystkim wizerunek mój, firmy, najmniej jego. Moje krytyczne uwagi przyjmował z wyraźną niechęcią i ...nadal podobne sytuacje stwarzał. Dlaczego? Mogę jedynie domyślać się, ale na pewno nie z powodu poczynań moich. Swoje miejsce w szeregu znam doskonale, a lojalność służbową  cenię wysoko.

Skoro mowa o lojalności. Przez dwanaście lat odnotowałem kilka przypadków jej wielce nieprzyjemnego gwałcenia. Jako pierwszy "wystartował" przewodniczący zakładowego Związku Zawodowego z żądaniem(!) zwiększenia kilku stawek płacowych za czynności, przy których niektórzy jego podopieczni, pomimo "usilnych starań" zarabiają poniżej przeciętnej zakładowej. Moje tłumaczenia i kontrargumenty poparte świetnymi wynikami innych pracowników wykonujących te same czynności traktował jako obraźliwe sprzeciwianie się woli ZZ. Pozostał wrogiem nr 1. Wrogość wzmogła się, gdy - stosownie do jego sugestii - powierzyłem jednemu z "działaczy" czynności, przy których inni osiągali najwyższe zarobki. Działacz po upływie dwóch miesięcy osobiście poprosił o przywrócenie mu czynności wcześniejszych, bo na nowych, mimo większego wysiłku, stracił około 30% zarobku. Moje ostrzeżenia potwierdziły się -  efektywnie wykonywać konkretne czynności może tylko właściwie dobrany człowiek, jego wiedza, zdolności organizacyjne, doświadczenie a także warunki fizyczne i kilka innych, równie ważnych cech. Działacz wielu z nich nie miał.

Pan przewodniczący krótko po tym, jak awansował do struktur powiatowych, spróbował odegrać się. Pewnego dnia, gdy pod zwykłą nieobecność Naczelnego rozstrzygałem na terenie zakładu jakiś gorący problem, na hali odnalazła mnie sekretarka. Poinformowała, że w gabinecie Naczelnego czekają "goście z powiatu" - chcą ze mną rozmawiać. Poprosiłem, aby chwilę zajęła się nimi, podała napoje, powiadomiła że przybędę niezwłocznie i wysondowała, w jakim przybyli celu. Jeżeli zechcą coś wiedzieć o DORO, to do przekazania szczegółów poleciłem podesłać im kierownika działu technicznego. 

Gdy po załatwieniu sprawy wszedłem do gabinetu z usprawiedliwiająco-przepraszającym uśmiechem, rozłożony w fotelu, młody i wielce nadęty przedstawiciel KP PZPR wystartował do mnie z grubej rury:

- a Wy co Dyrektorze?!  Nikt Was jeszcze nie nauczył jak należy przyjmować gości z powiatu!? Pozwalacie na siebie czekać, przysyłacie szeregowego pracownika!? Jeżeli tak to wygląda, to możecie zacząć się pakować. Za tydzień już Was tu nie będzie, ktoś taki nie może pełnić tak ważnej funkcji.

Uśmiech zamarł na mojej twarzy a widok rozpartego w fotelu, szyderczo uśmiechniętego pana związkowca rozwścieczył mnie ponad wszelkie granice. Odpowiedziałem:

- przede wszystkim to żaden szeregowy pracownik, tylko kierownik działu technicznego z wieloletnim doświadczeniem, a skoro mam się pakować, to nie widzę powodu do dalszego wysłuchiwania podobnych połajanek.

Mówiąc to zrobiłem zwrot na pięcie i ze słowem ŻEGNAM, trzasnąłem drzwiami gabinetu. Aby choć trochę uspokoić się, wyszedłem na teren zakładu. Dogoniła mnie sekretarka z informacją, że goście czekają na mnie nadal, że chcą rozmawiać dalej. Świadom partyjnej wszechmocy, pewien spełnienia groźby poprosiłem, aby im przekazała, że przyjść nie zamierzam, bo zająłem się pakowaniem. Kiedy i jak opuścili zakład - nie wiem.

Przepełniony zdenerwowaniem, obrzydzeniem i świadomością, że w taki sposób muszę rozstać się z pracą, do końca dnia nie pojąłem żadnej czynności służbowej. Gdy z terenu zjechał Naczelny, powiadomiłem go o całym zdarzeniu i związanej z nim niezdolności do dalszej pracy. Szef wysłuchał, chwilę pomyślał, doradził natychmiast udać się do I Sekretrza KP, bo to człowiek normalny, który do spełnienia gróźb nadętych, podległych mu funkcjonariuszy, po prostu nie dopuści. Miał rację. Za poręczeniem "Pierwszego" powróciłem do normalnego pełnienia obowiązków. Obu "panów-towarzyszy" nigdy więcej nie spotkałem. 

Ale był to tylko drobny incydent lokalny. Z przeogromnym niesmakiem wspominam otoczkę zdarzenia o charakterze państwowym.

Tereny naszego województwa odwiedziła delegacja władzy, z towarzyszem Edwardem Gierkiem na czele. Lokalne służby błyskawicznie wybrały najnowocześniejsze gospodarstwo hodowlane, przewieziono do niego z rozległej okolicy najdorodniejsze okazy byków. Gdy z ekipą TV zjechała Delegacja - wszystko prezentowało się wzorowo. Skrzeczące polskie rolnictwo w tak przygotowanej prezentacji po prostu nie wymagało ani państwowej troski, ani ulepszających działań!!

 

Gdy Polskę ogarnęła fala strajków solidarnościowych, wzrosło także napięcie w POM. Kolejne wydarzenia wyzwalały zaskakujące zachowania. Kierownik jednego z działów usługowych przypisanych do mojego nadzoru, doskonale radził sobie samodzielnie. Kiedykolwiek do POM trafiały z terenu prośby bądź sugestie, przekazywałem je kierownikowi, on zajmował się nimi dalej wg możliwości swojej ekipy. Skarg ani zastrzeżeń nie było nigdy. Wspieraliśmy się na bieżąco przemieszczając ekipy w miarę spiętrzeń powstających w zakładzie lub obsługiwanym terenie. Zależność służbowa pozostawała fikcyjną. Gdy w kontaktach z "Technicznymi" pozostałych przedsiębiorstw skupionych w Zjednoczeniu dowiedziałem się, że w wielu z nich pracami terenowymi kierują wydzieleni zastępcy dyrektora, wystąpiłem do Naczelnego o przerwanie fikcji i powierzenie takiej funkcji kierownikowi naszemu. Po kolejnym wznowieniu tematu Naczelny stwierdził, że nie uzyskał zgody Zjednoczenia. Odmowę uzasadniono niewystarczającym (średnim) wykształceniem kandydata.

W trakcie postępujących zmian odeszli - Naczelny na emeryturę wcześniejszą, "Ekonomiczna' do kołobrzeskiej firmy, bliższej jej nowego prywatnego domu i Gł. Księgowa - na emeryturę wysłużoną. Zaczęły mnożyć się niespodzianki. Kilka najmniej przyjemnych muszę (i chcę) opisać.

 

Gdy władze zdelegalizowały NSZZ Solidarność, zakładowi związkowcy usunęli z dużej związkowej tablicy wszystkie komunikaty. Na ciemnym tle gabloty środkowej, największej, wpięli czerwony goździk z czarną, żałobną wstążką. Wyglądało to pięknie w swojej skromności, doskonale oddawało nastrój ówczesnych chwil. Szybko okazało się, że nie wszyscy myślimy podobnie. Sekretarka, odnalazłszy mnie na terenie zakładu powiadomiła, że w towarzystwie niezaakceptowanego kandydata na zastępcę, czeka na mnie delegat z KW PZPR. Śpiesząc do tak ważnego gościa nie mogłem wymyślić logicznej odpowiedzi na dręczące pytanie - co i dlaczego przy delegacie robi nasz nieakceptowany kandydat?

Okazało się, że nic, poza minami dostosowanymi do słów i min delegata.

Po zapewnieniu, że pracujemy normalnie,  delegat uznał za konieczne pokazać, jak ta moja normalność wygląda. Zaprowadził nas (raczej mnie!) przed gablotę i wskazując goździk zapytał - A co znaczyć ma TO! Odpowiedź, że TO nie ma żadnego wpływu na pracę, wyraźnie go rozwścieczyła. "Nakazał" zlikwidować całą tablicę w ciągu najbliższych kilku godzin. Rozwścieczył się jeszcze bardziej, gdy wtrąciłem, że zamiast zajmować się drobiazgami, byłoby lepiej, gdyby spowodował powołanie nowego Naczelnego, bez dalszego zmuszania mnie do pracy za trzy ważne osoby. Gdy odjechał porozumiałem się telefonicznie z lokalnym Komisarzem WRON. Pan kapitan podzielił moje obawy, że likwidacja tablicy podziała jak iskra. Uzgodniliśmy osłonięcie jej skręconymi płytami wiórowymi. I tak się stało. Kto i dlaczego próbował zrobić z tego aferę - nie wiem do dzisiaj. I wiedzieć nie chcę...

 

Podczas burzliwych wydarzeń w kraju dwukrotnie nawiedził mnie przedstawiciel SB. Chciał poznać nastroje wśród załogi i pomóc w "uspokojeniu" ewentualnych wichrzycieli. Podziękowania za chęć pomocy, stwierdzenie, że pracujemy normalnie bo załoga doskonale wie, że i pracujący i strajkujący jeść muszą, oraz oświadczenie, że w przypadku utraty kontroli nad wydarzeniami w zakładzie wolę wybrać własną dymisję, wyraźnie go rozczarowała. Gdy dodałem, że wystarczy aby swoją pomoc sprowadził do szepnięcia komu trzeba o moim przemęczeniu pracą za troje, miał dość. Co i jak zapisał w swoich raportach dla przełożonych - nie wiem.

 

Dyrektora Naczelnego Zjednoczenia szanowałem zawsze, od pierwszego kontaktu. Bywał u nas dość często. Kilka razy zapytał, jak pracuje się z moim szefem. Nie skarżyłem się nigdy, bo poza ciągłą skłonnością do zastępowania moich obietnic swoimi, pozostawiał mi dużo swobody. Mocno zaskoczyła mnie jego reakcja na wydarzenia bieżące. Gdy wśród postulatów strajkowych znalazło się żądanie wycofania wojsk ZSRR z terenów Polski, Rosjanie zareagowali natychmiast średnio 3-krotnym zwiększeniem cen części zamiennych. Dla przedsiębiorstw specjalizujących się w naprawach głównych ciężkiego sprzętu rolniczego produkcji radzieckiej zmiana okazała się zabójcza. Pozostawały dwa naturalne rozwiązania - korekta cen za NG w górę, lub rezygnacja z ich wykonywania, ze stosownymi przesunięciami wśród załogi. Oba rozwiązania Naczelnego wyraźnie zdenerwowały, zarzucił mi brak wrażliwości politycznej. Uważał, że niebezpiecznie pogorszą nastroje także wśród rolników. Stwierdził, że takich zmian nie akceptuje. Pozostało minimalizowanie szybko narastających strat.

Przewidując, czym to się skończy, w bardzo skromnym (na początek) zakresie uruchomiłem działalność na własny rachunek.

 

Pewnego dnia, lotem błyskawicy zakład obiegła wiadomość, że w gabinecie Naczelnego rozsiadła się delegacja z Koszalina. Wezwano czynniki społeczne, aby przedstawić im Nominata. Odetchnąłem z ulgą, z przekonaniem, że wreszcie będzie ktoś, kto przejmie lwią część ciążących na mnie obowiązków. Zdziwiło mnie trochę, że funkcję Dyrektora Naczelnego POM powierzono tej samej osobie, której uprzednio odmówiono funkcji zastępcy dyrektora ze względu na niewystarczające wykształcenie. Ale - jak powiadają rdzenni rolnicy - nie mój ogród, nie moje owoce. Powierzono ją osobie właściwej politycznie, oficerowi rezerwy(?), a mnie polityka brzydziła od zawsze. Wciąż, z modulowaniem stosownym do okoliczności, powtarzałem gdzieś zasłyszaną/przeczytaną opinię, że polityka jest jak świeża kupa dziecka - z którejkolwiek strony tknie się ją, z każdej śmierdzi.

 

Moje nadzieje na spokojniejszą pracę nie sprawdziły się, przynajmniej nie tak szybko, jak się spodziewałem. Na początku Nowy, po odebraniu moich szczerych gratulacji przychodził do mnie ze stertą korespondencji, aby uzgodnić, do kogo ją przekierować i ewentualnie, co komu odpowiedzieć. Załatwialiśmy to szybko, ale Nowy pozostawał dłużej. Bardzo lubił opowiadać o ekstrawagancjach spotkań z kolegami-oficerami rezerwy. Czy robił to celowo aby podkreślić różnicę pomiędzy nim i  "szeregowcem dyplomowanym", któremu najpierw odmówiono rekomendacji na studia w WAT a później odebrano wszystkie nagrody i wywalono z kompanii szkolnej po bezpośrednim starciu z nowym dowódcą drużyny - nie wiem, ale po wydarzeniach późniejszych mam prawo brać taką ewentualność pod rozwagę. 

Kiedyś poprosiłem, abyśmy rozmowy przełożyli na później, bo mam do zrobienie coś pilnego. W kolejnym "ruchu" Nowy, poprzez sekretarkę, podesłał mi do rozdysponowania kolejną stertę korespondencji. Taka zamiana służbowej pomocy na służbowy obowiązek odebrałem jako grubą przesadę. Intencje stały się jasne podczas ogólnego zebrania załogi pod jego wodzą. Nowy zgrabnie połączył fakty, bez wskazania rzeczywistych przyczyn. Po prostu stwierdził, że w okresie, gdy samodzielnie zarządzałem przedsiębiorstwem, POM po raz pierwszy od wielu lat zanotował straty.

Po takim faulu złożyłem wypowiedzenie - możliwości dalszej współpracy z osobą, która w taki sposób manipuluje faktami, nie widziałem żadnej. Po upływie prawie czterdziestu lat uważam, że popełniłem emocjonalny błąd. W przypadku przeczekania do likwidacji POM miałbym i satysfakcję, i dużo wyższą emeryturę... 

 

Użyłem określenia "emocjonalny". Właśnie. Po prawie 50-latach od niecodziennego wydarzenia miewam wyrzuty sumienia. Tym bardziej, że niegdyś sam znalazłem się w sytuacji, w której- nie bacząc na konsekwencje - gotów byłem porzucić wszystko i udać się w siną dal. 

Na usilną prośbę klienta, po stosownych uzgodnieniach z pracownikami, obiecałem mu, że naprawiony sprzęt odebrać będzie mógł jutro. Po upływie niespełna godziny od uzgodnień przybiegł do mnie roztrzęsiony, najważniejszy wykonawca uzgodnień z wiadomością, że natychmiast musi urwać się z pracy i nie będzie go także w dniu następnym. Gdy spytałem, czy i jak mogę mu pomóc, czy ma jakiegoś zastępcę do wykonania uzgodnionych czynności, odrzekł, że teraz nie może i nie jest w stanie o tym myśleć. Dlaczego - nie mówił, a ja nie miałem zwyczaju wtykać nosa w sprawy osobiste. Emocjonalnie trzaskając papierzyskami o blat biurka postawiłem warunek - jeżeli zapewni zastępstwo, będzie OK, jeżeli nie, zostanie ukarany. Odszedł zdecydowany ponieść karę. Sprawę z niezadowolonym klientem udało się załagodzić na tyle, że afery nie było.

Pracownik nie został ukarany, ale wrogiem pozostał. Powiedziano mi później, że na zebraniu POP PZPR skarżył się, że jego - wieloletniego członka - potraktowałem skandalicznie, strzelając mu przed nosem papierzyskami o biurko. Szkoda. Zadra i dyskomfort pozostały. Jest takie powiedzenie - lepiej mieć tysiąc przyjaciół niż jednego wroga...

 

W okresie wypowiedzenia wielokrotnie nagabywałem Nowego o wyznaczenie osoby, której będę mógł solidnie przekazać przynajmniej dokumenty, z moją funkcją związane. Nowy do końca udawał, że w moje wypowiedzenie nie wierzy, że niby wycofam je w ostatniej chwili. Później wielokrotnie telefonował do mnie jego brygadzista z pytaniami, gdzie co może odnaleźć. Było to wielce irytujące ale telefonował zawsze człowiek wyjątkowo solidny. Odpowiadałem zwykle z maksymalną precyzją , bo akurat tego pracownika po prostu bardzo szanowałem - z takimi ludźmi chętnie pracowałbym nawet do emerytury i ...dłużej :).

 

Podczas rozkręcania działalności na własny rachunek natknąłem się na gąszcz absurdalnych przepisów, barier oraz ...krwiożercze zachowania lobbystów i konkurencji.

Po uzyskaniu zgody BSM na dostosowanie piwnicy własnej i części przyległej do piwnicy wózkowni, nigdy wcześniej i przez nikogo nieużywanej, przyjąłem duże zlecenie na dostawę dla Fabryki Maszyn w ŻNINIE drobnych elemenów do termosów wojskowych. Zakupiłem kilka obrabiarek stołowych, do pomocy zatrudniłem dwóch emerytów. Na skromne utrzymanie wystarczyło dla wszystkich. Spokój nie trwał długo. Po upływie bodajże 1,5 roku u odbiorcy ogłoszono przetarg. Wygrał konkurent o 15% tańszy od mojego minimum. Dowiedziałem się później, że pod jego presją i groźbą opóźnienia dostaw dla wojska przez FM Żnin, zgodzono się, by detale dostarczał terminowo o 30% droższe od moich. Bywało ciężko, ale miało być nie o tym...

 

Wideo: Karlino w październiku 2010.

Przez tak długi okres działo się bardzo dużo. Ze spisania tylko najważniejszych wspomnień powstałaby opasła księga. Żyłem skromnie, z ogromną niechęcią obserwując polityków i wszelkich "doradców". Każdy wydaje odmienną opinię i pozostaje przekonany, że rację ma tylko on. Pozostaje "telegraficzny skrót" odniesiony głównie do najważniejszych powodów zmian. 

 

Współpraca z Naczelnym układała się dobrze, z jednym niemiłym dla mnie wyjątkiem. Od czasu, gdy przywieziono mu zastępcę, 80% czasu spędzał poza firmą, ale dzięki temu i własnym szerokim znajomościom potrafił załatwić naprawdę dużo - dla firmy, dla załogi, dla poszczególnych pracowników, dla mnie też.

Od zawsze wysoko ceniłem partnerskie współdziałanie dla dobra wspólnego, niezależne od poglądów politycznych. W Karlinie takie zastałem i sądzę, że było największą zasługą ówczesnego, głównego gospodarza miasteczka. Mawiano o nim, że nie umiał rozpocząć pracy bez codziennego obchodu nielicznych wówczas ulic. Wchodził do biura, siadał przy telefonie i stanowczo prostował to co wydało się mu krzywe. To właśnie on wymógł na POM m.in. pomoc dla miasta przy odśnieżaniu ulic remontowanymi w POM ciągnikami gąsienicowymi DT 54 i DT 75, zadaszenie amfiteatru, metalowy mostek na Radwi. To on próbował namówić Irenę do funkcji ratownika na rzecznym kąpielisku. Poddał się słysząc, że Irenka pływa jak przysłowiowa siekiera, czyli niewiele gorzej niż ja. To śp. Władysław Bąkowski. W potrzebie wielokrotnie potrafił pomóc - chyba każdemu. 

Z dniem podjęcia pracy, na okres przejściowy otrzymałem umeblowany pokój służbowy nad "całodobową" portiernią POM, w sąsiedztwie zakładowej świetlicy i stołówki. Później, mój Naczelny "załatwił" - również na okres przejściowy - 2-pokojowe mieszkanie (z ciemną kuchnią) w zakładowym bloku ZPPiW, przeznaczone dla kadry technicznej tamtejszych Zakładów. Zanim doszło do przeprowadzki, w służbówce odwiedził nas ojciec Ireny z bratem-Rosjaninem, który koniecznie chciał odwiedzić wspólnych przyjaciół w Koszalinie i Darłowie. Wspominam to, ponieważ podczas jazdy doszło do zabawnej sytuacji. Jan jakoś uniknął wywózki do Niemiec, pozostał na Białorusi, przyjął obywatelstwo ZSRR. Jadąc do Koszalina kilkakrotnie kręcił głową na widok stad saren pasących się na częściowo bezśnieżnych polach. Zagadnięty odpowiedział, że takie widoki bardzo go dziwią - na jego terenach dzika zwierzyna już dawno została ...zjedzona.

W okresie, gdy mieszkaliśmy w służbówce a później w zakładowym mieszkaniu ZPPiW, powstawało Osiedle Chopina współfinansowane przez ZPPiW, Białogardzką Spółdzielnię Mieszkaniową i Urząd Miasta. Gdy do użytku oddano blok, w którym dysponentami całych klatek schodowych (z trzema mieszkaniami na każdym piętrze) były wszystkie w/w jednostki, w jednej z nich otrzymaliśmy mieszkanie na piętrze IV, pod warunkiem, że stanę się członkiem BSM oczekującym na mieszkanie własnościowe. Warunek oczywiście spełniłem, ale podczas korzystania z mieszkania na IV pietrze okazało się, że ma ono nieprzyjemną wadę - gałkę zamiast zewnętrznej klamki, uniemożliwiającą wejście do mieszkania bez użycia klucza. Zdarzyło się i mnie, że po wyjściu na bardzo krótką chwilę wracać do siebie musiałem poprzez mieszkanie sąsiadki. Gdy z jej balkonu na piętrze III wspinałem się na własny, na dole zebrała się grupka obserwatorów, ciekawych - poradzę sobie, czy spadnę. Nie spadłem. Poza tym pamiętałem, że przed nieostrożnym wyjściem, nasze drzwi balkonowe były otwarte...

Po uzyskaniu statusu członka BSM oczekującego na mieszkanie własnościowe, dalsza pomoc Naczelnego stała się w tej dziedzinie zbędna, musiałem radzić sobie sam - w pracy i poza nią. Naczelny zachowywał się podobnie jak lew na sawannie - wciąż objeżdżał nasz rejon obsługi, "rozpoznawał sytuację", podtrzymywał lub odnawiał układy, umacniał i - niestety - obiecywał. Podczas jego nieobecności, wszelkie prośby, uzgodnienia, żale i pretensje telefonistka automatycznie kierowała do mnie. Było tego na prawdę dużo - jak to w rolnictwie, w którym wciąż dużo dzieje się począwszy od orek i siewów wiosennych, poprzez chemizację, zbiory płodów, do orek i siewów ozimych. Wobec poważnych szefów przedsiębiorstw rolnych telefonujących i odwiedzających nasz Ośrodek, pod nieobecność Naczelnego podejmowałem konkretne zobowiązania. Naczelny wracał, bez słowa porozumienia zmieniał moje ustalenia, bo akurat coś zupełnie odmiennego obiecał komuś w terenie. W normalnym przedsiębiorstwie sytuacja nie do wyobrażenia!! Cierpiał na tym przede wszystkim wizerunek mój, firmy, najmniej jego. Moje krytyczne uwagi przyjmował z wyraźną niechęcią i ...nadal podobne sytuacje stwarzał. Dlaczego? Mogę jedynie domyślać się, ale na pewno nie z powodu poczynań moich. Swoje miejsce w szeregu znam doskonale, a lojalność służbową  cenię wysoko.

Skoro mowa o lojalności. Przez dwanaście lat odnotowałem kilka przypadków jej wielce nieprzyjemnego gwałcenia. Jako pierwszy "wystartował" przewodniczący zakładowego Związku Zawodowego z żądaniem(!) zwiększenia kilku stawek płacowych za czynności, przy których niektórzy jego podopieczni, pomimo "usilnych starań" zarabiają poniżej przeciętnej zakładowej. Moje tłumaczenia i kontrargumenty poparte świetnymi wynikami innych pracowników wykonujących te same czynności traktował jako obraźliwe sprzeciwianie się woli ZZ. Pozostał wrogiem nr 1. Wrogość wzmogła się, gdy - stosownie do jego sugestii - powierzyłem jednemu z "działaczy" czynności, przy których inni osiągali najwyższe zarobki. Działacz po upływie dwóch miesięcy osobiście poprosił o przywrócenie mu czynności wcześniejszych, bo na nowych, mimo większego wysiłku, stracił około 30% zarobku. Moje ostrzeżenia potwierdziły się -  efektywnie wykonywać konkretne czynności może tylko właściwie dobrany człowiek, jego wiedza, zdolności organizacyjne, doświadczenie a także warunki fizyczne i kilka innych, równie ważnych cech. Działacz wielu z nich nie miał.

Pan przewodniczący krótko po tym, jak awansował do struktur powiatowych, spróbował odegrać się. Pewnego dnia, gdy pod zwykłą nieobecność Naczelnego rozstrzygałem na terenie zakładu jakiś gorący problem, na hali odnalazła mnie sekretarka. Poinformowała, że w gabinecie Naczelnego czekają "goście z powiatu" - chcą ze mną rozmawiać. Poprosiłem, aby chwilę zajęła się nimi, podała napoje, powiadomiła że przybędę niezwłocznie i wysondowała, w jakim przybyli celu. Jeżeli zechcą coś wiedzieć o DORO, to do przekazania szczegółów poleciłem podesłać im kierownika działu technicznego. 

Gdy po załatwieniu sprawy wszedłem do gabinetu z usprawiedliwiająco-przepraszającym uśmiechem, rozłożony w fotelu, młody i wielce nadęty przedstawiciel KP PZPR wystartował do mnie z grubej rury:

- a Wy co Dyrektorze?!  Nikt Was jeszcze nie nauczył jak należy przyjmować gości z powiatu!? Pozwalacie na siebie czekać, przysyłacie szeregowego pracownika!? Jeżeli tak to wygląda, to możecie zacząć się pakować. Za tydzień już Was tu nie będzie, ktoś taki nie może pełnić tak ważnej funkcji.

Uśmiech zamarł na mojej twarzy a widok rozpartego w fotelu, szyderczo uśmiechniętego pana związkowca rozwścieczył mnie ponad wszelkie granice. Odpowiedziałem:

- przede wszystkim to żaden szeregowy pracownik, tylko kierownik działu technicznego z wieloletnim doświadczeniem, a skoro mam się pakować, to nie widzę powodu do dalszego wysłuchiwania podobnych połajanek.

Mówiąc to zrobiłem zwrot na pięcie i ze słowem ŻEGNAM, trzasnąłem drzwiami gabinetu. Aby choć trochę uspokoić się, wyszedłem na teren zakładu. Dogoniła mnie sekretarka z informacją, że goście czekają na mnie nadal, że chcą rozmawiać dalej. Świadom partyjnej wszechmocy, pewien spełnienia groźby poprosiłem, aby im przekazała, że przyjść nie zamierzam, bo zająłem się pakowaniem. Kiedy i jak opuścili zakład - nie wiem.

Przepełniony zdenerwowaniem, obrzydzeniem i świadomością, że w taki sposób muszę rozstać się z pracą, do końca dnia nie pojąłem żadnej czynności służbowej. Gdy z terenu zjechał Naczelny, powiadomiłem go o całym zdarzeniu i związanej z nim niezdolności do dalszej pracy. Szef wysłuchał, chwilę pomyślał, doradził natychmiast udać się do I Sekretrza KP, bo to człowiek normalny, który do spełnienia gróźb nadętych, podległych mu funkcjonariuszy, po prostu nie dopuści. Miał rację. Za poręczeniem "Pierwszego" powróciłem do normalnego pełnienia obowiązków. Obu "panów-towarzyszy" nigdy więcej nie spotkałem. 

Ale był to tylko drobny incydent lokalny. Z przeogromnym niesmakiem wspominam otoczkę zdarzenia o charakterze państwowym.

Tereny naszego województwa odwiedziła delegacja władzy, z towarzyszem Edwardem Gierkiem na czele. Lokalne służby błyskawicznie wybrały najnowocześniejsze gospodarstwo hodowlane, przewieziono do niego z rozległej okolicy najdorodniejsze okazy byków. Gdy z ekipą TV zjechała Delegacja - wszystko prezentowało się wzorowo. Skrzeczące polskie rolnictwo w tak przygotowanej prezentacji po prostu nie wymagało ani państwowej troski, ani ulepszających działań!!

 

Gdy Polskę ogarnęła fala strajków solidarnościowych, wzrosło także napięcie w POM. Kolejne wydarzenia wyzwalały zaskakujące zachowania. Kierownik jednego z działów usługowych przypisanych do mojego nadzoru, doskonale radził sobie samodzielnie. Kiedykolwiek do POM trafiały z terenu prośby bądź sugestie, przekazywałem je kierownikowi, on zajmował się nimi dalej wg możliwości swojej ekipy. Skarg ani zastrzeżeń nie było nigdy. Wspieraliśmy się na bieżąco przemieszczając ekipy w miarę spiętrzeń powstających w zakładzie lub obsługiwanym terenie. Zależność służbowa pozostawała fikcyjną. Gdy w kontaktach z "Technicznymi" pozostałych przedsiębiorstw skupionych w Zjednoczeniu dowiedziałem się, że w wielu z nich pracami terenowymi kierują wydzieleni zastępcy dyrektora, wystąpiłem do Naczelnego o przerwanie fikcji i powierzenie takiej funkcji kierownikowi naszemu. Po kolejnym wznowieniu tematu Naczelny stwierdził, że nie uzyskał zgody Zjednoczenia. Odmowę uzasadniono niewystarczającym (średnim) wykształceniem kandydata.

W trakcie postępujących zmian odeszli - Naczelny na emeryturę wcześniejszą, "Ekonomiczna' do kołobrzeskiej firmy, bliższej jej nowego prywatnego domu i Gł. Księgowa - na emeryturę wysłużoną. Zaczęły mnożyć się niespodzianki. Kilka najmniej przyjemnych muszę (i chcę) opisać.

 

Gdy władze zdelegalizowały NSZZ Solidarność, zakładowi związkowcy usunęli z dużej związkowej tablicy wszystkie komunikaty. Na ciemnym tle gabloty środkowej, największej, wpięli czerwony goździk z czarną, żałobną wstążką. Wyglądało to pięknie w swojej skromności, doskonale oddawało nastrój ówczesnych chwil. Szybko okazało się, że nie wszyscy myślimy podobnie. Sekretarka, odnalazłszy mnie na terenie zakładu powiadomiła, że w towarzystwie niezaakceptowanego kandydata na zastępcę, czeka na mnie delegat z KW PZPR. Śpiesząc do tak ważnego gościa nie mogłem wymyślić logicznej odpowiedzi na dręczące pytanie - co i dlaczego przy delegacie robi nasz nieakceptowany kandydat?

Okazało się, że nic, poza minami dostosowanymi do słów i min delegata.

Po zapewnieniu, że pracujemy normalnie,  delegat uznał za konieczne pokazać, jak ta moja normalność wygląda. Zaprowadził nas (raczej mnie!) przed gablotę i wskazując goździk zapytał - A co znaczyć ma TO! Odpowiedź, że TO nie ma żadnego wpływu na pracę, wyraźnie go rozwścieczyła. "Nakazał" zlikwidować całą tablicę w ciągu najbliższych kilku godzin. Rozwścieczył się jeszcze bardziej, gdy wtrąciłem, że zamiast zajmować się drobiazgami, byłoby lepiej, gdyby spowodował powołanie nowego Naczelnego, bez dalszego zmuszania mnie do pracy za trzy ważne osoby. Gdy odjechał porozumiałem się telefonicznie z lokalnym Komisarzem WRON. Pan kapitan podzielił moje obawy, że likwidacja tablicy podziała jak iskra. Uzgodniliśmy osłonięcie jej skręconymi płytami wiórowymi. I tak się stało. Kto i dlaczego próbował zrobić z tego aferę - nie wiem do dzisiaj. I wiedzieć nie chcę...

 

Podczas burzliwych wydarzeń w kraju dwukrotnie nawiedził mnie przedstawiciel SB. Chciał poznać nastroje wśród załogi i pomóc w "uspokojeniu" ewentualnych wichrzycieli. Podziękowania za chęć pomocy, stwierdzenie, że pracujemy normalnie bo załoga doskonale wie, że i pracujący i strajkujący jeść muszą, oraz oświadczenie, że w przypadku utraty kontroli nad wydarzeniami w zakładzie wolę wybrać własną dymisję, wyraźnie go rozczarowała. Gdy dodałem, że wystarczy aby swoją pomoc sprowadził do szepnięcia komu trzeba o moim przemęczeniu pracą za troje, miał dość. Co i jak zapisał w swoich raportach dla przełożonych - nie wiem.

 

Dyrektora Naczelnego Zjednoczenia szanowałem zawsze, od pierwszego kontaktu. Bywał u nas dość często. Kilka razy zapytał, jak pracuje się z moim szefem. Nie skarżyłem się nigdy, bo poza ciągłą skłonnością do zastępowania moich obietnic swoimi, pozostawiał mi dużo swobody. Mocno zaskoczyła mnie jego reakcja na wydarzenia bieżące. Gdy wśród postulatów strajkowych znalazło się żądanie wycofania wojsk ZSRR z terenów Polski, Rosjanie zareagowali natychmiast średnio 3-krotnym zwiększeniem cen części zamiennych. Dla przedsiębiorstw specjalizujących się w naprawach głównych ciężkiego sprzętu rolniczego produkcji radzieckiej zmiana okazała się zabójcza. Pozostawały dwa naturalne rozwiązania - korekta cen za NG w górę, lub rezygnacja z ich wykonywania, ze stosownymi przesunięciami wśród załogi. Oba rozwiązania Naczelnego wyraźnie zdenerwowały, zarzucił mi brak wrażliwości politycznej. Uważał, że niebezpiecznie pogorszą nastroje także wśród rolników. Stwierdził, że takich zmian nie akceptuje. Pozostało minimalizowanie szybko narastających strat.

Przewidując, czym to się skończy, w bardzo skromnym (na początek) zakresie uruchomiłem działalność na własny rachunek.

 

Pewnego dnia, lotem błyskawicy zakład obiegła wiadomość, że w gabinecie Naczelnego rozsiadła się delegacja z Koszalina. Wezwano czynniki społeczne, aby przedstawić im Nominata. Odetchnąłem z ulgą, z przekonaniem, że wreszcie będzie ktoś, kto przejmie lwią część ciążących na mnie obowiązków. Zdziwiło mnie trochę, że funkcję Dyrektora Naczelnego POM powierzono tej samej osobie, której uprzednio odmówiono funkcji zastępcy dyrektora ze względu na niewystarczające wykształcenie. Ale - jak powiadają rdzenni rolnicy - nie mój ogród, nie moje owoce. Powierzono ją osobie właściwej politycznie, oficerowi rezerwy(?), a mnie polityka brzydziła od zawsze. Wciąż, z modulowaniem stosownym do okoliczności, powtarzałem gdzieś zasłyszaną/przeczytaną opinię, że polityka jest jak świeża kupa dziecka - z którejkolwiek strony tknie się ją, z każdej śmierdzi.

 

Moje nadzieje na spokojniejszą pracę nie sprawdziły się, przynajmniej nie tak szybko, jak się spodziewałem. Na początku Nowy, po odebraniu moich szczerych gratulacji przychodził do mnie ze stertą korespondencji, aby uzgodnić, do kogo ją przekierować i ewentualnie, co komu odpowiedzieć. Załatwialiśmy to szybko, ale Nowy pozostawał dłużej. Bardzo lubił opowiadać o ekstrawagancjach spotkań z kolegami-oficerami rezerwy. Czy robił to celowo aby podkreślić różnicę pomiędzy nim i  "szeregowcem dyplomowanym", któremu najpierw odmówiono rekomendacji na studia w WAT a później odebrano wszystkie nagrody i wywalono z kompanii szkolnej po bezpośrednim starciu z nowym dowódcą drużyny - nie wiem, ale po wydarzeniach późniejszych mam prawo brać taką ewentualność pod rozwagę. 

Kiedyś poprosiłem, abyśmy rozmowy przełożyli na później, bo mam do zrobienie coś pilnego. W kolejnym "ruchu" Nowy, poprzez sekretarkę, podesłał mi do rozdysponowania kolejną stertę korespondencji. Taka zamiana służbowej pomocy na służbowy obowiązek odebrałem jako grubą przesadę. Intencje stały się jasne podczas ogólnego zebrania załogi pod jego wodzą. Nowy zgrabnie połączył fakty, bez wskazania rzeczywistych przyczyn. Po prostu stwierdził, że w okresie, gdy samodzielnie zarządzałem przedsiębiorstwem, POM po raz pierwszy od wielu lat zanotował straty.

Po takim faulu złożyłem wypowiedzenie - możliwości dalszej współpracy z osobą, która w taki sposób manipuluje faktami, nie widziałem żadnej. Po upływie prawie czterdziestu lat uważam, że popełniłem emocjonalny błąd. W przypadku przeczekania do likwidacji POM miałbym i satysfakcję, i dużo wyższą emeryturę... 

 

Użyłem określenia "emocjonalny". Właśnie. Po prawie 50-latach od niecodziennego wydarzenia miewam wyrzuty sumienia. Tym bardziej, że niegdyś sam znalazłem się w sytuacji, w której- nie bacząc na konsekwencje - gotów byłem porzucić wszystko i udać się w siną dal. 

Na usilną prośbę klienta, po stosownych uzgodnieniach z pracownikami, obiecałem mu, że naprawiony sprzęt odebrać będzie mógł jutro. Po upływie niespełna godziny od uzgodnień przybiegł do mnie roztrzęsiony, najważniejszy wykonawca uzgodnień z wiadomością, że natychmiast musi urwać się z pracy i nie będzie go także w dniu następnym. Gdy spytałem, czy i jak mogę mu pomóc, czy ma jakiegoś zastępcę do wykonania uzgodnionych czynności, odrzekł, że teraz nie może i nie jest w stanie o tym myśleć. Dlaczego - nie mówił, a ja nie miałem zwyczaju wtykać nosa w sprawy osobiste. Emocjonalnie trzaskając papierzyskami o blat biurka postawiłem warunek - jeżeli zapewni zastępstwo, będzie OK, jeżeli nie, zostanie ukarany. Odszedł zdecydowany ponieść karę. Sprawę z niezadowolonym klientem udało się załagodzić na tyle, że afery nie było.

Pracownik nie został ukarany, ale wrogiem pozostał. Powiedziano mi później, że na zebraniu POP PZPR skarżył się, że jego - wieloletniego członka - potraktowałem skandalicznie, strzelając mu przed nosem papierzyskami o biurko. Szkoda. Zadra i dyskomfort pozostały. Jest takie powiedzenie - lepiej mieć tysiąc przyjaciół niż jednego wroga...

 

W okresie wypowiedzenia wielokrotnie nagabywałem Nowego o wyznaczenie osoby, której będę mógł solidnie przekazać przynajmniej dokumenty, z moją funkcją związane. Nowy do końca udawał, że w moje wypowiedzenie nie wierzy, że niby wycofam je w ostatniej chwili. Później wielokrotnie telefonował do mnie jego brygadzista z pytaniami, gdzie co może odnaleźć. Było to wielce irytujące ale telefonował zawsze człowiek wyjątkowo solidny. Odpowiadałem zwykle z maksymalną precyzją , bo akurat tego pracownika po prostu bardzo szanowałem - z takimi ludźmi chętnie pracowałbym nawet do emerytury i ...dłużej :).

 

Podczas rozkręcania działalności na własny rachunek natknąłem się na gąszcz absurdalnych przepisów, barier oraz ...krwiożercze zachowania lobbystów i konkurencji.

Po uzyskaniu zgody BSM na dostosowanie piwnicy własnej i części przyległej do piwnicy wózkowni, nigdy wcześniej i przez nikogo nieużywanej, przyjąłem duże zlecenie na dostawę dla Fabryki Maszyn w ŻNINIE drobnych elemenów do termosów wojskowych. Zakupiłem kilka obrabiarek stołowych, do pomocy zatrudniłem dwóch emerytów. Na skromne utrzymanie wystarczyło dla wszystkich. Spokój nie trwał długo. Po upływie bodajże 1,5 roku u odbiorcy ogłoszono przetarg. Wygrał konkurent o 15% tańszy od mojego minimum. Dowiedziałem się później, że pod jego presją i groźbą opóźnienia dostaw dla wojska przez FM Żnin, zgodzono się, by detale dostarczał terminowo o 30% droższe od moich. Bywało ciężko, ale miało być nie o tym...

 

Wideo: Karlino w październiku 2010.

Przez tak długi okres działo się bardzo dużo. Ze spisania tylko najważniejszych wspomnień powstałaby opasła księga. Żyłem skromnie, z ogromną niechęcią obserwując polityków i wszelkich "doradców". Każdy wydaje odmienną opinię i pozostaje przekonany, że rację ma tylko on. Pozostaje "telegraficzny skrót" odniesiony głównie do najważniejszych powodów zmian. 

 

Współpraca z Naczelnym układała się dobrze, z jednym niemiłym dla mnie wyjątkiem. Od czasu, gdy przywieziono mu zastępcę, 80% czasu spędzał poza firmą, ale dzięki temu i własnym szerokim znajomościom potrafił załatwić naprawdę dużo - dla firmy, dla załogi, dla poszczególnych pracowników, dla mnie też.

Od zawsze wysoko ceniłem partnerskie współdziałanie dla dobra wspólnego, niezależne od poglądów politycznych. W Karlinie takie zastałem i sądzę, że było największą zasługą ówczesnego, głównego gospodarza miasteczka. Mawiano o nim, że nie umiał rozpocząć pracy bez codziennego obchodu nielicznych wówczas ulic. Wchodził do biura, siadał przy telefonie i stanowczo prostował to co wydało się mu krzywe. To właśnie on wymógł na POM m.in. pomoc dla miasta przy odśnieżaniu ulic remontowanymi w POM ciągnikami gąsienicowymi DT 54 i DT 75, zadaszenie amfiteatru, metalowy mostek na Radwi. To on próbował namówić Irenę do funkcji ratownika na rzecznym kąpielisku. Poddał się słysząc, że Irenka pływa jak przysłowiowa siekiera, czyli niewiele gorzej niż ja. To śp. Władysław Bąkowski. W potrzebie wielokrotnie potrafił pomóc - chyba każdemu. 

Z dniem podjęcia pracy, na okres przejściowy otrzymałem umeblowany pokój służbowy nad "całodobową" portiernią POM, w sąsiedztwie zakładowej świetlicy i stołówki. Później, mój Naczelny "załatwił" - również na okres przejściowy - 2-pokojowe mieszkanie (z ciemną kuchnią) w zakładowym bloku ZPPiW, przeznaczone dla kadry technicznej tamtejszych Zakładów. Zanim doszło do przeprowadzki, w służbówce odwiedził nas ojciec Ireny z bratem-Rosjaninem, który koniecznie chciał odwiedzić wspólnych przyjaciół w Koszalinie i Darłowie. Wspominam to, ponieważ podczas jazdy doszło do zabawnej sytuacji. Jan jakoś uniknął wywózki do Niemiec, pozostał na Białorusi, przyjął obywatelstwo ZSRR. Jadąc do Koszalina kilkakrotnie kręcił głową na widok stad saren pasących się na częściowo bezśnieżnych polach. Zagadnięty odpowiedział, że takie widoki bardzo go dziwią - na jego terenach dzika zwierzyna już dawno została ...zjedzona.

W okresie, gdy mieszkaliśmy w służbówce a później w zakładowym mieszkaniu ZPPiW, powstawało Osiedle Chopina współfinansowane przez ZPPiW, Białogardzką Spółdzielnię Mieszkaniową i Urząd Miasta. Gdy do użytku oddano blok, w którym dysponentami całych klatek schodowych (z trzema mieszkaniami na każdym piętrze) były wszystkie w/w jednostki, w jednej z nich otrzymaliśmy mieszkanie na piętrze IV, pod warunkiem, że stanę się członkiem BSM oczekującym na mieszkanie własnościowe. Warunek oczywiście spełniłem, ale podczas korzystania z mieszkania na IV pietrze okazało się, że ma ono nieprzyjemną wadę - gałkę zamiast zewnętrznej klamki, uniemożliwiającą wejście do mieszkania bez użycia klucza. Zdarzyło się i mnie, że po wyjściu na bardzo krótką chwilę wracać do siebie musiałem poprzez mieszkanie sąsiadki. Gdy z jej balkonu na piętrze III wspinałem się na własny, na dole zebrała się grupka obserwatorów, ciekawych - poradzę sobie, czy spadnę. Nie spadłem. Poza tym pamiętałem, że przed nieostrożnym wyjściem, nasze drzwi balkonowe były otwarte...

Po uzyskaniu statusu członka BSM oczekującego na mieszkanie własnościowe, dalsza pomoc Naczelnego stała się w tej dziedzinie zbędna, musiałem radzić sobie sam - w pracy i poza nią. Naczelny zachowywał się podobnie jak lew na sawannie - wciąż objeżdżał nasz rejon obsługi, "rozpoznawał sytuację", podtrzymywał lub odnawiał układy, umacniał i - niestety - obiecywał. Podczas jego nieobecności, wszelkie prośby, uzgodnienia, żale i pretensje telefonistka automatycznie kierowała do mnie. Było tego na prawdę dużo - jak to w rolnictwie, w którym wciąż dużo dzieje się począwszy od orek i siewów wiosennych, poprzez chemizację, zbiory płodów, do orek i siewów ozimych. Wobec poważnych szefów przedsiębiorstw rolnych telefonujących i odwiedzających nasz Ośrodek, pod nieobecność Naczelnego podejmowałem konkretne zobowiązania. Naczelny wracał, bez słowa porozumienia zmieniał moje ustalenia, bo akurat coś zupełnie odmiennego obiecał komuś w terenie. W normalnym przedsiębiorstwie sytuacja nie do wyobrażenia!! Cierpiał na tym przede wszystkim wizerunek mój, firmy, najmniej jego. Moje krytyczne uwagi przyjmował z wyraźną niechęcią i ...nadal podobne sytuacje stwarzał. Dlaczego? Mogę jedynie domyślać się, ale na pewno nie z powodu poczynań moich. Swoje miejsce w szeregu znam doskonale, a lojalność służbową  cenię wysoko.

Skoro mowa o lojalności. Przez dwanaście lat odnotowałem kilka przypadków jej wielce nieprzyjemnego gwałcenia. Jako pierwszy "wystartował" przewodniczący zakładowego Związku Zawodowego z żądaniem(!) zwiększenia kilku stawek płacowych za czynności, przy których niektórzy jego podopieczni, pomimo "usilnych starań" zarabiają poniżej przeciętnej zakładowej. Moje tłumaczenia i kontrargumenty poparte świetnymi wynikami innych pracowników wykonujących te same czynności traktował jako obraźliwe sprzeciwianie się woli ZZ. Pozostał wrogiem nr 1. Wrogość wzmogła się, gdy - stosownie do jego sugestii - powierzyłem jednemu z "działaczy" czynności, przy których inni osiągali najwyższe zarobki. Działacz po upływie dwóch miesięcy osobiście poprosił o przywrócenie mu czynności wcześniejszych, bo na nowych, mimo większego wysiłku, stracił około 30% zarobku. Moje ostrzeżenia potwierdziły się -  efektywnie wykonywać konkretne czynności może tylko właściwie dobrany człowiek, jego wiedza, zdolności organizacyjne, doświadczenie a także warunki fizyczne i kilka innych, równie ważnych cech. Działacz wielu z nich nie miał.

Pan przewodniczący krótko po tym, jak awansował do struktur powiatowych, spróbował odegrać się. Pewnego dnia, gdy pod zwykłą nieobecność Naczelnego rozstrzygałem na terenie zakładu jakiś gorący problem, na hali odnalazła mnie sekretarka. Poinformowała, że w gabinecie Naczelnego czekają "goście z powiatu" - chcą ze mną rozmawiać. Poprosiłem, aby chwilę zajęła się nimi, podała napoje, powiadomiła że przybędę niezwłocznie i wysondowała, w jakim przybyli celu. Jeżeli zechcą coś wiedzieć o DORO, to do przekazania szczegółów poleciłem podesłać im kierownika działu technicznego. 

Gdy po załatwieniu sprawy wszedłem do gabinetu z usprawiedliwiająco-przepraszającym uśmiechem, rozłożony w fotelu, młody i wielce nadęty przedstawiciel KP PZPR wystartował do mnie z grubej rury:

- a Wy co Dyrektorze?!  Nikt Was jeszcze nie nauczył jak należy przyjmować gości z powiatu!? Pozwalacie na siebie czekać, przysyłacie szeregowego pracownika!? Jeżeli tak to wygląda, to możecie zacząć się pakować. Za tydzień już Was tu nie będzie, ktoś taki nie może pełnić tak ważnej funkcji.

Uśmiech zamarł na mojej twarzy a widok rozpartego w fotelu, szyderczo uśmiechniętego pana związkowca rozwścieczył mnie ponad wszelkie granice. Odpowiedziałem:

- przede wszystkim to żaden szeregowy pracownik, tylko kierownik działu technicznego z wieloletnim doświadczeniem, a skoro mam się pakować, to nie widzę powodu do dalszego wysłuchiwania podobnych połajanek.

Mówiąc to zrobiłem zwrot na pięcie i ze słowem ŻEGNAM, trzasnąłem drzwiami gabinetu. Aby choć trochę uspokoić się, wyszedłem na teren zakładu. Dogoniła mnie sekretarka z informacją, że goście czekają na mnie nadal, że chcą rozmawiać dalej. Świadom partyjnej wszechmocy, pewien spełnienia groźby poprosiłem, aby im przekazała, że przyjść nie zamierzam, bo zająłem się pakowaniem. Kiedy i jak opuścili zakład - nie wiem.

Przepełniony zdenerwowaniem, obrzydzeniem i świadomością, że w taki sposób muszę rozstać się z pracą, do końca dnia nie pojąłem żadnej czynności służbowej. Gdy z terenu zjechał Naczelny, powiadomiłem go o całym zdarzeniu i związanej z nim niezdolności do dalszej pracy. Szef wysłuchał, chwilę pomyślał, doradził natychmiast udać się do I Sekretrza KP, bo to człowiek normalny, który do spełnienia gróźb nadętych, podległych mu funkcjonariuszy, po prostu nie dopuści. Miał rację. Za poręczeniem "Pierwszego" powróciłem do normalnego pełnienia obowiązków. Obu "panów-towarzyszy" nigdy więcej nie spotkałem. 

Ale był to tylko drobny incydent lokalny. Z przeogromnym niesmakiem wspominam otoczkę zdarzenia o charakterze państwowym.

Tereny naszego województwa odwiedziła delegacja władzy, z towarzyszem Edwardem Gierkiem na czele. Lokalne służby błyskawicznie wybrały najnowocześniejsze gospodarstwo hodowlane, przewieziono do niego z rozległej okolicy najdorodniejsze okazy byków. Gdy z ekipą TV zjechała Delegacja - wszystko prezentowało się wzorowo. Skrzeczące polskie rolnictwo w tak przygotowanej prezentacji po prostu nie wymagało ani państwowej troski, ani ulepszających działań!!

 

Gdy Polskę ogarnęła fala strajków solidarnościowych, wzrosło także napięcie w POM. Kolejne wydarzenia wyzwalały zaskakujące zachowania. Kierownik jednego z działów usługowych przypisanych do mojego nadzoru, doskonale radził sobie samodzielnie. Kiedykolwiek do POM trafiały z terenu prośby bądź sugestie, przekazywałem je kierownikowi, on zajmował się nimi dalej wg możliwości swojej ekipy. Skarg ani zastrzeżeń nie było nigdy. Wspieraliśmy się na bieżąco przemieszczając ekipy w miarę spiętrzeń powstających w zakładzie lub obsługiwanym terenie. Zależność służbowa pozostawała fikcyjną. Gdy w kontaktach z "Technicznymi" pozostałych przedsiębiorstw skupionych w Zjednoczeniu dowiedziałem się, że w wielu z nich pracami terenowymi kierują wydzieleni zastępcy dyrektora, wystąpiłem do Naczelnego o przerwanie fikcji i powierzenie takiej funkcji kierownikowi naszemu. Po kolejnym wznowieniu tematu Naczelny stwierdził, że nie uzyskał zgody Zjednoczenia. Odmowę uzasadniono niewystarczającym (średnim) wykształceniem kandydata.

W trakcie postępujących zmian odeszli - Naczelny na emeryturę wcześniejszą, "Ekonomiczna' do kołobrzeskiej firmy, bliższej jej nowego prywatnego domu i Gł. Księgowa - na emeryturę wysłużoną. Zaczęły mnożyć się niespodzianki. Kilka najmniej przyjemnych muszę (i chcę) opisać.

 

Gdy władze zdelegalizowały NSZZ Solidarność, zakładowi związkowcy usunęli z dużej związkowej tablicy wszystkie komunikaty. Na ciemnym tle gabloty środkowej, największej, wpięli czerwony goździk z czarną, żałobną wstążką. Wyglądało to pięknie w swojej skromności, doskonale oddawało nastrój ówczesnych chwil. Szybko okazało się, że nie wszyscy myślimy podobnie. Sekretarka, odnalazłszy mnie na terenie zakładu powiadomiła, że w towarzystwie niezaakceptowanego kandydata na zastępcę, czeka na mnie delegat z KW PZPR. Śpiesząc do tak ważnego gościa nie mogłem wymyślić logicznej odpowiedzi na dręczące pytanie - co i dlaczego przy delegacie robi nasz nieakceptowany kandydat?

Okazało się, że nic, poza minami dostosowanymi do słów i min delegata.

Po zapewnieniu, że pracujemy normalnie,  delegat uznał za konieczne pokazać, jak ta moja normalność wygląda. Zaprowadził nas (raczej mnie!) przed gablotę i wskazując goździk zapytał - A co znaczyć ma TO! Odpowiedź, że TO nie ma żadnego wpływu na pracę, wyraźnie go rozwścieczyła. "Nakazał" zlikwidować całą tablicę w ciągu najbliższych kilku godzin. Rozwścieczył się jeszcze bardziej, gdy wtrąciłem, że zamiast zajmować się drobiazgami, byłoby lepiej, gdyby spowodował powołanie nowego Naczelnego, bez dalszego zmuszania mnie do pracy za trzy ważne osoby. Gdy odjechał porozumiałem się telefonicznie z lokalnym Komisarzem WRON. Pan kapitan podzielił moje obawy, że likwidacja tablicy podziała jak iskra. Uzgodniliśmy osłonięcie jej skręconymi płytami wiórowymi. I tak się stało. Kto i dlaczego próbował zrobić z tego aferę - nie wiem do dzisiaj. I wiedzieć nie chcę...

 

Podczas burzliwych wydarzeń w kraju dwukrotnie nawiedził mnie przedstawiciel SB. Chciał poznać nastroje wśród załogi i pomóc w "uspokojeniu" ewentualnych wichrzycieli. Podziękowania za chęć pomocy, stwierdzenie, że pracujemy normalnie bo załoga doskonale wie, że i pracujący i strajkujący jeść muszą, oraz oświadczenie, że w przypadku utraty kontroli nad wydarzeniami w zakładzie wolę wybrać własną dymisję, wyraźnie go rozczarowała. Gdy dodałem, że wystarczy aby swoją pomoc sprowadził do szepnięcia komu trzeba o moim przemęczeniu pracą za troje, miał dość. Co i jak zapisał w swoich raportach dla przełożonych - nie wiem.

 

Dyrektora Naczelnego Zjednoczenia szanowałem zawsze, od pierwszego kontaktu. Bywał u nas dość często. Kilka razy zapytał, jak pracuje się z moim szefem. Nie skarżyłem się nigdy, bo poza ciągłą skłonnością do zastępowania moich obietnic swoimi, pozostawiał mi dużo swobody. Mocno zaskoczyła mnie jego reakcja na wydarzenia bieżące. Gdy wśród postulatów strajkowych znalazło się żądanie wycofania wojsk ZSRR z terenów Polski, Rosjanie zareagowali natychmiast średnio 3-krotnym zwiększeniem cen części zamiennych. Dla przedsiębiorstw specjalizujących się w naprawach głównych ciężkiego sprzętu rolniczego produkcji radzieckiej zmiana okazała się zabójcza. Pozostawały dwa naturalne rozwiązania - korekta cen za NG w górę, lub rezygnacja z ich wykonywania, ze stosownymi przesunięciami wśród załogi. Oba rozwiązania Naczelnego wyraźnie zdenerwowały, zarzucił mi brak wrażliwości politycznej. Uważał, że niebezpiecznie pogorszą nastroje także wśród rolników. Stwierdził, że takich zmian nie akceptuje. Pozostało minimalizowanie szybko narastających strat.

Przewidując, czym to się skończy, w bardzo skromnym (na początek) zakresie uruchomiłem działalność na własny rachunek.

 

Pewnego dnia, lotem błyskawicy zakład obiegła wiadomość, że w gabinecie Naczelnego rozsiadła się delegacja z Koszalina. Wezwano czynniki społeczne, aby przedstawić im Nominata. Odetchnąłem z ulgą, z przekonaniem, że wreszcie będzie ktoś, kto przejmie lwią część ciążących na mnie obowiązków. Zdziwiło mnie trochę, że funkcję Dyrektora Naczelnego POM powierzono tej samej osobie, której uprzednio odmówiono funkcji zastępcy dyrektora ze względu na niewystarczające wykształcenie. Ale - jak powiadają rdzenni rolnicy - nie mój ogród, nie moje owoce. Powierzono ją osobie właściwej politycznie, oficerowi rezerwy(?), a mnie polityka brzydziła od zawsze. Wciąż, z modulowaniem stosownym do okoliczności, powtarzałem gdzieś zasłyszaną/przeczytaną opinię, że polityka jest jak świeża kupa dziecka - z którejkolwiek strony tknie się ją, z każdej śmierdzi.

 

Moje nadzieje na spokojniejszą pracę nie sprawdziły się, przynajmniej nie tak szybko, jak się spodziewałem. Na początku Nowy, po odebraniu moich szczerych gratulacji przychodził do mnie ze stertą korespondencji, aby uzgodnić, do kogo ją przekierować i ewentualnie, co komu odpowiedzieć. Załatwialiśmy to szybko, ale Nowy pozostawał dłużej. Bardzo lubił opowiadać o ekstrawagancjach spotkań z kolegami-oficerami rezerwy. Czy robił to celowo aby podkreślić różnicę pomiędzy nim i  "szeregowcem dyplomowanym", któremu najpierw odmówiono rekomendacji na studia w WAT a później odebrano wszystkie nagrody i wywalono z kompanii szkolnej po bezpośrednim starciu z nowym dowódcą drużyny - nie wiem, ale po wydarzeniach późniejszych mam prawo brać taką ewentualność pod rozwagę. 

Kiedyś poprosiłem, abyśmy rozmowy przełożyli na później, bo mam do zrobienie coś pilnego. W kolejnym "ruchu" Nowy, poprzez sekretarkę, podesłał mi do rozdysponowania kolejną stertę korespondencji. Taka zamiana służbowej pomocy na służbowy obowiązek odebrałem jako grubą przesadę. Intencje stały się jasne podczas ogólnego zebrania załogi pod jego wodzą. Nowy zgrabnie połączył fakty, bez wskazania rzeczywistych przyczyn. Po prostu stwierdził, że w okresie, gdy samodzielnie zarządzałem przedsiębiorstwem, POM po raz pierwszy od wielu lat zanotował straty.

Po takim faulu złożyłem wypowiedzenie - możliwości dalszej współpracy z osobą, która w taki sposób manipuluje faktami, nie widziałem żadnej. Po upływie prawie czterdziestu lat uważam, że popełniłem emocjonalny błąd. W przypadku przeczekania do likwidacji POM miałbym i satysfakcję, i dużo wyższą emeryturę... 

 

Użyłem określenia "emocjonalny". Właśnie. Po prawie 50-latach od niecodziennego wydarzenia miewam wyrzuty sumienia. Tym bardziej, że niegdyś sam znalazłem się w sytuacji, w której- nie bacząc na konsekwencje - gotów byłem porzucić wszystko i udać się w siną dal. 

Na usilną prośbę klienta, po stosownych uzgodnieniach z pracownikami, obiecałem mu, że naprawiony sprzęt odebrać będzie mógł jutro. Po upływie niespełna godziny od uzgodnień przybiegł do mnie roztrzęsiony, najważniejszy wykonawca uzgodnień z wiadomością, że natychmiast musi urwać się z pracy i nie będzie go także w dniu następnym. Gdy spytałem, czy i jak mogę mu pomóc, czy ma jakiegoś zastępcę do wykonania uzgodnionych czynności, odrzekł, że teraz nie może i nie jest w stanie o tym myśleć. Dlaczego - nie mówił, a ja nie miałem zwyczaju wtykać nosa w sprawy osobiste. Emocjonalnie trzaskając papierzyskami o blat biurka postawiłem warunek - jeżeli zapewni zastępstwo, będzie OK, jeżeli nie, zostanie ukarany. Odszedł zdecydowany ponieść karę. Sprawę z niezadowolonym klientem udało się załagodzić na tyle, że afery nie było.

Pracownik nie został ukarany, ale wrogiem pozostał. Powiedziano mi później, że na zebraniu POP PZPR skarżył się, że jego - wieloletniego członka - potraktowałem skandalicznie, strzelając mu przed nosem papierzyskami o biurko. Szkoda. Zadra i dyskomfort pozostały. Jest takie powiedzenie - lepiej mieć tysiąc przyjaciół niż jednego wroga...

 

W okresie wypowiedzenia wielokrotnie nagabywałem Nowego o wyznaczenie osoby, której będę mógł solidnie przekazać przynajmniej dokumenty, z moją funkcją związane. Nowy do końca udawał, że w moje wypowiedzenie nie wierzy, że niby wycofam je w ostatniej chwili. Później wielokrotnie telefonował do mnie jego brygadzista z pytaniami, gdzie co może odnaleźć. Było to wielce irytujące ale telefonował zawsze człowiek wyjątkowo solidny. Odpowiadałem zwykle z maksymalną precyzją , bo akurat tego pracownika po prostu bardzo szanowałem - z takimi ludźmi chętnie pracowałbym nawet do emerytury i ...dłużej :).

 

Podczas rozkręcania działalności na własny rachunek natknąłem się na gąszcz absurdalnych przepisów, barier oraz ...krwiożercze zachowania lobbystów i konkurencji.

Po uzyskaniu zgody BSM na dostosowanie piwnicy własnej i części przyległej do piwnicy wózkowni, nigdy wcześniej i przez nikogo nieużywanej, przyjąłem duże zlecenie na dostawę dla Fabryki Maszyn w ŻNINIE drobnych elemenów do termosów wojskowych. Zakupiłem kilka obrabiarek stołowych, do pomocy zatrudniłem dwóch emerytów. Na skromne utrzymanie wystarczyło dla wszystkich. Spokój nie trwał długo. Po upływie bodajże 1,5 roku u odbiorcy ogłoszono przetarg. Wygrał konkurent o 15% tańszy od mojego minimum. Dowiedziałem się później, że pod jego presją i groźbą opóźnienia dostaw dla wojska przez FM Żnin, zgodzono się, by detale dostarczał terminowo o 30% droższe od moich. Bywało ciężko, ale miało być nie o tym...

 

Wideo: Karlino w październiku 2010.

Przez tak długi okres działo się bardzo dużo. Ze spisania tylko najważniejszych wspomnień powstałaby opasła księga. Żyłem skromnie, z ogromną niechęcią obserwując polityków i wszelkich "doradców". Każdy wydaje odmienną opinię i pozostaje przekonany, że rację ma tylko on. Pozostaje "telegraficzny skrót" odniesiony głównie do najważniejszych powodów zmian. 

 

Współpraca z Naczelnym układała się dobrze, z jednym niemiłym dla mnie wyjątkiem. Od czasu, gdy przywieziono mu zastępcę, 80% czasu spędzał poza firmą, ale dzięki temu i własnym szerokim znajomościom potrafił załatwić naprawdę dużo - dla firmy, dla załogi, dla poszczególnych pracowników, dla mnie też.

Od zawsze wysoko ceniłem partnerskie współdziałanie dla dobra wspólnego, niezależne od poglądów politycznych. W Karlinie takie zastałem i sądzę, że było największą zasługą ówczesnego, głównego gospodarza miasteczka. Mawiano o nim, że nie umiał rozpocząć pracy bez codziennego obchodu nielicznych wówczas ulic. Wchodził do biura, siadał przy telefonie i stanowczo prostował to co wydało się mu krzywe. To właśnie on wymógł na POM m.in. pomoc dla miasta przy odśnieżaniu ulic remontowanymi w POM ciągnikami gąsienicowymi DT 54 i DT 75, zadaszenie amfiteatru, metalowy mostek na Radwi. To on próbował namówić Irenę do funkcji ratownika na rzecznym kąpielisku. Poddał się słysząc, że Irenka pływa jak przysłowiowa siekiera, czyli niewiele gorzej niż ja. To śp. Władysław Bąkowski. W potrzebie wielokrotnie potrafił pomóc - chyba każdemu. 

Z dniem podjęcia pracy, na okres przejściowy otrzymałem umeblowany pokój służbowy nad "całodobową" portiernią POM, w sąsiedztwie zakładowej świetlicy i stołówki. Później, mój Naczelny "załatwił" - również na okres przejściowy - 2-pokojowe mieszkanie (z ciemną kuchnią) w zakładowym bloku ZPPiW, przeznaczone dla kadry technicznej tamtejszych Zakładów. Zanim doszło do przeprowadzki, w służbówce odwiedził nas ojciec Ireny z bratem-Rosjaninem, który koniecznie chciał odwiedzić wspólnych przyjaciół w Koszalinie i Darłowie. Wspominam to, ponieważ podczas jazdy doszło do zabawnej sytuacji. Jan jakoś uniknął wywózki do Niemiec, pozostał na Białorusi, przyjął obywatelstwo ZSRR. Jadąc do Koszalina kilkakrotnie kręcił głową na widok stad saren pasących się na częściowo bezśnieżnych polach. Zagadnięty odpowiedział, że takie widoki bardzo go dziwią - na jego terenach dzika zwierzyna już dawno została ...zjedzona.

W okresie, gdy mieszkaliśmy w służbówce a później w zakładowym mieszkaniu ZPPiW, powstawało Osiedle Chopina współfinansowane przez ZPPiW, Białogardzką Spółdzielnię Mieszkaniową i Urząd Miasta. Gdy do użytku oddano blok, w którym dysponentami całych klatek schodowych (z trzema mieszkaniami na każdym piętrze) były wszystkie w/w jednostki, w jednej z nich otrzymaliśmy mieszkanie na piętrze IV, pod warunkiem, że stanę się członkiem BSM oczekującym na mieszkanie własnościowe. Warunek oczywiście spełniłem, ale podczas korzystania z mieszkania na IV pietrze okazało się, że ma ono nieprzyjemną wadę - gałkę zamiast zewnętrznej klamki, uniemożliwiającą wejście do mieszkania bez użycia klucza. Zdarzyło się i mnie, że po wyjściu na bardzo krótką chwilę wracać do siebie musiałem poprzez mieszkanie sąsiadki. Gdy z jej balkonu na piętrze III wspinałem się na własny, na dole zebrała się grupka obserwatorów, ciekawych - poradzę sobie, czy spadnę. Nie spadłem. Poza tym pamiętałem, że przed nieostrożnym wyjściem, nasze drzwi balkonowe były otwarte...

Po uzyskaniu statusu członka BSM oczekującego na mieszkanie własnościowe, dalsza pomoc Naczelnego stała się w tej dziedzinie zbędna, musiałem radzić sobie sam - w pracy i poza nią. Naczelny zachowywał się podobnie jak lew na sawannie - wciąż objeżdżał nasz rejon obsługi, "rozpoznawał sytuację", podtrzymywał lub odnawiał układy, umacniał i - niestety - obiecywał. Podczas jego nieobecności, wszelkie prośby, uzgodnienia, żale i pretensje telefonistka automatycznie kierowała do mnie. Było tego na prawdę dużo - jak to w rolnictwie, w którym wciąż dużo dzieje się począwszy od orek i siewów wiosennych, poprzez chemizację, zbiory płodów, do orek i siewów ozimych. Wobec poważnych szefów przedsiębiorstw rolnych telefonujących i odwiedzających nasz Ośrodek, pod nieobecność Naczelnego podejmowałem konkretne zobowiązania. Naczelny wracał, bez słowa porozumienia zmieniał moje ustalenia, bo akurat coś zupełnie odmiennego obiecał komuś w terenie. W normalnym przedsiębiorstwie sytuacja nie do wyobrażenia!! Cierpiał na tym przede wszystkim wizerunek mój, firmy, najmniej jego. Moje krytyczne uwagi przyjmował z wyraźną niechęcią i ...nadal podobne sytuacje stwarzał. Dlaczego? Mogę jedynie domyślać się, ale na pewno nie z powodu poczynań moich. Swoje miejsce w szeregu znam doskonale, a lojalność służbową  cenię wysoko.

Skoro mowa o lojalności. Przez dwanaście lat odnotowałem kilka przypadków jej wielce nieprzyjemnego gwałcenia. Jako pierwszy "wystartował" przewodniczący zakładowego Związku Zawodowego z żądaniem(!) zwiększenia kilku stawek płacowych za czynności, przy których niektórzy jego podopieczni, pomimo "usilnych starań" zarabiają poniżej przeciętnej zakładowej. Moje tłumaczenia i kontrargumenty poparte świetnymi wynikami innych pracowników wykonujących te same czynności traktował jako obraźliwe sprzeciwianie się woli ZZ. Pozostał wrogiem nr 1. Wrogość wzmogła się, gdy - stosownie do jego sugestii - powierzyłem jednemu z "działaczy" czynności, przy których inni osiągali najwyższe zarobki. Działacz po upływie dwóch miesięcy osobiście poprosił o przywrócenie mu czynności wcześniejszych, bo na nowych, mimo większego wysiłku, stracił około 30% zarobku. Moje ostrzeżenia potwierdziły się -  efektywnie wykonywać konkretne czynności może tylko właściwie dobrany człowiek, jego wiedza, zdolności organizacyjne, doświadczenie a także warunki fizyczne i kilka innych, równie ważnych cech. Działacz wielu z nich nie miał.

Pan przewodniczący krótko po tym, jak awansował do struktur powiatowych, spróbował odegrać się. Pewnego dnia, gdy pod zwykłą nieobecność Naczelnego rozstrzygałem na terenie zakładu jakiś gorący problem, na hali odnalazła mnie sekretarka. Poinformowała, że w gabinecie Naczelnego czekają "goście z powiatu" - chcą ze mną rozmawiać. Poprosiłem, aby chwilę zajęła się nimi, podała napoje, powiadomiła że przybędę niezwłocznie i wysondowała, w jakim przybyli celu. Jeżeli zechcą coś wiedzieć o DORO, to do przekazania szczegółów poleciłem podesłać im kierownika działu technicznego. 

Gdy po załatwieniu sprawy wszedłem do gabinetu z usprawiedliwiająco-przepraszającym uśmiechem, rozłożony w fotelu, młody i wielce nadęty przedstawiciel KP PZPR wystartował do mnie z grubej rury:

- a Wy co Dyrektorze?!  Nikt Was jeszcze nie nauczył jak należy przyjmować gości z powiatu!? Pozwalacie na siebie czekać, przysyłacie szeregowego pracownika!? Jeżeli tak to wygląda, to możecie zacząć się pakować. Za tydzień już Was tu nie będzie, ktoś taki nie może pełnić tak ważnej funkcji.

Uśmiech zamarł na mojej twarzy a widok rozpartego w fotelu, szyderczo uśmiechniętego pana związkowca rozwścieczył mnie ponad wszelkie granice. Odpowiedziałem:

- przede wszystkim to żaden szeregowy pracownik, tylko kierownik działu technicznego z wieloletnim doświadczeniem, a skoro mam się pakować, to nie widzę powodu do dalszego wysłuchiwania podobnych połajanek.

Mówiąc to zrobiłem zwrot na pięcie i ze słowem ŻEGNAM, trzasnąłem drzwiami gabinetu. Aby choć trochę uspokoić się, wyszedłem na teren zakładu. Dogoniła mnie sekretarka z informacją, że goście czekają na mnie nadal, że chcą rozmawiać dalej. Świadom partyjnej wszechmocy, pewien spełnienia groźby poprosiłem, aby im przekazała, że przyjść nie zamierzam, bo zająłem się pakowaniem. Kiedy i jak opuścili zakład - nie wiem.

Przepełniony zdenerwowaniem, obrzydzeniem i świadomością, że w taki sposób muszę rozstać się z pracą, do końca dnia nie pojąłem żadnej czynności służbowej. Gdy z terenu zjechał Naczelny, powiadomiłem go o całym zdarzeniu i związanej z nim niezdolności do dalszej pracy. Szef wysłuchał, chwilę pomyślał, doradził natychmiast udać się do I Sekretrza KP, bo to człowiek normalny, który do spełnienia gróźb nadętych, podległych mu funkcjonariuszy, po prostu nie dopuści. Miał rację. Za poręczeniem "Pierwszego" powróciłem do normalnego pełnienia obowiązków. Obu "panów-towarzyszy" nigdy więcej nie spotkałem. 

Ale był to tylko drobny incydent lokalny. Z przeogromnym niesmakiem wspominam otoczkę zdarzenia o charakterze państwowym.

Tereny naszego województwa odwiedziła delegacja władzy, z towarzyszem Edwardem Gierkiem na czele. Lokalne służby błyskawicznie wybrały najnowocześniejsze gospodarstwo hodowlane, przewieziono do niego z rozległej okolicy najdorodniejsze okazy byków. Gdy z ekipą TV zjechała Delegacja - wszystko prezentowało się wzorowo. Skrzeczące polskie rolnictwo w tak przygotowanej prezentacji po prostu nie wymagało ani państwowej troski, ani ulepszających działań!!

 

Gdy Polskę ogarnęła fala strajków solidarnościowych, wzrosło także napięcie w POM. Kolejne wydarzenia wyzwalały zaskakujące zachowania. Kierownik jednego z działów usługowych przypisanych do mojego nadzoru, doskonale radził sobie samodzielnie. Kiedykolwiek do POM trafiały z terenu prośby bądź sugestie, przekazywałem je kierownikowi, on zajmował się nimi dalej wg możliwości swojej ekipy. Skarg ani zastrzeżeń nie było nigdy. Wspieraliśmy się na bieżąco przemieszczając ekipy w miarę spiętrzeń powstających w zakładzie lub obsługiwanym terenie. Zależność służbowa pozostawała fikcyjną. Gdy w kontaktach z "Technicznymi" pozostałych przedsiębiorstw skupionych w Zjednoczeniu dowiedziałem się, że w wielu z nich pracami terenowymi kierują wydzieleni zastępcy dyrektora, wystąpiłem do Naczelnego o przerwanie fikcji i powierzenie takiej funkcji kierownikowi naszemu. Po kolejnym wznowieniu tematu Naczelny stwierdził, że nie uzyskał zgody Zjednoczenia. Odmowę uzasadniono niewystarczającym (średnim) wykształceniem kandydata.

W trakcie postępujących zmian odeszli - Naczelny na emeryturę wcześniejszą, "Ekonomiczna' do kołobrzeskiej firmy, bliższej jej nowego prywatnego domu i Gł. Księgowa - na emeryturę wysłużoną. Zaczęły mnożyć się niespodzianki. Kilka najmniej przyjemnych muszę (i chcę) opisać.

 

Gdy władze zdelegalizowały NSZZ Solidarność, zakładowi związkowcy usunęli z dużej związkowej tablicy wszystkie komunikaty. Na ciemnym tle gabloty środkowej, największej, wpięli czerwony goździk z czarną, żałobną wstążką. Wyglądało to pięknie w swojej skromności, doskonale oddawało nastrój ówczesnych chwil. Szybko okazało się, że nie wszyscy myślimy podobnie. Sekretarka, odnalazłszy mnie na terenie zakładu powiadomiła, że w towarzystwie niezaakceptowanego kandydata na zastępcę, czeka na mnie delegat z KW PZPR. Śpiesząc do tak ważnego gościa nie mogłem wymyślić logicznej odpowiedzi na dręczące pytanie - co i dlaczego przy delegacie robi nasz nieakceptowany kandydat?

Okazało się, że nic, poza minami dostosowanymi do słów i min delegata.

Po zapewnieniu, że pracujemy normalnie,  delegat uznał za konieczne pokazać, jak ta moja normalność wygląda. Zaprowadził nas (raczej mnie!) przed gablotę i wskazując goździk zapytał - A co znaczyć ma TO! Odpowiedź, że TO nie ma żadnego wpływu na pracę, wyraźnie go rozwścieczyła. "Nakazał" zlikwidować całą tablicę w ciągu najbliższych kilku godzin. Rozwścieczył się jeszcze bardziej, gdy wtrąciłem, że zamiast zajmować się drobiazgami, byłoby lepiej, gdyby spowodował powołanie nowego Naczelnego, bez dalszego zmuszania mnie do pracy za trzy ważne osoby. Gdy odjechał porozumiałem się telefonicznie z lokalnym Komisarzem WRON. Pan kapitan podzielił moje obawy, że likwidacja tablicy podziała jak iskra. Uzgodniliśmy osłonięcie jej skręconymi płytami wiórowymi. I tak się stało. Kto i dlaczego próbował zrobić z tego aferę - nie wiem do dzisiaj. I wiedzieć nie chcę...

 

Podczas burzliwych wydarzeń w kraju dwukrotnie nawiedził mnie przedstawiciel SB. Chciał poznać nastroje wśród załogi i pomóc w "uspokojeniu" ewentualnych wichrzycieli. Podziękowania za chęć pomocy, stwierdzenie, że pracujemy normalnie bo załoga doskonale wie, że i pracujący i strajkujący jeść muszą, oraz oświadczenie, że w przypadku utraty kontroli nad wydarzeniami w zakładzie wolę wybrać własną dymisję, wyraźnie go rozczarowała. Gdy dodałem, że wystarczy aby swoją pomoc sprowadził do szepnięcia komu trzeba o moim przemęczeniu pracą za troje, miał dość. Co i jak zapisał w swoich raportach dla przełożonych - nie wiem.

 

Dyrektora Naczelnego Zjednoczenia szanowałem zawsze, od pierwszego kontaktu. Bywał u nas dość często. Kilka razy zapytał, jak pracuje się z moim szefem. Nie skarżyłem się nigdy, bo poza ciągłą skłonnością do zastępowania moich obietnic swoimi, pozostawiał mi dużo swobody. Mocno zaskoczyła mnie jego reakcja na wydarzenia bieżące. Gdy wśród postulatów strajkowych znalazło się żądanie wycofania wojsk ZSRR z terenów Polski, Rosjanie zareagowali natychmiast średnio 3-krotnym zwiększeniem cen części zamiennych. Dla przedsiębiorstw specjalizujących się w naprawach głównych ciężkiego sprzętu rolniczego produkcji radzieckiej zmiana okazała się zabójcza. Pozostawały dwa naturalne rozwiązania - korekta cen za NG w górę, lub rezygnacja z ich wykonywania, ze stosownymi przesunięciami wśród załogi. Oba rozwiązania Naczelnego wyraźnie zdenerwowały, zarzucił mi brak wrażliwości politycznej. Uważał, że niebezpiecznie pogorszą nastroje także wśród rolników. Stwierdził, że takich zmian nie akceptuje. Pozostało minimalizowanie szybko narastających strat.

Przewidując, czym to się skończy, w bardzo skromnym (na początek) zakresie uruchomiłem działalność na własny rachunek.

 

Pewnego dnia, lotem błyskawicy zakład obiegła wiadomość, że w gabinecie Naczelnego rozsiadła się delegacja z Koszalina. Wezwano czynniki społeczne, aby przedstawić im Nominata. Odetchnąłem z ulgą, z przekonaniem, że wreszcie będzie ktoś, kto przejmie lwią część ciążących na mnie obowiązków. Zdziwiło mnie trochę, że funkcję Dyrektora Naczelnego POM powierzono tej samej osobie, której uprzednio odmówiono funkcji zastępcy dyrektora ze względu na niewystarczające wykształcenie. Ale - jak powiadają rdzenni rolnicy - nie mój ogród, nie moje owoce. Powierzono ją osobie właściwej politycznie, oficerowi rezerwy(?), a mnie polityka brzydziła od zawsze. Wciąż, z modulowaniem stosownym do okoliczności, powtarzałem gdzieś zasłyszaną/przeczytaną opinię, że polityka jest jak świeża kupa dziecka - z którejkolwiek strony tknie się ją, z każdej śmierdzi.

 

Moje nadzieje na spokojniejszą pracę nie sprawdziły się, przynajmniej nie tak szybko, jak się spodziewałem. Na początku Nowy, po odebraniu moich szczerych gratulacji przychodził do mnie ze stertą korespondencji, aby uzgodnić, do kogo ją przekierować i ewentualnie, co komu odpowiedzieć. Załatwialiśmy to szybko, ale Nowy pozostawał dłużej. Bardzo lubił opowiadać o ekstrawagancjach spotkań z kolegami-oficerami rezerwy. Czy robił to celowo aby podkreślić różnicę pomiędzy nim i  "szeregowcem dyplomowanym", któremu najpierw odmówiono rekomendacji na studia w WAT a później odebrano wszystkie nagrody i wywalono z kompanii szkolnej po bezpośrednim starciu z nowym dowódcą drużyny - nie wiem, ale po wydarzeniach późniejszych mam prawo brać taką ewentualność pod rozwagę. 

Kiedyś poprosiłem, abyśmy rozmowy przełożyli na później, bo mam do zrobienie coś pilnego. W kolejnym "ruchu" Nowy, poprzez sekretarkę, podesłał mi do rozdysponowania kolejną stertę korespondencji. Taka zamiana służbowej pomocy na służbowy obowiązek odebrałem jako grubą przesadę. Intencje stały się jasne podczas ogólnego zebrania załogi pod jego wodzą. Nowy zgrabnie połączył fakty, bez wskazania rzeczywistych przyczyn. Po prostu stwierdził, że w okresie, gdy samodzielnie zarządzałem przedsiębiorstwem, POM po raz pierwszy od wielu lat zanotował straty.

Po takim faulu złożyłem wypowiedzenie - możliwości dalszej współpracy z osobą, która w taki sposób manipuluje faktami, nie widziałem żadnej. Po upływie prawie czterdziestu lat uważam, że popełniłem emocjonalny błąd. W przypadku przeczekania do likwidacji POM miałbym i satysfakcję, i dużo wyższą emeryturę... 

 

Użyłem określenia "emocjonalny". Właśnie. Po prawie 50-latach od niecodziennego wydarzenia miewam wyrzuty sumienia. Tym bardziej, że niegdyś sam znalazłem się w sytuacji, w której- nie bacząc na konsekwencje - gotów byłem porzucić wszystko i udać się w siną dal. 

Na usilną prośbę klienta, po stosownych uzgodnieniach z pracownikami, obiecałem mu, że naprawiony sprzęt odebrać będzie mógł jutro. Po upływie niespełna godziny od uzgodnień przybiegł do mnie roztrzęsiony, najważniejszy wykonawca uzgodnień z wiadomością, że natychmiast musi urwać się z pracy i nie będzie go także w dniu następnym. Gdy spytałem, czy i jak mogę mu pomóc, czy ma jakiegoś zastępcę do wykonania uzgodnionych czynności, odrzekł, że teraz nie może i nie jest w stanie o tym myśleć. Dlaczego - nie mówił, a ja nie miałem zwyczaju wtykać nosa w sprawy osobiste. Emocjonalnie trzaskając papierzyskami o blat biurka postawiłem warunek - jeżeli zapewni zastępstwo, będzie OK, jeżeli nie, zostanie ukarany. Odszedł zdecydowany ponieść karę. Sprawę z niezadowolonym klientem udało się załagodzić na tyle, że afery nie było.

Pracownik nie został ukarany, ale wrogiem pozostał. Powiedziano mi później, że na zebraniu POP PZPR skarżył się, że jego - wieloletniego członka - potraktowałem skandalicznie, strzelając mu przed nosem papierzyskami o biurko. Szkoda. Zadra i dyskomfort pozostały. Jest takie powiedzenie - lepiej mieć tysiąc przyjaciół niż jednego wroga...

 

W okresie wypowiedzenia wielokrotnie nagabywałem Nowego o wyznaczenie osoby, której będę mógł solidnie przekazać przynajmniej dokumenty, z moją funkcją związane. Nowy do końca udawał, że w moje wypowiedzenie nie wierzy, że niby wycofam je w ostatniej chwili. Później wielokrotnie telefonował do mnie jego brygadzista z pytaniami, gdzie co może odnaleźć. Było to wielce irytujące ale telefonował zawsze człowiek wyjątkowo solidny. Odpowiadałem zwykle z maksymalną precyzją , bo akurat tego pracownika po prostu bardzo szanowałem - z takimi ludźmi chętnie pracowałbym nawet do emerytury i ...dłużej :).

 

Podczas rozkręcania działalności na własny rachunek natknąłem się na gąszcz absurdalnych przepisów, barier oraz ...krwiożercze zachowania lobbystów i konkurencji.

Po uzyskaniu zgody BSM na dostosowanie piwnicy własnej i części przyległej do piwnicy wózkowni, nigdy wcześniej i przez nikogo nieużywanej, przyjąłem duże zlecenie na dostawę dla Fabryki Maszyn w ŻNINIE drobnych elemenów do termosów wojskowych. Zakupiłem kilka obrabiarek stołowych, do pomocy zatrudniłem dwóch emerytów. Na skromne utrzymanie wystarczyło dla wszystkich. Spokój nie trwał długo. Po upływie bodajże 1,5 roku u odbiorcy ogłoszono przetarg. Wygrał konkurent o 15% tańszy od mojego minimum. Dowiedziałem się później, że pod jego presją i groźbą opóźnienia dostaw dla wojska przez FM Żnin, zgodzono się, by detale dostarczał terminowo o 30% droższe od moich. Bywało ciężko, ale miało być nie o tym...

 

Wideo: Karlino w październiku 2010.

Przez tak długi okres działo się bardzo dużo. Ze spisania tylko najważniejszych wspomnień powstałaby opasła księga. Żyłem skromnie, z ogromną niechęcią obserwując polityków i wszelkich "doradców". Każdy wydaje odmienną opinię i pozostaje przekonany, że rację ma tylko on. Pozostaje "telegraficzny skrót" odniesiony głównie do najważniejszych powodów zmian. 

 

Współpraca z Naczelnym układała się dobrze, z jednym niemiłym dla mnie wyjątkiem. Od czasu, gdy przywieziono mu zastępcę, 80% czasu spędzał poza firmą, ale dzięki temu i własnym szerokim znajomościom potrafił załatwić naprawdę dużo - dla firmy, dla załogi, dla poszczególnych pracowników, dla mnie też.

Od zawsze wysoko ceniłem partnerskie współdziałanie dla dobra wspólnego, niezależne od poglądów politycznych. W Karlinie takie zastałem i sądzę, że było największą zasługą ówczesnego, głównego gospodarza miasteczka. Mawiano o nim, że nie umiał rozpocząć pracy bez codziennego obchodu nielicznych wówczas ulic. Wchodził do biura, siadał przy telefonie i stanowczo prostował to co wydało się mu krzywe. To właśnie on wymógł na POM m.in. pomoc dla miasta przy odśnieżaniu ulic remontowanymi w POM ciągnikami gąsienicowymi DT 54 i DT 75, zadaszenie amfiteatru, metalowy mostek na Radwi. To on próbował namówić Irenę do funkcji ratownika na rzecznym kąpielisku. Poddał się słysząc, że Irenka pływa jak przysłowiowa siekiera, czyli niewiele gorzej niż ja. To śp. Władysław Bąkowski. W potrzebie wielokrotnie potrafił pomóc - chyba każdemu. 

Z dniem podjęcia pracy, na okres przejściowy otrzymałem umeblowany pokój służbowy nad "całodobową" portiernią POM, w sąsiedztwie zakładowej świetlicy i stołówki. Później, mój Naczelny "załatwił" - również na okres przejściowy - 2-pokojowe mieszkanie (z ciemną kuchnią) w zakładowym bloku ZPPiW, przeznaczone dla kadry technicznej tamtejszych Zakładów. Zanim doszło do przeprowadzki, w służbówce odwiedził nas ojciec Ireny z bratem-Rosjaninem, który koniecznie chciał odwiedzić wspólnych przyjaciół w Koszalinie i Darłowie. Wspominam to, ponieważ podczas jazdy doszło do zabawnej sytuacji. Jan jakoś uniknął wywózki do Niemiec, pozostał na Białorusi, przyjął obywatelstwo ZSRR. Jadąc do Koszalina kilkakrotnie kręcił głową na widok stad saren pasących się na częściowo bezśnieżnych polach. Zagadnięty odpowiedział, że takie widoki bardzo go dziwią - na jego terenach dzika zwierzyna już dawno została ...zjedzona.

W okresie, gdy mieszkaliśmy w służbówce a później w zakładowym mieszkaniu ZPPiW, powstawało Osiedle Chopina współfinansowane przez ZPPiW, Białogardzką Spółdzielnię Mieszkaniową i Urząd Miasta. Gdy do użytku oddano blok, w którym dysponentami całych klatek schodowych (z trzema mieszkaniami na każdym piętrze) były wszystkie w/w jednostki, w jednej z nich otrzymaliśmy mieszkanie na piętrze IV, pod warunkiem, że stanę się członkiem BSM oczekującym na mieszkanie własnościowe. Warunek oczywiście spełniłem, ale podczas korzystania z mieszkania na IV pietrze okazało się, że ma ono nieprzyjemną wadę - gałkę zamiast zewnętrznej klamki, uniemożliwiającą wejście do mieszkania bez użycia klucza. Zdarzyło się i mnie, że po wyjściu na bardzo krótką chwilę wracać do siebie musiałem poprzez mieszkanie sąsiadki. Gdy z jej balkonu na piętrze III wspinałem się na własny, na dole zebrała się grupka obserwatorów, ciekawych - poradzę sobie, czy spadnę. Nie spadłem. Poza tym pamiętałem, że przed nieostrożnym wyjściem, nasze drzwi balkonowe były otwarte...

Po uzyskaniu statusu członka BSM oczekującego na mieszkanie własnościowe, dalsza pomoc Naczelnego stała się w tej dziedzinie zbędna, musiałem radzić sobie sam - w pracy i poza nią. Naczelny zachowywał się podobnie jak lew na sawannie - wciąż objeżdżał nasz rejon obsługi, "rozpoznawał sytuację", podtrzymywał lub odnawiał układy, umacniał i - niestety - obiecywał. Podczas jego nieobecności, wszelkie prośby, uzgodnienia, żale i pretensje telefonistka automatycznie kierowała do mnie. Było tego na prawdę dużo - jak to w rolnictwie, w którym wciąż dużo dzieje się począwszy od orek i siewów wiosennych, poprzez chemizację, zbiory płodów, do orek i siewów ozimych. Wobec poważnych szefów przedsiębiorstw rolnych telefonujących i odwiedzających nasz Ośrodek, pod nieobecność Naczelnego podejmowałem konkretne zobowiązania. Naczelny wracał, bez słowa porozumienia zmieniał moje ustalenia, bo akurat coś zupełnie odmiennego obiecał komuś w terenie. W normalnym przedsiębiorstwie sytuacja nie do wyobrażenia!! Cierpiał na tym przede wszystkim wizerunek mój, firmy, najmniej jego. Moje krytyczne uwagi przyjmował z wyraźną niechęcią i ...nadal podobne sytuacje stwarzał. Dlaczego? Mogę jedynie domyślać się, ale na pewno nie z powodu poczynań moich. Swoje miejsce w szeregu znam doskonale, a lojalność służbową  cenię wysoko.

Skoro mowa o lojalności. Przez dwanaście lat odnotowałem kilka przypadków jej wielce nieprzyjemnego gwałcenia. Jako pierwszy "wystartował" przewodniczący zakładowego Związku Zawodowego z żądaniem(!) zwiększenia kilku stawek płacowych za czynności, przy których niektórzy jego podopieczni, pomimo "usilnych starań" zarabiają poniżej przeciętnej zakładowej. Moje tłumaczenia i kontrargumenty poparte świetnymi wynikami innych pracowników wykonujących te same czynności traktował jako obraźliwe sprzeciwianie się woli ZZ. Pozostał wrogiem nr 1. Wrogość wzmogła się, gdy - stosownie do jego sugestii - powierzyłem jednemu z "działaczy" czynności, przy których inni osiągali najwyższe zarobki. Działacz po upływie dwóch miesięcy osobiście poprosił o przywrócenie mu czynności wcześniejszych, bo na nowych, mimo większego wysiłku, stracił około 30% zarobku. Moje ostrzeżenia potwierdziły się -  efektywnie wykonywać konkretne czynności może tylko właściwie dobrany człowiek, jego wiedza, zdolności organizacyjne, doświadczenie a także warunki fizyczne i kilka innych, równie ważnych cech. Działacz wielu z nich nie miał.

Pan przewodniczący krótko po tym, jak awansował do struktur powiatowych, spróbował odegrać się. Pewnego dnia, gdy pod zwykłą nieobecność Naczelnego rozstrzygałem na terenie zakładu jakiś gorący problem, na hali odnalazła mnie sekretarka. Poinformowała, że w gabinecie Naczelnego czekają "goście z powiatu" - chcą ze mną rozmawiać. Poprosiłem, aby chwilę zajęła się nimi, podała napoje, powiadomiła że przybędę niezwłocznie i wysondowała, w jakim przybyli celu. Jeżeli zechcą coś wiedzieć o DORO, to do przekazania szczegółów poleciłem podesłać im kierownika działu technicznego. 

Gdy po załatwieniu sprawy wszedłem do gabinetu z usprawiedliwiająco-przepraszającym uśmiechem, rozłożony w fotelu, młody i wielce nadęty przedstawiciel KP PZPR wystartował do mnie z grubej rury:

- a Wy co Dyrektorze?!  Nikt Was jeszcze nie nauczył jak należy przyjmować gości z powiatu!? Pozwalacie na siebie czekać, przysyłacie szeregowego pracownika!? Jeżeli tak to wygląda, to możecie zacząć się pakować. Za tydzień już Was tu nie będzie, ktoś taki nie może pełnić tak ważnej funkcji.

Uśmiech zamarł na mojej twarzy a widok rozpartego w fotelu, szyderczo uśmiechniętego pana związkowca rozwścieczył mnie ponad wszelkie granice. Odpowiedziałem:

- przede wszystkim to żaden szeregowy pracownik, tylko kierownik działu technicznego z wieloletnim doświadczeniem, a skoro mam się pakować, to nie widzę powodu do dalszego wysłuchiwania podobnych połajanek.

Mówiąc to zrobiłem zwrot na pięcie i ze słowem ŻEGNAM, trzasnąłem drzwiami gabinetu. Aby choć trochę uspokoić się, wyszedłem na teren zakładu. Dogoniła mnie sekretarka z informacją, że goście czekają na mnie nadal, że chcą rozmawiać dalej. Świadom partyjnej wszechmocy, pewien spełnienia groźby poprosiłem, aby im przekazała, że przyjść nie zamierzam, bo zająłem się pakowaniem. Kiedy i jak opuścili zakład - nie wiem.

Przepełniony zdenerwowaniem, obrzydzeniem i świadomością, że w taki sposób muszę rozstać się z pracą, do końca dnia nie pojąłem żadnej czynności służbowej. Gdy z terenu zjechał Naczelny, powiadomiłem go o całym zdarzeniu i związanej z nim niezdolności do dalszej pracy. Szef wysłuchał, chwilę pomyślał, doradził natychmiast udać się do I Sekretrza KP, bo to człowiek normalny, który do spełnienia gróźb nadętych, podległych mu funkcjonariuszy, po prostu nie dopuści. Miał rację. Za poręczeniem "Pierwszego" powróciłem do normalnego pełnienia obowiązków. Obu "panów-towarzyszy" nigdy więcej nie spotkałem. 

Ale był to tylko drobny incydent lokalny. Z przeogromnym niesmakiem wspominam otoczkę zdarzenia o charakterze państwowym.

Tereny naszego województwa odwiedziła delegacja władzy, z towarzyszem Edwardem Gierkiem na czele. Lokalne służby błyskawicznie wybrały najnowocześniejsze gospodarstwo hodowlane, przewieziono do niego z rozległej okolicy najdorodniejsze okazy byków. Gdy z ekipą TV zjechała Delegacja - wszystko prezentowało się wzorowo. Skrzeczące polskie rolnictwo w tak przygotowanej prezentacji po prostu nie wymagało ani państwowej troski, ani ulepszających działań!!

 

Gdy Polskę ogarnęła fala strajków solidarnościowych, wzrosło także napięcie w POM. Kolejne wydarzenia wyzwalały zaskakujące zachowania. Kierownik jednego z działów usługowych przypisanych do mojego nadzoru, doskonale radził sobie samodzielnie. Kiedykolwiek do POM trafiały z terenu prośby bądź sugestie, przekazywałem je kierownikowi, on zajmował się nimi dalej wg możliwości swojej ekipy. Skarg ani zastrzeżeń nie było nigdy. Wspieraliśmy się na bieżąco przemieszczając ekipy w miarę spiętrzeń powstających w zakładzie lub obsługiwanym terenie. Zależność służbowa pozostawała fikcyjną. Gdy w kontaktach z "Technicznymi" pozostałych przedsiębiorstw skupionych w Zjednoczeniu dowiedziałem się, że w wielu z nich pracami terenowymi kierują wydzieleni zastępcy dyrektora, wystąpiłem do Naczelnego o przerwanie fikcji i powierzenie takiej funkcji kierownikowi naszemu. Po kolejnym wznowieniu tematu Naczelny stwierdził, że nie uzyskał zgody Zjednoczenia. Odmowę uzasadniono niewystarczającym (średnim) wykształceniem kandydata.

W trakcie postępujących zmian odeszli - Naczelny na emeryturę wcześniejszą, "Ekonomiczna' do kołobrzeskiej firmy, bliższej jej nowego prywatnego domu i Gł. Księgowa - na emeryturę wysłużoną. Zaczęły mnożyć się niespodzianki. Kilka najmniej przyjemnych muszę (i chcę) opisać.

 

Gdy władze zdelegalizowały NSZZ Solidarność, zakładowi związkowcy usunęli z dużej związkowej tablicy wszystkie komunikaty. Na ciemnym tle gabloty środkowej, największej, wpięli czerwony goździk z czarną, żałobną wstążką. Wyglądało to pięknie w swojej skromności, doskonale oddawało nastrój ówczesnych chwil. Szybko okazało się, że nie wszyscy myślimy podobnie. Sekretarka, odnalazłszy mnie na terenie zakładu powiadomiła, że w towarzystwie niezaakceptowanego kandydata na zastępcę, czeka na mnie delegat z KW PZPR. Śpiesząc do tak ważnego gościa nie mogłem wymyślić logicznej odpowiedzi na dręczące pytanie - co i dlaczego przy delegacie robi nasz nieakceptowany kandydat?

Okazało się, że nic, poza minami dostosowanymi do słów i min delegata.

Po zapewnieniu, że pracujemy normalnie,  delegat uznał za konieczne pokazać, jak ta moja normalność wygląda. Zaprowadził nas (raczej mnie!) przed gablotę i wskazując goździk zapytał - A co znaczyć ma TO! Odpowiedź, że TO nie ma żadnego wpływu na pracę, wyraźnie go rozwścieczyła. "Nakazał" zlikwidować całą tablicę w ciągu najbliższych kilku godzin. Rozwścieczył się jeszcze bardziej, gdy wtrąciłem, że zamiast zajmować się drobiazgami, byłoby lepiej, gdyby spowodował powołanie nowego Naczelnego, bez dalszego zmuszania mnie do pracy za trzy ważne osoby. Gdy odjechał porozumiałem się telefonicznie z lokalnym Komisarzem WRON. Pan kapitan podzielił moje obawy, że likwidacja tablicy podziała jak iskra. Uzgodniliśmy osłonięcie jej skręconymi płytami wiórowymi. I tak się stało. Kto i dlaczego próbował zrobić z tego aferę - nie wiem do dzisiaj. I wiedzieć nie chcę...

 

Podczas burzliwych wydarzeń w kraju dwukrotnie nawiedził mnie przedstawiciel SB. Chciał poznać nastroje wśród załogi i pomóc w "uspokojeniu" ewentualnych wichrzycieli. Podziękowania za chęć pomocy, stwierdzenie, że pracujemy normalnie bo załoga doskonale wie, że i pracujący i strajkujący jeść muszą, oraz oświadczenie, że w przypadku utraty kontroli nad wydarzeniami w zakładzie wolę wybrać własną dymisję, wyraźnie go rozczarowała. Gdy dodałem, że wystarczy aby swoją pomoc sprowadził do szepnięcia komu trzeba o moim przemęczeniu pracą za troje, miał dość. Co i jak zapisał w swoich raportach dla przełożonych - nie wiem.

 

Dyrektora Naczelnego Zjednoczenia szanowałem zawsze, od pierwszego kontaktu. Bywał u nas dość często. Kilka razy zapytał, jak pracuje się z moim szefem. Nie skarżyłem się nigdy, bo poza ciągłą skłonnością do zastępowania moich obietnic swoimi, pozostawiał mi dużo swobody. Mocno zaskoczyła mnie jego reakcja na wydarzenia bieżące. Gdy wśród postulatów strajkowych znalazło się żądanie wycofania wojsk ZSRR z terenów Polski, Rosjanie zareagowali natychmiast średnio 3-krotnym zwiększeniem cen części zamiennych. Dla przedsiębiorstw specjalizujących się w naprawach głównych ciężkiego sprzętu rolniczego produkcji radzieckiej zmiana okazała się zabójcza. Pozostawały dwa naturalne rozwiązania - korekta cen za NG w górę, lub rezygnacja z ich wykonywania, ze stosownymi przesunięciami wśród załogi. Oba rozwiązania Naczelnego wyraźnie zdenerwowały, zarzucił mi brak wrażliwości politycznej. Uważał, że niebezpiecznie pogorszą nastroje także wśród rolników. Stwierdził, że takich zmian nie akceptuje. Pozostało minimalizowanie szybko narastających strat.

Przewidując, czym to się skończy, w bardzo skromnym (na początek) zakresie uruchomiłem działalność na własny rachunek.

 

Pewnego dnia, lotem błyskawicy zakład obiegła wiadomość, że w gabinecie Naczelnego rozsiadła się delegacja z Koszalina. Wezwano czynniki społeczne, aby przedstawić im Nominata. Odetchnąłem z ulgą, z przekonaniem, że wreszcie będzie ktoś, kto przejmie lwią część ciążących na mnie obowiązków. Zdziwiło mnie trochę, że funkcję Dyrektora Naczelnego POM powierzono tej samej osobie, której uprzednio odmówiono funkcji zastępcy dyrektora ze względu na niewystarczające wykształcenie. Ale - jak powiadają rdzenni rolnicy - nie mój ogród, nie moje owoce. Powierzono ją osobie właściwej politycznie, oficerowi rezerwy(?), a mnie polityka brzydziła od zawsze. Wciąż, z modulowaniem stosownym do okoliczności, powtarzałem gdzieś zasłyszaną/przeczytaną opinię, że polityka jest jak świeża kupa dziecka - z którejkolwiek strony tknie się ją, z każdej śmierdzi.

 

Moje nadzieje na spokojniejszą pracę nie sprawdziły się, przynajmniej nie tak szybko, jak się spodziewałem. Na początku Nowy, po odebraniu moich szczerych gratulacji przychodził do mnie ze stertą korespondencji, aby uzgodnić, do kogo ją przekierować i ewentualnie, co komu odpowiedzieć. Załatwialiśmy to szybko, ale Nowy pozostawał dłużej. Bardzo lubił opowiadać o ekstrawagancjach spotkań z kolegami-oficerami rezerwy. Czy robił to celowo aby podkreślić różnicę pomiędzy nim i  "szeregowcem dyplomowanym", któremu najpierw odmówiono rekomendacji na studia w WAT a później odebrano wszystkie nagrody i wywalono z kompanii szkolnej po bezpośrednim starciu z nowym dowódcą drużyny - nie wiem, ale po wydarzeniach późniejszych mam prawo brać taką ewentualność pod rozwagę. 

Kiedyś poprosiłem, abyśmy rozmowy przełożyli na później, bo mam do zrobienie coś pilnego. W kolejnym "ruchu" Nowy, poprzez sekretarkę, podesłał mi do rozdysponowania kolejną stertę korespondencji. Taka zamiana służbowej pomocy na służbowy obowiązek odebrałem jako grubą przesadę. Intencje stały się jasne podczas ogólnego zebrania załogi pod jego wodzą. Nowy zgrabnie połączył fakty, bez wskazania rzeczywistych przyczyn. Po prostu stwierdził, że w okresie, gdy samodzielnie zarządzałem przedsiębiorstwem, POM po raz pierwszy od wielu lat zanotował straty.

Po takim faulu złożyłem wypowiedzenie - możliwości dalszej współpracy z osobą, która w taki sposób manipuluje faktami, nie widziałem żadnej. Po upływie prawie czterdziestu lat uważam, że popełniłem emocjonalny błąd. W przypadku przeczekania do likwidacji POM miałbym i satysfakcję, i dużo wyższą emeryturę... 

 

Użyłem określenia "emocjonalny". Właśnie. Po prawie 50-latach od niecodziennego wydarzenia miewam wyrzuty sumienia. Tym bardziej, że niegdyś sam znalazłem się w sytuacji, w której- nie bacząc na konsekwencje - gotów byłem porzucić wszystko i udać się w siną dal. 

Na usilną prośbę klienta, po stosownych uzgodnieniach z pracownikami, obiecałem mu, że naprawiony sprzęt odebrać będzie mógł jutro. Po upływie niespełna godziny od uzgodnień przybiegł do mnie roztrzęsiony, najważniejszy wykonawca uzgodnień z wiadomością, że natychmiast musi urwać się z pracy i nie będzie go także w dniu następnym. Gdy spytałem, czy i jak mogę mu pomóc, czy ma jakiegoś zastępcę do wykonania uzgodnionych czynności, odrzekł, że teraz nie może i nie jest w stanie o tym myśleć. Dlaczego - nie mówił, a ja nie miałem zwyczaju wtykać nosa w sprawy osobiste. Emocjonalnie trzaskając papierzyskami o blat biurka postawiłem warunek - jeżeli zapewni zastępstwo, będzie OK, jeżeli nie, zostanie ukarany. Odszedł zdecydowany ponieść karę. Sprawę z niezadowolonym klientem udało się załagodzić na tyle, że afery nie było.

Pracownik nie został ukarany, ale wrogiem pozostał. Powiedziano mi później, że na zebraniu POP PZPR skarżył się, że jego - wieloletniego członka - potraktowałem skandalicznie, strzelając mu przed nosem papierzyskami o biurko. Szkoda. Zadra i dyskomfort pozostały. Jest takie powiedzenie - lepiej mieć tysiąc przyjaciół niż jednego wroga...

 

W okresie wypowiedzenia wielokrotnie nagabywałem Nowego o wyznaczenie osoby, której będę mógł solidnie przekazać przynajmniej dokumenty, z moją funkcją związane. Nowy do końca udawał, że w moje wypowiedzenie nie wierzy, że niby wycofam je w ostatniej chwili. Później wielokrotnie telefonował do mnie jego brygadzista z pytaniami, gdzie co może odnaleźć. Było to wielce irytujące ale telefonował zawsze człowiek wyjątkowo solidny. Odpowiadałem zwykle z maksymalną precyzją , bo akurat tego pracownika po prostu bardzo szanowałem - z takimi ludźmi chętnie pracowałbym nawet do emerytury i ...dłużej :).

 

Podczas rozkręcania działalności na własny rachunek natknąłem się na gąszcz absurdalnych przepisów, barier oraz ...krwiożercze zachowania lobbystów i konkurencji.

Po uzyskaniu zgody BSM na dostosowanie piwnicy własnej i części przyległej do piwnicy wózkowni, nigdy wcześniej i przez nikogo nieużywanej, przyjąłem duże zlecenie na dostawę dla Fabryki Maszyn w ŻNINIE drobnych elemenów do termosów wojskowych. Zakupiłem kilka obrabiarek stołowych, do pomocy zatrudniłem dwóch emerytów. Na skromne utrzymanie wystarczyło dla wszystkich. Spokój nie trwał długo. Po upływie bodajże 1,5 roku u odbiorcy ogłoszono przetarg. Wygrał konkurent o 15% tańszy od mojego minimum. Dowiedziałem się później, że pod jego presją i groźbą opóźnienia dostaw dla wojska przez FM Żnin, zgodzono się, by detale dostarczał terminowo o 30% droższe od moich. Bywało ciężko, ale miało być nie o tym...

 

Wideo: Karlino w październiku 2010.

Przez tak długi okres działo się bardzo dużo. Ze spisania tylko najważniejszych wspomnień powstałaby opasła księga. Żyłem skromnie, z ogromną niechęcią obserwując polityków i wszelkich "doradców". Każdy wydaje odmienną opinię i pozostaje przekonany, że rację ma tylko on. Pozostaje "telegraficzny skrót" odniesiony głównie do najważniejszych powodów zmian. 

 

Współpraca z Naczelnym układała się dobrze, z jednym niemiłym dla mnie wyjątkiem. Od czasu, gdy przywieziono mu zastępcę, 80% czasu spędzał poza firmą, ale dzięki temu i własnym szerokim znajomościom potrafił załatwić naprawdę dużo - dla firmy, dla załogi, dla poszczególnych pracowników, dla mnie też.

Od zawsze wysoko ceniłem partnerskie współdziałanie dla dobra wspólnego, niezależne od poglądów politycznych. W Karlinie takie zastałem i sądzę, że było największą zasługą ówczesnego, głównego gospodarza miasteczka. Mawiano o nim, że nie umiał rozpocząć pracy bez codziennego obchodu nielicznych wówczas ulic. Wchodził do biura, siadał przy telefonie i stanowczo prostował to co wydało się mu krzywe. To właśnie on wymógł na POM m.in. pomoc dla miasta przy odśnieżaniu ulic remontowanymi w POM ciągnikami gąsienicowymi DT 54 i DT 75, zadaszenie amfiteatru, metalowy mostek na Radwi. To on próbował namówić Irenę do funkcji ratownika na rzecznym kąpielisku. Poddał się słysząc, że Irenka pływa jak przysłowiowa siekiera, czyli niewiele gorzej niż ja. To śp. Władysław Bąkowski. W potrzebie wielokrotnie potrafił pomóc - chyba każdemu. 

Z dniem podjęcia pracy, na okres przejściowy otrzymałem umeblowany pokój służbowy nad "całodobową" portiernią POM, w sąsiedztwie zakładowej świetlicy i stołówki. Później, mój Naczelny "załatwił" - również na okres przejściowy - 2-pokojowe mieszkanie (z ciemną kuchnią) w zakładowym bloku ZPPiW, przeznaczone dla kadry technicznej tamtejszych Zakładów. Zanim doszło do przeprowadzki, w służbówce odwiedził nas ojciec Ireny z bratem-Rosjaninem, który koniecznie chciał odwiedzić wspólnych przyjaciół w Koszalinie i Darłowie. Wspominam to, ponieważ podczas jazdy doszło do zabawnej sytuacji. Jan jakoś uniknął wywózki do Niemiec, pozostał na Białorusi, przyjął obywatelstwo ZSRR. Jadąc do Koszalina kilkakrotnie kręcił głową na widok stad saren pasących się na częściowo bezśnieżnych polach. Zagadnięty odpowiedział, że takie widoki bardzo go dziwią - na jego terenach dzika zwierzyna już dawno została ...zjedzona.

W okresie, gdy mieszkaliśmy w służbówce a później w zakładowym mieszkaniu ZPPiW, powstawało Osiedle Chopina współfinansowane przez ZPPiW, Białogardzką Spółdzielnię Mieszkaniową i Urząd Miasta. Gdy do użytku oddano blok, w którym dysponentami całych klatek schodowych (z trzema mieszkaniami na każdym piętrze) były wszystkie w/w jednostki, w jednej z nich otrzymaliśmy mieszkanie na piętrze IV, pod warunkiem, że stanę się członkiem BSM oczekującym na mieszkanie własnościowe. Warunek oczywiście spełniłem, ale podczas korzystania z mieszkania na IV pietrze okazało się, że ma ono nieprzyjemną wadę - gałkę zamiast zewnętrznej klamki, uniemożliwiającą wejście do mieszkania bez użycia klucza. Zdarzyło się i mnie, że po wyjściu na bardzo krótką chwilę wracać do siebie musiałem poprzez mieszkanie sąsiadki. Gdy z jej balkonu na piętrze III wspinałem się na własny, na dole zebrała się grupka obserwatorów, ciekawych - poradzę sobie, czy spadnę. Nie spadłem. Poza tym pamiętałem, że przed nieostrożnym wyjściem, nasze drzwi balkonowe były otwarte...

Po uzyskaniu statusu członka BSM oczekującego na mieszkanie własnościowe, dalsza pomoc Naczelnego stała się w tej dziedzinie zbędna, musiałem radzić sobie sam - w pracy i poza nią. Naczelny zachowywał się podobnie jak lew na sawannie - wciąż objeżdżał nasz rejon obsługi, "rozpoznawał sytuację", podtrzymywał lub odnawiał układy, umacniał i - niestety - obiecywał. Podczas jego nieobecności, wszelkie prośby, uzgodnienia, żale i pretensje telefonistka automatycznie kierowała do mnie. Było tego na prawdę dużo - jak to w rolnictwie, w którym wciąż dużo dzieje się począwszy od orek i siewów wiosennych, poprzez chemizację, zbiory płodów, do orek i siewów ozimych. Wobec poważnych szefów przedsiębiorstw rolnych telefonujących i odwiedzających nasz Ośrodek, pod nieobecność Naczelnego podejmowałem konkretne zobowiązania. Naczelny wracał, bez słowa porozumienia zmieniał moje ustalenia, bo akurat coś zupełnie odmiennego obiecał komuś w terenie. W normalnym przedsiębiorstwie sytuacja nie do wyobrażenia!! Cierpiał na tym przede wszystkim wizerunek mój, firmy, najmniej jego. Moje krytyczne uwagi przyjmował z wyraźną niechęcią i ...nadal podobne sytuacje stwarzał. Dlaczego? Mogę jedynie domyślać się, ale na pewno nie z powodu poczynań moich. Swoje miejsce w szeregu znam doskonale, a lojalność służbową  cenię wysoko.

Skoro mowa o lojalności. Przez dwanaście lat odnotowałem kilka przypadków jej wielce nieprzyjemnego gwałcenia. Jako pierwszy "wystartował" przewodniczący zakładowego Związku Zawodowego z żądaniem(!) zwiększenia kilku stawek płacowych za czynności, przy których niektórzy jego podopieczni, pomimo "usilnych starań" zarabiają poniżej przeciętnej zakładowej. Moje tłumaczenia i kontrargumenty poparte świetnymi wynikami innych pracowników wykonujących te same czynności traktował jako obraźliwe sprzeciwianie się woli ZZ. Pozostał wrogiem nr 1. Wrogość wzmogła się, gdy - stosownie do jego sugestii - powierzyłem jednemu z "działaczy" czynności, przy których inni osiągali najwyższe zarobki. Działacz po upływie dwóch miesięcy osobiście poprosił o przywrócenie mu czynności wcześniejszych, bo na nowych, mimo większego wysiłku, stracił około 30% zarobku. Moje ostrzeżenia potwierdziły się -  efektywnie wykonywać konkretne czynności może tylko właściwie dobrany człowiek, jego wiedza, zdolności organizacyjne, doświadczenie a także warunki fizyczne i kilka innych, równie ważnych cech. Działacz wielu z nich nie miał.

Pan przewodniczący krótko po tym, jak awansował do struktur powiatowych, spróbował odegrać się. Pewnego dnia, gdy pod zwykłą nieobecność Naczelnego rozstrzygałem na terenie zakładu jakiś gorący problem, na hali odnalazła mnie sekretarka. Poinformowała, że w gabinecie Naczelnego czekają "goście z powiatu" - chcą ze mną rozmawiać. Poprosiłem, aby chwilę zajęła się nimi, podała napoje, powiadomiła że przybędę niezwłocznie i wysondowała, w jakim przybyli celu. Jeżeli zechcą coś wiedzieć o DORO, to do przekazania szczegółów poleciłem podesłać im kierownika działu technicznego. 

Gdy po załatwieniu sprawy wszedłem do gabinetu z usprawiedliwiająco-przepraszającym uśmiechem, rozłożony w fotelu, młody i wielce nadęty przedstawiciel KP PZPR wystartował do mnie z grubej rury:

- a Wy co Dyrektorze?!  Nikt Was jeszcze nie nauczył jak należy przyjmować gości z powiatu!? Pozwalacie na siebie czekać, przysyłacie szeregowego pracownika!? Jeżeli tak to wygląda, to możecie zacząć się pakować. Za tydzień już Was tu nie będzie, ktoś taki nie może pełnić tak ważnej funkcji.

Uśmiech zamarł na mojej twarzy a widok rozpartego w fotelu, szyderczo uśmiechniętego pana związkowca rozwścieczył mnie ponad wszelkie granice. Odpowiedziałem:

- przede wszystkim to żaden szeregowy pracownik, tylko kierownik działu technicznego z wieloletnim doświadczeniem, a skoro mam się pakować, to nie widzę powodu do dalszego wysłuchiwania podobnych połajanek.

Mówiąc to zrobiłem zwrot na pięcie i ze słowem ŻEGNAM, trzasnąłem drzwiami gabinetu. Aby choć trochę uspokoić się, wyszedłem na teren zakładu. Dogoniła mnie sekretarka z informacją, że goście czekają na mnie nadal, że chcą rozmawiać dalej. Świadom partyjnej wszechmocy, pewien spełnienia groźby poprosiłem, aby im przekazała, że przyjść nie zamierzam, bo zająłem się pakowaniem. Kiedy i jak opuścili zakład - nie wiem.

Przepełniony zdenerwowaniem, obrzydzeniem i świadomością, że w taki sposób muszę rozstać się z pracą, do końca dnia nie pojąłem żadnej czynności służbowej. Gdy z terenu zjechał Naczelny, powiadomiłem go o całym zdarzeniu i związanej z nim niezdolności do dalszej pracy. Szef wysłuchał, chwilę pomyślał, doradził natychmiast udać się do I Sekretrza KP, bo to człowiek normalny, który do spełnienia gróźb nadętych, podległych mu funkcjonariuszy, po prostu nie dopuści. Miał rację. Za poręczeniem "Pierwszego" powróciłem do normalnego pełnienia obowiązków. Obu "panów-towarzyszy" nigdy więcej nie spotkałem. 

Ale był to tylko drobny incydent lokalny. Z przeogromnym niesmakiem wspominam otoczkę zdarzenia o charakterze państwowym.

Tereny naszego województwa odwiedziła delegacja władzy, z towarzyszem Edwardem Gierkiem na czele. Lokalne służby błyskawicznie wybrały najnowocześniejsze gospodarstwo hodowlane, przewieziono do niego z rozległej okolicy najdorodniejsze okazy byków. Gdy z ekipą TV zjechała Delegacja - wszystko prezentowało się wzorowo. Skrzeczące polskie rolnictwo w tak przygotowanej prezentacji po prostu nie wymagało ani państwowej troski, ani ulepszających działań!!

 

Gdy Polskę ogarnęła fala strajków solidarnościowych, wzrosło także napięcie w POM. Kolejne wydarzenia wyzwalały zaskakujące zachowania. Kierownik jednego z działów usługowych przypisanych do mojego nadzoru, doskonale radził sobie samodzielnie. Kiedykolwiek do POM trafiały z terenu prośby bądź sugestie, przekazywałem je kierownikowi, on zajmował się nimi dalej wg możliwości swojej ekipy. Skarg ani zastrzeżeń nie było nigdy. Wspieraliśmy się na bieżąco przemieszczając ekipy w miarę spiętrzeń powstających w zakładzie lub obsługiwanym terenie. Zależność służbowa pozostawała fikcyjną. Gdy w kontaktach z "Technicznymi" pozostałych przedsiębiorstw skupionych w Zjednoczeniu dowiedziałem się, że w wielu z nich pracami terenowymi kierują wydzieleni zastępcy dyrektora, wystąpiłem do Naczelnego o przerwanie fikcji i powierzenie takiej funkcji kierownikowi naszemu. Po kolejnym wznowieniu tematu Naczelny stwierdził, że nie uzyskał zgody Zjednoczenia. Odmowę uzasadniono niewystarczającym (średnim) wykształceniem kandydata.

W trakcie postępujących zmian odeszli - Naczelny na emeryturę wcześniejszą, "Ekonomiczna' do kołobrzeskiej firmy, bliższej jej nowego prywatnego domu i Gł. Księgowa - na emeryturę wysłużoną. Zaczęły mnożyć się niespodzianki. Kilka najmniej przyjemnych muszę (i chcę) opisać.

 

Gdy władze zdelegalizowały NSZZ Solidarność, zakładowi związkowcy usunęli z dużej związkowej tablicy wszystkie komunikaty. Na ciemnym tle gabloty środkowej, największej, wpięli czerwony goździk z czarną, żałobną wstążką. Wyglądało to pięknie w swojej skromności, doskonale oddawało nastrój ówczesnych chwil. Szybko okazało się, że nie wszyscy myślimy podobnie. Sekretarka, odnalazłszy mnie na terenie zakładu powiadomiła, że w towarzystwie niezaakceptowanego kandydata na zastępcę, czeka na mnie delegat z KW PZPR. Śpiesząc do tak ważnego gościa nie mogłem wymyślić logicznej odpowiedzi na dręczące pytanie - co i dlaczego przy delegacie robi nasz nieakceptowany kandydat?

Okazało się, że nic, poza minami dostosowanymi do słów i min delegata.

Po zapewnieniu, że pracujemy normalnie,  delegat uznał za konieczne pokazać, jak ta moja normalność wygląda. Zaprowadził nas (raczej mnie!) przed gablotę i wskazując goździk zapytał - A co znaczyć ma TO! Odpowiedź, że TO nie ma żadnego wpływu na pracę, wyraźnie go rozwścieczyła. "Nakazał" zlikwidować całą tablicę w ciągu najbliższych kilku godzin. Rozwścieczył się jeszcze bardziej, gdy wtrąciłem, że zamiast zajmować się drobiazgami, byłoby lepiej, gdyby spowodował powołanie nowego Naczelnego, bez dalszego zmuszania mnie do pracy za trzy ważne osoby. Gdy odjechał porozumiałem się telefonicznie z lokalnym Komisarzem WRON. Pan kapitan podzielił moje obawy, że likwidacja tablicy podziała jak iskra. Uzgodniliśmy osłonięcie jej skręconymi płytami wiórowymi. I tak się stało. Kto i dlaczego próbował zrobić z tego aferę - nie wiem do dzisiaj. I wiedzieć nie chcę...

 

Podczas burzliwych wydarzeń w kraju dwukrotnie nawiedził mnie przedstawiciel SB. Chciał poznać nastroje wśród załogi i pomóc w "uspokojeniu" ewentualnych wichrzycieli. Podziękowania za chęć pomocy, stwierdzenie, że pracujemy normalnie bo załoga doskonale wie, że i pracujący i strajkujący jeść muszą, oraz oświadczenie, że w przypadku utraty kontroli nad wydarzeniami w zakładzie wolę wybrać własną dymisję, wyraźnie go rozczarowała. Gdy dodałem, że wystarczy aby swoją pomoc sprowadził do szepnięcia komu trzeba o moim przemęczeniu pracą za troje, miał dość. Co i jak zapisał w swoich raportach dla przełożonych - nie wiem.

 

Dyrektora Naczelnego Zjednoczenia szanowałem zawsze, od pierwszego kontaktu. Bywał u nas dość często. Kilka razy zapytał, jak pracuje się z moim szefem. Nie skarżyłem się nigdy, bo poza ciągłą skłonnością do zastępowania moich obietnic swoimi, pozostawiał mi dużo swobody. Mocno zaskoczyła mnie jego reakcja na wydarzenia bieżące. Gdy wśród postulatów strajkowych znalazło się żądanie wycofania wojsk ZSRR z terenów Polski, Rosjanie zareagowali natychmiast średnio 3-krotnym zwiększeniem cen części zamiennych. Dla przedsiębiorstw specjalizujących się w naprawach głównych ciężkiego sprzętu rolniczego produkcji radzieckiej zmiana okazała się zabójcza. Pozostawały dwa naturalne rozwiązania - korekta cen za NG w górę, lub rezygnacja z ich wykonywania, ze stosownymi przesunięciami wśród załogi. Oba rozwiązania Naczelnego wyraźnie zdenerwowały, zarzucił mi brak wrażliwości politycznej. Uważał, że niebezpiecznie pogorszą nastroje także wśród rolników. Stwierdził, że takich zmian nie akceptuje. Pozostało minimalizowanie szybko narastających strat.

Przewidując, czym to się skończy, w bardzo skromnym (na początek) zakresie uruchomiłem działalność na własny rachunek.

 

Pewnego dnia, lotem błyskawicy zakład obiegła wiadomość, że w gabinecie Naczelnego rozsiadła się delegacja z Koszalina. Wezwano czynniki społeczne, aby przedstawić im Nominata. Odetchnąłem z ulgą, z przekonaniem, że wreszcie będzie ktoś, kto przejmie lwią część ciążących na mnie obowiązków. Zdziwiło mnie trochę, że funkcję Dyrektora Naczelnego POM powierzono tej samej osobie, której uprzednio odmówiono funkcji zastępcy dyrektora ze względu na niewystarczające wykształcenie. Ale - jak powiadają rdzenni rolnicy - nie mój ogród, nie moje owoce. Powierzono ją osobie właściwej politycznie, oficerowi rezerwy(?), a mnie polityka brzydziła od zawsze. Wciąż, z modulowaniem stosownym do okoliczności, powtarzałem gdzieś zasłyszaną/przeczytaną opinię, że polityka jest jak świeża kupa dziecka - z którejkolwiek strony tknie się ją, z każdej śmierdzi.

 

Moje nadzieje na spokojniejszą pracę nie sprawdziły się, przynajmniej nie tak szybko, jak się spodziewałem. Na początku Nowy, po odebraniu moich szczerych gratulacji przychodził do mnie ze stertą korespondencji, aby uzgodnić, do kogo ją przekierować i ewentualnie, co komu odpowiedzieć. Załatwialiśmy to szybko, ale Nowy pozostawał dłużej. Bardzo lubił opowiadać o ekstrawagancjach spotkań z kolegami-oficerami rezerwy. Czy robił to celowo aby podkreślić różnicę pomiędzy nim i  "szeregowcem dyplomowanym", któremu najpierw odmówiono rekomendacji na studia w WAT a później odebrano wszystkie nagrody i wywalono z kompanii szkolnej po bezpośrednim starciu z nowym dowódcą drużyny - nie wiem, ale po wydarzeniach późniejszych mam prawo brać taką ewentualność pod rozwagę. 

Kiedyś poprosiłem, abyśmy rozmowy przełożyli na później, bo mam do zrobienie coś pilnego. W kolejnym "ruchu" Nowy, poprzez sekretarkę, podesłał mi do rozdysponowania kolejną stertę korespondencji. Taka zamiana służbowej pomocy na służbowy obowiązek odebrałem jako grubą przesadę. Intencje stały się jasne podczas ogólnego zebrania załogi pod jego wodzą. Nowy zgrabnie połączył fakty, bez wskazania rzeczywistych przyczyn. Po prostu stwierdził, że w okresie, gdy samodzielnie zarządzałem przedsiębiorstwem, POM po raz pierwszy od wielu lat zanotował straty.

Po takim faulu złożyłem wypowiedzenie - możliwości dalszej współpracy z osobą, która w taki sposób manipuluje faktami, nie widziałem żadnej. Po upływie prawie czterdziestu lat uważam, że popełniłem emocjonalny błąd. W przypadku przeczekania do likwidacji POM miałbym i satysfakcję, i dużo wyższą emeryturę... 

 

Użyłem określenia "emocjonalny". Właśnie. Po prawie 50-latach od niecodziennego wydarzenia miewam wyrzuty sumienia. Tym bardziej, że niegdyś sam znalazłem się w sytuacji, w której- nie bacząc na konsekwencje - gotów byłem porzucić wszystko i udać się w siną dal. 

Na usilną prośbę klienta, po stosownych uzgodnieniach z pracownikami, obiecałem mu, że naprawiony sprzęt odebrać będzie mógł jutro. Po upływie niespełna godziny od uzgodnień przybiegł do mnie roztrzęsiony, najważniejszy wykonawca uzgodnień z wiadomością, że natychmiast musi urwać się z pracy i nie będzie go także w dniu następnym. Gdy spytałem, czy i jak mogę mu pomóc, czy ma jakiegoś zastępcę do wykonania uzgodnionych czynności, odrzekł, że teraz nie może i nie jest w stanie o tym myśleć. Dlaczego - nie mówił, a ja nie miałem zwyczaju wtykać nosa w sprawy osobiste. Emocjonalnie trzaskając papierzyskami o blat biurka postawiłem warunek - jeżeli zapewni zastępstwo, będzie OK, jeżeli nie, zostanie ukarany. Odszedł zdecydowany ponieść karę. Sprawę z niezadowolonym klientem udało się załagodzić na tyle, że afery nie było.

Pracownik nie został ukarany, ale wrogiem pozostał. Powiedziano mi później, że na zebraniu POP PZPR skarżył się, że jego - wieloletniego członka - potraktowałem skandalicznie, strzelając mu przed nosem papierzyskami o biurko. Szkoda. Zadra i dyskomfort pozostały. Jest takie powiedzenie - lepiej mieć tysiąc przyjaciół niż jednego wroga...

 

W okresie wypowiedzenia wielokrotnie nagabywałem Nowego o wyznaczenie osoby, której będę mógł solidnie przekazać przynajmniej dokumenty, z moją funkcją związane. Nowy do końca udawał, że w moje wypowiedzenie nie wierzy, że niby wycofam je w ostatniej chwili. Później wielokrotnie telefonował do mnie jego brygadzista z pytaniami, gdzie co może odnaleźć. Było to wielce irytujące ale telefonował zawsze człowiek wyjątkowo solidny. Odpowiadałem zwykle z maksymalną precyzją , bo akurat tego pracownika po prostu bardzo szanowałem - z takimi ludźmi chętnie pracowałbym nawet do emerytury i ...dłużej :).

 

Podczas rozkręcania działalności na własny rachunek natknąłem się na gąszcz absurdalnych przepisów, barier oraz ...krwiożercze zachowania lobbystów i konkurencji.

Po uzyskaniu zgody BSM na dostosowanie piwnicy własnej i części przyległej do piwnicy wózkowni, nigdy wcześniej i przez nikogo nieużywanej, przyjąłem duże zlecenie na dostawę dla Fabryki Maszyn w ŻNINIE drobnych elemenów do termosów wojskowych. Zakupiłem kilka obrabiarek stołowych, do pomocy zatrudniłem dwóch emerytów. Na skromne utrzymanie wystarczyło dla wszystkich. Spokój nie trwał długo. Po upływie bodajże 1,5 roku u odbiorcy ogłoszono przetarg. Wygrał konkurent o 15% tańszy od mojego minimum. Dowiedziałem się później, że pod jego presją i groźbą opóźnienia dostaw dla wojska przez FM Żnin, zgodzono się, by detale dostarczał terminowo o 30% droższe od moich. Bywało ciężko, ale miało być nie o tym...

 

Wideo: Karlino w październiku 2010.

Przez tak długi okres działo się bardzo dużo. Ze spisania tylko najważniejszych wspomnień powstałaby opasła księga. Żyłem skromnie, z ogromną niechęcią obserwując polityków i wszelkich "doradców". Każdy wydaje odmienną opinię i pozostaje przekonany, że rację ma tylko on. Pozostaje "telegraficzny skrót" odniesiony głównie do najważniejszych powodów zmian. 

 

Współpraca z Naczelnym układała się dobrze, z jednym niemiłym dla mnie wyjątkiem. Od czasu, gdy przywieziono mu zastępcę, 80% czasu spędzał poza firmą, ale dzięki temu i własnym szerokim znajomościom potrafił załatwić naprawdę dużo - dla firmy, dla załogi, dla poszczególnych pracowników, dla mnie też.

Od zawsze wysoko ceniłem partnerskie współdziałanie dla dobra wspólnego, niezależne od poglądów politycznych. W Karlinie takie zastałem i sądzę, że było największą zasługą ówczesnego, głównego gospodarza miasteczka. Mawiano o nim, że nie umiał rozpocząć pracy bez codziennego obchodu nielicznych wówczas ulic. Wchodził do biura, siadał przy telefonie i stanowczo prostował to co wydało się mu krzywe. To właśnie on wymógł na POM m.in. pomoc dla miasta przy odśnieżaniu ulic remontowanymi w POM ciągnikami gąsienicowymi DT 54 i DT 75, zadaszenie amfiteatru, metalowy mostek na Radwi. To on próbował namówić Irenę do funkcji ratownika na rzecznym kąpielisku. Poddał się słysząc, że Irenka pływa jak przysłowiowa siekiera, czyli niewiele gorzej niż ja. To śp. Władysław Bąkowski. W potrzebie wielokrotnie potrafił pomóc - chyba każdemu. 

Z dniem podjęcia pracy, na okres przejściowy otrzymałem umeblowany pokój służbowy nad "całodobową" portiernią POM, w sąsiedztwie zakładowej świetlicy i stołówki. Później, mój Naczelny "załatwił" - również na okres przejściowy - 2-pokojowe mieszkanie (z ciemną kuchnią) w zakładowym bloku ZPPiW, przeznaczone dla kadry technicznej tamtejszych Zakładów. Zanim doszło do przeprowadzki, w służbówce odwiedził nas ojciec Ireny z bratem-Rosjaninem, który koniecznie chciał odwiedzić wspólnych przyjaciół w Koszalinie i Darłowie. Wspominam to, ponieważ podczas jazdy doszło do zabawnej sytuacji. Jan jakoś uniknął wywózki do Niemiec, pozostał na Białorusi, przyjął obywatelstwo ZSRR. Jadąc do Koszalina kilkakrotnie kręcił głową na widok stad saren pasących się na częściowo bezśnieżnych polach. Zagadnięty odpowiedział, że takie widoki bardzo go dziwią - na jego terenach dzika zwierzyna już dawno została ...zjedzona.

W okresie, gdy mieszkaliśmy w służbówce a później w zakładowym mieszkaniu ZPPiW, powstawało Osiedle Chopina współfinansowane przez ZPPiW, Białogardzką Spółdzielnię Mieszkaniową i Urząd Miasta. Gdy do użytku oddano blok, w którym dysponentami całych klatek schodowych (z trzema mieszkaniami na każdym piętrze) były wszystkie w/w jednostki, w jednej z nich otrzymaliśmy mieszkanie na piętrze IV, pod warunkiem, że stanę się członkiem BSM oczekującym na mieszkanie własnościowe. Warunek oczywiście spełniłem, ale podczas korzystania z mieszkania na IV pietrze okazało się, że ma ono nieprzyjemną wadę - gałkę zamiast zewnętrznej klamki, uniemożliwiającą wejście do mieszkania bez użycia klucza. Zdarzyło się i mnie, że po wyjściu na bardzo krótką chwilę wracać do siebie musiałem poprzez mieszkanie sąsiadki. Gdy z jej balkonu na piętrze III wspinałem się na własny, na dole zebrała się grupka obserwatorów, ciekawych - poradzę sobie, czy spadnę. Nie spadłem. Poza tym pamiętałem, że przed nieostrożnym wyjściem, nasze drzwi balkonowe były otwarte...

Po uzyskaniu statusu członka BSM oczekującego na mieszkanie własnościowe, dalsza pomoc Naczelnego stała się w tej dziedzinie zbędna, musiałem radzić sobie sam - w pracy i poza nią. Naczelny zachowywał się podobnie jak lew na sawannie - wciąż objeżdżał nasz rejon obsługi, "rozpoznawał sytuację", podtrzymywał lub odnawiał układy, umacniał i - niestety - obiecywał. Podczas jego nieobecności, wszelkie prośby, uzgodnienia, żale i pretensje telefonistka automatycznie kierowała do mnie. Było tego na prawdę dużo - jak to w rolnictwie, w którym wciąż dużo dzieje się począwszy od orek i siewów wiosennych, poprzez chemizację, zbiory płodów, do orek i siewów ozimych. Wobec poważnych szefów przedsiębiorstw rolnych telefonujących i odwiedzających nasz Ośrodek, pod nieobecność Naczelnego podejmowałem konkretne zobowiązania. Naczelny wracał, bez słowa porozumienia zmieniał moje ustalenia, bo akurat coś zupełnie odmiennego obiecał komuś w terenie. W normalnym przedsiębiorstwie sytuacja nie do wyobrażenia!! Cierpiał na tym przede wszystkim wizerunek mój, firmy, najmniej jego. Moje krytyczne uwagi przyjmował z wyraźną niechęcią i ...nadal podobne sytuacje stwarzał. Dlaczego? Mogę jedynie domyślać się, ale na pewno nie z powodu poczynań moich. Swoje miejsce w szeregu znam doskonale, a lojalność służbową  cenię wysoko.

Skoro mowa o lojalności. Przez dwanaście lat odnotowałem kilka przypadków jej wielce nieprzyjemnego gwałcenia. Jako pierwszy "wystartował" przewodniczący zakładowego Związku Zawodowego z żądaniem(!) zwiększenia kilku stawek płacowych za czynności, przy których niektórzy jego podopieczni, pomimo "usilnych starań" zarabiają poniżej przeciętnej zakładowej. Moje tłumaczenia i kontrargumenty poparte świetnymi wynikami innych pracowników wykonujących te same czynności traktował jako obraźliwe sprzeciwianie się woli ZZ. Pozostał wrogiem nr 1. Wrogość wzmogła się, gdy - stosownie do jego sugestii - powierzyłem jednemu z "działaczy" czynności, przy których inni osiągali najwyższe zarobki. Działacz po upływie dwóch miesięcy osobiście poprosił o przywrócenie mu czynności wcześniejszych, bo na nowych, mimo większego wysiłku, stracił około 30% zarobku. Moje ostrzeżenia potwierdziły się -  efektywnie wykonywać konkretne czynności może tylko właściwie dobrany człowiek, jego wiedza, zdolności organizacyjne, doświadczenie a także warunki fizyczne i kilka innych, równie ważnych cech. Działacz wielu z nich nie miał.

Pan przewodniczący krótko po tym, jak awansował do struktur powiatowych, spróbował odegrać się. Pewnego dnia, gdy pod zwykłą nieobecność Naczelnego rozstrzygałem na terenie zakładu jakiś gorący problem, na hali odnalazła mnie sekretarka. Poinformowała, że w gabinecie Naczelnego czekają "goście z powiatu" - chcą ze mną rozmawiać. Poprosiłem, aby chwilę zajęła się nimi, podała napoje, powiadomiła że przybędę niezwłocznie i wysondowała, w jakim przybyli celu. Jeżeli zechcą coś wiedzieć o DORO, to do przekazania szczegółów poleciłem podesłać im kierownika działu technicznego. 

Gdy po załatwieniu sprawy wszedłem do gabinetu z usprawiedliwiająco-przepraszającym uśmiechem, rozłożony w fotelu, młody i wielce nadęty przedstawiciel KP PZPR wystartował do mnie z grubej rury:

- a Wy co Dyrektorze?!  Nikt Was jeszcze nie nauczył jak należy przyjmować gości z powiatu!? Pozwalacie na siebie czekać, przysyłacie szeregowego pracownika!? Jeżeli tak to wygląda, to możecie zacząć się pakować. Za tydzień już Was tu nie będzie, ktoś taki nie może pełnić tak ważnej funkcji.

Uśmiech zamarł na mojej twarzy a widok rozpartego w fotelu, szyderczo uśmiechniętego pana związkowca rozwścieczył mnie ponad wszelkie granice. Odpowiedziałem:

- przede wszystkim to żaden szeregowy pracownik, tylko kierownik działu technicznego z wieloletnim doświadczeniem, a skoro mam się pakować, to nie widzę powodu do dalszego wysłuchiwania podobnych połajanek.

Mówiąc to zrobiłem zwrot na pięcie i ze słowem ŻEGNAM, trzasnąłem drzwiami gabinetu. Aby choć trochę uspokoić się, wyszedłem na teren zakładu. Dogoniła mnie sekretarka z informacją, że goście czekają na mnie nadal, że chcą rozmawiać dalej. Świadom partyjnej wszechmocy, pewien spełnienia groźby poprosiłem, aby im przekazała, że przyjść nie zamierzam, bo zająłem się pakowaniem. Kiedy i jak opuścili zakład - nie wiem.

Przepełniony zdenerwowaniem, obrzydzeniem i świadomością, że w taki sposób muszę rozstać się z pracą, do końca dnia nie pojąłem żadnej czynności służbowej. Gdy z terenu zjechał Naczelny, powiadomiłem go o całym zdarzeniu i związanej z nim niezdolności do dalszej pracy. Szef wysłuchał, chwilę pomyślał, doradził natychmiast udać się do I Sekretrza KP, bo to człowiek normalny, który do spełnienia gróźb nadętych, podległych mu funkcjonariuszy, po prostu nie dopuści. Miał rację. Za poręczeniem "Pierwszego" powróciłem do normalnego pełnienia obowiązków. Obu "panów-towarzyszy" nigdy więcej nie spotkałem. 

Ale był to tylko drobny incydent lokalny. Z przeogromnym niesmakiem wspominam otoczkę zdarzenia o charakterze państwowym.

Tereny naszego województwa odwiedziła delegacja władzy, z towarzyszem Edwardem Gierkiem na czele. Lokalne służby błyskawicznie wybrały najnowocześniejsze gospodarstwo hodowlane, przewieziono do niego z rozległej okolicy najdorodniejsze okazy byków. Gdy z ekipą TV zjechała Delegacja - wszystko prezentowało się wzorowo. Skrzeczące polskie rolnictwo w tak przygotowanej prezentacji po prostu nie wymagało ani państwowej troski, ani ulepszających działań!!

 

Gdy Polskę ogarnęła fala strajków solidarnościowych, wzrosło także napięcie w POM. Kolejne wydarzenia wyzwalały zaskakujące zachowania. Kierownik jednego z działów usługowych przypisanych do mojego nadzoru, doskonale radził sobie samodzielnie. Kiedykolwiek do POM trafiały z terenu prośby bądź sugestie, przekazywałem je kierownikowi, on zajmował się nimi dalej wg możliwości swojej ekipy. Skarg ani zastrzeżeń nie było nigdy. Wspieraliśmy się na bieżąco przemieszczając ekipy w miarę spiętrzeń powstających w zakładzie lub obsługiwanym terenie. Zależność służbowa pozostawała fikcyjną. Gdy w kontaktach z "Technicznymi" pozostałych przedsiębiorstw skupionych w Zjednoczeniu dowiedziałem się, że w wielu z nich pracami terenowymi kierują wydzieleni zastępcy dyrektora, wystąpiłem do Naczelnego o przerwanie fikcji i powierzenie takiej funkcji kierownikowi naszemu. Po kolejnym wznowieniu tematu Naczelny stwierdził, że nie uzyskał zgody Zjednoczenia. Odmowę uzasadniono niewystarczającym (średnim) wykształceniem kandydata.

W trakcie postępujących zmian odeszli - Naczelny na emeryturę wcześniejszą, "Ekonomiczna' do kołobrzeskiej firmy, bliższej jej nowego prywatnego domu i Gł. Księgowa - na emeryturę wysłużoną. Zaczęły mnożyć się niespodzianki. Kilka najmniej przyjemnych muszę (i chcę) opisać.

 

Gdy władze zdelegalizowały NSZZ Solidarność, zakładowi związkowcy usunęli z dużej związkowej tablicy wszystkie komunikaty. Na ciemnym tle gabloty środkowej, największej, wpięli czerwony goździk z czarną, żałobną wstążką. Wyglądało to pięknie w swojej skromności, doskonale oddawało nastrój ówczesnych chwil. Szybko okazało się, że nie wszyscy myślimy podobnie. Sekretarka, odnalazłszy mnie na terenie zakładu powiadomiła, że w towarzystwie niezaakceptowanego kandydata na zastępcę, czeka na mnie delegat z KW PZPR. Śpiesząc do tak ważnego gościa nie mogłem wymyślić logicznej odpowiedzi na dręczące pytanie - co i dlaczego przy delegacie robi nasz nieakceptowany kandydat?

Okazało się, że nic, poza minami dostosowanymi do słów i min delegata.

Po zapewnieniu, że pracujemy normalnie,  delegat uznał za konieczne pokazać, jak ta moja normalność wygląda. Zaprowadził nas (raczej mnie!) przed gablotę i wskazując goździk zapytał - A co znaczyć ma TO! Odpowiedź, że TO nie ma żadnego wpływu na pracę, wyraźnie go rozwścieczyła. "Nakazał" zlikwidować całą tablicę w ciągu najbliższych kilku godzin. Rozwścieczył się jeszcze bardziej, gdy wtrąciłem, że zamiast zajmować się drobiazgami, byłoby lepiej, gdyby spowodował powołanie nowego Naczelnego, bez dalszego zmuszania mnie do pracy za trzy ważne osoby. Gdy odjechał porozumiałem się telefonicznie z lokalnym Komisarzem WRON. Pan kapitan podzielił moje obawy, że likwidacja tablicy podziała jak iskra. Uzgodniliśmy osłonięcie jej skręconymi płytami wiórowymi. I tak się stało. Kto i dlaczego próbował zrobić z tego aferę - nie wiem do dzisiaj. I wiedzieć nie chcę...

 

Podczas burzliwych wydarzeń w kraju dwukrotnie nawiedził mnie przedstawiciel SB. Chciał poznać nastroje wśród załogi i pomóc w "uspokojeniu" ewentualnych wichrzycieli. Podziękowania za chęć pomocy, stwierdzenie, że pracujemy normalnie bo załoga doskonale wie, że i pracujący i strajkujący jeść muszą, oraz oświadczenie, że w przypadku utraty kontroli nad wydarzeniami w zakładzie wolę wybrać własną dymisję, wyraźnie go rozczarowała. Gdy dodałem, że wystarczy aby swoją pomoc sprowadził do szepnięcia komu trzeba o moim przemęczeniu pracą za troje, miał dość. Co i jak zapisał w swoich raportach dla przełożonych - nie wiem.

 

Dyrektora Naczelnego Zjednoczenia szanowałem zawsze, od pierwszego kontaktu. Bywał u nas dość często. Kilka razy zapytał, jak pracuje się z moim szefem. Nie skarżyłem się nigdy, bo poza ciągłą skłonnością do zastępowania moich obietnic swoimi, pozostawiał mi dużo swobody. Mocno zaskoczyła mnie jego reakcja na wydarzenia bieżące. Gdy wśród postulatów strajkowych znalazło się żądanie wycofania wojsk ZSRR z terenów Polski, Rosjanie zareagowali natychmiast średnio 3-krotnym zwiększeniem cen części zamiennych. Dla przedsiębiorstw specjalizujących się w naprawach głównych ciężkiego sprzętu rolniczego produkcji radzieckiej zmiana okazała się zabójcza. Pozostawały dwa naturalne rozwiązania - korekta cen za NG w górę, lub rezygnacja z ich wykonywania, ze stosownymi przesunięciami wśród załogi. Oba rozwiązania Naczelnego wyraźnie zdenerwowały, zarzucił mi brak wrażliwości politycznej. Uważał, że niebezpiecznie pogorszą nastroje także wśród rolników. Stwierdził, że takich zmian nie akceptuje. Pozostało minimalizowanie szybko narastających strat.

Przewidując, czym to się skończy, w bardzo skromnym (na początek) zakresie uruchomiłem działalność na własny rachunek.

 

Pewnego dnia, lotem błyskawicy zakład obiegła wiadomość, że w gabinecie Naczelnego rozsiadła się delegacja z Koszalina. Wezwano czynniki społeczne, aby przedstawić im Nominata. Odetchnąłem z ulgą, z przekonaniem, że wreszcie będzie ktoś, kto przejmie lwią część ciążących na mnie obowiązków. Zdziwiło mnie trochę, że funkcję Dyrektora Naczelnego POM powierzono tej samej osobie, której uprzednio odmówiono funkcji zastępcy dyrektora ze względu na niewystarczające wykształcenie. Ale - jak powiadają rdzenni rolnicy - nie mój ogród, nie moje owoce. Powierzono ją osobie właściwej politycznie, oficerowi rezerwy(?), a mnie polityka brzydziła od zawsze. Wciąż, z modulowaniem stosownym do okoliczności, powtarzałem gdzieś zasłyszaną/przeczytaną opinię, że polityka jest jak świeża kupa dziecka - z którejkolwiek strony tknie się ją, z każdej śmierdzi.

 

Moje nadzieje na spokojniejszą pracę nie sprawdziły się, przynajmniej nie tak szybko, jak się spodziewałem. Na początku Nowy, po odebraniu moich szczerych gratulacji przychodził do mnie ze stertą korespondencji, aby uzgodnić, do kogo ją przekierować i ewentualnie, co komu odpowiedzieć. Załatwialiśmy to szybko, ale Nowy pozostawał dłużej. Bardzo lubił opowiadać o ekstrawagancjach spotkań z kolegami-oficerami rezerwy. Czy robił to celowo aby podkreślić różnicę pomiędzy nim i  "szeregowcem dyplomowanym", któremu najpierw odmówiono rekomendacji na studia w WAT a później odebrano wszystkie nagrody i wywalono z kompanii szkolnej po bezpośrednim starciu z nowym dowódcą drużyny - nie wiem, ale po wydarzeniach późniejszych mam prawo brać taką ewentualność pod rozwagę. 

Kiedyś poprosiłem, abyśmy rozmowy przełożyli na później, bo mam do zrobienie coś pilnego. W kolejnym "ruchu" Nowy, poprzez sekretarkę, podesłał mi do rozdysponowania kolejną stertę korespondencji. Taka zamiana służbowej pomocy na służbowy obowiązek odebrałem jako grubą przesadę. Intencje stały się jasne podczas ogólnego zebrania załogi pod jego wodzą. Nowy zgrabnie połączył fakty, bez wskazania rzeczywistych przyczyn. Po prostu stwierdził, że w okresie, gdy samodzielnie zarządzałem przedsiębiorstwem, POM po raz pierwszy od wielu lat zanotował straty.

Po takim faulu złożyłem wypowiedzenie - możliwości dalszej współpracy z osobą, która w taki sposób manipuluje faktami, nie widziałem żadnej. Po upływie prawie czterdziestu lat uważam, że popełniłem emocjonalny błąd. W przypadku przeczekania do likwidacji POM miałbym i satysfakcję, i dużo wyższą emeryturę... 

 

Użyłem określenia "emocjonalny". Właśnie. Po prawie 50-latach od niecodziennego wydarzenia miewam wyrzuty sumienia. Tym bardziej, że niegdyś sam znalazłem się w sytuacji, w której- nie bacząc na konsekwencje - gotów byłem porzucić wszystko i udać się w siną dal. 

Na usilną prośbę klienta, po stosownych uzgodnieniach z pracownikami, obiecałem mu, że naprawiony sprzęt odebrać będzie mógł jutro. Po upływie niespełna godziny od uzgodnień przybiegł do mnie roztrzęsiony, najważniejszy wykonawca uzgodnień z wiadomością, że natychmiast musi urwać się z pracy i nie będzie go także w dniu następnym. Gdy spytałem, czy i jak mogę mu pomóc, czy ma jakiegoś zastępcę do wykonania uzgodnionych czynności, odrzekł, że teraz nie może i nie jest w stanie o tym myśleć. Dlaczego - nie mówił, a ja nie miałem zwyczaju wtykać nosa w sprawy osobiste. Emocjonalnie trzaskając papierzyskami o blat biurka postawiłem warunek - jeżeli zapewni zastępstwo, będzie OK, jeżeli nie, zostanie ukarany. Odszedł zdecydowany ponieść karę. Sprawę z niezadowolonym klientem udało się załagodzić na tyle, że afery nie było.

Pracownik nie został ukarany, ale wrogiem pozostał. Powiedziano mi później, że na zebraniu POP PZPR skarżył się, że jego - wieloletniego członka - potraktowałem skandalicznie, strzelając mu przed nosem papierzyskami o biurko. Szkoda. Zadra i dyskomfort pozostały. Jest takie powiedzenie - lepiej mieć tysiąc przyjaciół niż jednego wroga...

 

W okresie wypowiedzenia wielokrotnie nagabywałem Nowego o wyznaczenie osoby, której będę mógł solidnie przekazać przynajmniej dokumenty, z moją funkcją związane. Nowy do końca udawał, że w moje wypowiedzenie nie wierzy, że niby wycofam je w ostatniej chwili. Później wielokrotnie telefonował do mnie jego brygadzista z pytaniami, gdzie co może odnaleźć. Było to wielce irytujące ale telefonował zawsze człowiek wyjątkowo solidny. Odpowiadałem zwykle z maksymalną precyzją , bo akurat tego pracownika po prostu bardzo szanowałem - z takimi ludźmi chętnie pracowałbym nawet do emerytury i ...dłużej :).

 

Podczas rozkręcania działalności na własny rachunek natknąłem się na gąszcz absurdalnych przepisów, barier oraz ...krwiożercze zachowania lobbystów i konkurencji.

Po uzyskaniu zgody BSM na dostosowanie piwnicy własnej i części przyległej do piwnicy wózkowni, nigdy wcześniej i przez nikogo nieużywanej, przyjąłem duże zlecenie na dostawę dla Fabryki Maszyn w ŻNINIE drobnych elemenów do termosów wojskowych. Zakupiłem kilka obrabiarek stołowych, do pomocy zatrudniłem dwóch emerytów. Na skromne utrzymanie wystarczyło dla wszystkich. Spokój nie trwał długo. Po upływie bodajże 1,5 roku u odbiorcy ogłoszono przetarg. Wygrał konkurent o 15% tańszy od mojego minimum. Dowiedziałem się później, że pod jego presją i groźbą opóźnienia dostaw dla wojska przez FM Żnin, zgodzono się, by detale dostarczał terminowo o 30% droższe od moich. Bywało ciężko, ale miało być nie o tym...

 

Wideo: Karlino w październiku 2010.

Przez tak długi okres działo się bardzo dużo. Ze spisania tylko najważniejszych wspomnień powstałaby opasła księga. Żyłem skromnie, z ogromną niechęcią obserwując polityków i wszelkich "doradców". Każdy wydaje odmienną opinię i pozostaje przekonany, że rację ma tylko on. Pozostaje "telegraficzny skrót" odniesiony głównie do najważniejszych powodów zmian. 

 

Współpraca z Naczelnym układała się dobrze, z jednym niemiłym dla mnie wyjątkiem. Od czasu, gdy przywieziono mu zastępcę, 80% czasu spędzał poza firmą, ale dzięki temu i własnym szerokim znajomościom potrafił załatwić naprawdę dużo - dla firmy, dla załogi, dla poszczególnych pracowników, dla mnie też.

Od zawsze wysoko ceniłem partnerskie współdziałanie dla dobra wspólnego, niezależne od poglądów politycznych. W Karlinie takie zastałem i sądzę, że było największą zasługą ówczesnego, głównego gospodarza miasteczka. Mawiano o nim, że nie umiał rozpocząć pracy bez codziennego obchodu nielicznych wówczas ulic. Wchodził do biura, siadał przy telefonie i stanowczo prostował to co wydało się mu krzywe. To właśnie on wymógł na POM m.in. pomoc dla miasta przy odśnieżaniu ulic remontowanymi w POM ciągnikami gąsienicowymi DT 54 i DT 75, zadaszenie amfiteatru, metalowy mostek na Radwi. To on próbował namówić Irenę do funkcji ratownika na rzecznym kąpielisku. Poddał się słysząc, że Irenka pływa jak przysłowiowa siekiera, czyli niewiele gorzej niż ja. To śp. Władysław Bąkowski. W potrzebie wielokrotnie potrafił pomóc - chyba każdemu. 

Z dniem podjęcia pracy, na okres przejściowy otrzymałem umeblowany pokój służbowy nad "całodobową" portiernią POM, w sąsiedztwie zakładowej świetlicy i stołówki. Później, mój Naczelny "załatwił" - również na okres przejściowy - 2-pokojowe mieszkanie (z ciemną kuchnią) w zakładowym bloku ZPPiW, przeznaczone dla kadry technicznej tamtejszych Zakładów. Zanim doszło do przeprowadzki, w służbówce odwiedził nas ojciec Ireny z bratem-Rosjaninem, który koniecznie chciał odwiedzić wspólnych przyjaciół w Koszalinie i Darłowie. Wspominam to, ponieważ podczas jazdy doszło do zabawnej sytuacji. Jan jakoś uniknął wywózki do Niemiec, pozostał na Białorusi, przyjął obywatelstwo ZSRR. Jadąc do Koszalina kilkakrotnie kręcił głową na widok stad saren pasących się na częściowo bezśnieżnych polach. Zagadnięty odpowiedział, że takie widoki bardzo go dziwią - na jego terenach dzika zwierzyna już dawno została ...zjedzona.

W okresie, gdy mieszkaliśmy w służbówce a później w zakładowym mieszkaniu ZPPiW, powstawało Osiedle Chopina współfinansowane przez ZPPiW, Białogardzką Spółdzielnię Mieszkaniową i Urząd Miasta. Gdy do użytku oddano blok, w którym dysponentami całych klatek schodowych (z trzema mieszkaniami na każdym piętrze) były wszystkie w/w jednostki, w jednej z nich otrzymaliśmy mieszkanie na piętrze IV, pod warunkiem, że stanę się członkiem BSM oczekującym na mieszkanie własnościowe. Warunek oczywiście spełniłem, ale podczas korzystania z mieszkania na IV pietrze okazało się, że ma ono nieprzyjemną wadę - gałkę zamiast zewnętrznej klamki, uniemożliwiającą wejście do mieszkania bez użycia klucza. Zdarzyło się i mnie, że po wyjściu na bardzo krótką chwilę wracać do siebie musiałem poprzez mieszkanie sąsiadki. Gdy z jej balkonu na piętrze III wspinałem się na własny, na dole zebrała się grupka obserwatorów, ciekawych - poradzę sobie, czy spadnę. Nie spadłem. Poza tym pamiętałem, że przed nieostrożnym wyjściem, nasze drzwi balkonowe były otwarte...

Po uzyskaniu statusu członka BSM oczekującego na mieszkanie własnościowe, dalsza pomoc Naczelnego stała się w tej dziedzinie zbędna, musiałem radzić sobie sam - w pracy i poza nią. Naczelny zachowywał się podobnie jak lew na sawannie - wciąż objeżdżał nasz rejon obsługi, "rozpoznawał sytuację", podtrzymywał lub odnawiał układy, umacniał i - niestety - obiecywał. Podczas jego nieobecności, wszelkie prośby, uzgodnienia, żale i pretensje telefonistka automatycznie kierowała do mnie. Było tego na prawdę dużo - jak to w rolnictwie, w którym wciąż dużo dzieje się począwszy od orek i siewów wiosennych, poprzez chemizację, zbiory płodów, do orek i siewów ozimych. Wobec poważnych szefów przedsiębiorstw rolnych telefonujących i odwiedzających nasz Ośrodek, pod nieobecność Naczelnego podejmowałem konkretne zobowiązania. Naczelny wracał, bez słowa porozumienia zmieniał moje ustalenia, bo akurat coś zupełnie odmiennego obiecał komuś w terenie. W normalnym przedsiębiorstwie sytuacja nie do wyobrażenia!! Cierpiał na tym przede wszystkim wizerunek mój, firmy, najmniej jego. Moje krytyczne uwagi przyjmował z wyraźną niechęcią i ...nadal podobne sytuacje stwarzał. Dlaczego? Mogę jedynie domyślać się, ale na pewno nie z powodu poczynań moich. Swoje miejsce w szeregu znam doskonale, a lojalność służbową  cenię wysoko.

Skoro mowa o lojalności. Przez dwanaście lat odnotowałem kilka przypadków jej wielce nieprzyjemnego gwałcenia. Jako pierwszy "wystartował" przewodniczący zakładowego Związku Zawodowego z żądaniem(!) zwiększenia kilku stawek płacowych za czynności, przy których niektórzy jego podopieczni, pomimo "usilnych starań" zarabiają poniżej przeciętnej zakładowej. Moje tłumaczenia i kontrargumenty poparte świetnymi wynikami innych pracowników wykonujących te same czynności traktował jako obraźliwe sprzeciwianie się woli ZZ. Pozostał wrogiem nr 1. Wrogość wzmogła się, gdy - stosownie do jego sugestii - powierzyłem jednemu z "działaczy" czynności, przy których inni osiągali najwyższe zarobki. Działacz po upływie dwóch miesięcy osobiście poprosił o przywrócenie mu czynności wcześniejszych, bo na nowych, mimo większego wysiłku, stracił około 30% zarobku. Moje ostrzeżenia potwierdziły się -  efektywnie wykonywać konkretne czynności może tylko właściwie dobrany człowiek, jego wiedza, zdolności organizacyjne, doświadczenie a także warunki fizyczne i kilka innych, równie ważnych cech. Działacz wielu z nich nie miał.

Pan przewodniczący krótko po tym, jak awansował do struktur powiatowych, spróbował odegrać się. Pewnego dnia, gdy pod zwykłą nieobecność Naczelnego rozstrzygałem na terenie zakładu jakiś gorący problem, na hali odnalazła mnie sekretarka. Poinformowała, że w gabinecie Naczelnego czekają "goście z powiatu" - chcą ze mną rozmawiać. Poprosiłem, aby chwilę zajęła się nimi, podała napoje, powiadomiła że przybędę niezwłocznie i wysondowała, w jakim przybyli celu. Jeżeli zechcą coś wiedzieć o DORO, to do przekazania szczegółów poleciłem podesłać im kierownika działu technicznego. 

Gdy po załatwieniu sprawy wszedłem do gabinetu z usprawiedliwiająco-przepraszającym uśmiechem, rozłożony w fotelu, młody i wielce nadęty przedstawiciel KP PZPR wystartował do mnie z grubej rury:

- a Wy co Dyrektorze?!  Nikt Was jeszcze nie nauczył jak należy przyjmować gości z powiatu!? Pozwalacie na siebie czekać, przysyłacie szeregowego pracownika!? Jeżeli tak to wygląda, to możecie zacząć się pakować. Za tydzień już Was tu nie będzie, ktoś taki nie może pełnić tak ważnej funkcji.

Uśmiech zamarł na mojej twarzy a widok rozpartego w fotelu, szyderczo uśmiechniętego pana związkowca rozwścieczył mnie ponad wszelkie granice. Odpowiedziałem:

- przede wszystkim to żaden szeregowy pracownik, tylko kierownik działu technicznego z wieloletnim doświadczeniem, a skoro mam się pakować, to nie widzę powodu do dalszego wysłuchiwania podobnych połajanek.

Mówiąc to zrobiłem zwrot na pięcie i ze słowem ŻEGNAM, trzasnąłem drzwiami gabinetu. Aby choć trochę uspokoić się, wyszedłem na teren zakładu. Dogoniła mnie sekretarka z informacją, że goście czekają na mnie nadal, że chcą rozmawiać dalej. Świadom partyjnej wszechmocy, pewien spełnienia groźby poprosiłem, aby im przekazała, że przyjść nie zamierzam, bo zająłem się pakowaniem. Kiedy i jak opuścili zakład - nie wiem.

Przepełniony zdenerwowaniem, obrzydzeniem i świadomością, że w taki sposób muszę rozstać się z pracą, do końca dnia nie pojąłem żadnej czynności służbowej. Gdy z terenu zjechał Naczelny, powiadomiłem go o całym zdarzeniu i związanej z nim niezdolności do dalszej pracy. Szef wysłuchał, chwilę pomyślał, doradził natychmiast udać się do I Sekretrza KP, bo to człowiek normalny, który do spełnienia gróźb nadętych, podległych mu funkcjonariuszy, po prostu nie dopuści. Miał rację. Za poręczeniem "Pierwszego" powróciłem do normalnego pełnienia obowiązków. Obu "panów-towarzyszy" nigdy więcej nie spotkałem. 

Ale był to tylko drobny incydent lokalny. Z przeogromnym niesmakiem wspominam otoczkę zdarzenia o charakterze państwowym.

Tereny naszego województwa odwiedziła delegacja władzy, z towarzyszem Edwardem Gierkiem na czele. Lokalne służby błyskawicznie wybrały najnowocześniejsze gospodarstwo hodowlane, przewieziono do niego z rozległej okolicy najdorodniejsze okazy byków. Gdy z ekipą TV zjechała Delegacja - wszystko prezentowało się wzorowo. Skrzeczące polskie rolnictwo w tak przygotowanej prezentacji po prostu nie wymagało ani państwowej troski, ani ulepszających działań!!

 

Gdy Polskę ogarnęła fala strajków solidarnościowych, wzrosło także napięcie w POM. Kolejne wydarzenia wyzwalały zaskakujące zachowania. Kierownik jednego z działów usługowych przypisanych do mojego nadzoru, doskonale radził sobie samodzielnie. Kiedykolwiek do POM trafiały z terenu prośby bądź sugestie, przekazywałem je kierownikowi, on zajmował się nimi dalej wg możliwości swojej ekipy. Skarg ani zastrzeżeń nie było nigdy. Wspieraliśmy się na bieżąco przemieszczając ekipy w miarę spiętrzeń powstających w zakładzie lub obsługiwanym terenie. Zależność służbowa pozostawała fikcyjną. Gdy w kontaktach z "Technicznymi" pozostałych przedsiębiorstw skupionych w Zjednoczeniu dowiedziałem się, że w wielu z nich pracami terenowymi kierują wydzieleni zastępcy dyrektora, wystąpiłem do Naczelnego o przerwanie fikcji i powierzenie takiej funkcji kierownikowi naszemu. Po kolejnym wznowieniu tematu Naczelny stwierdził, że nie uzyskał zgody Zjednoczenia. Odmowę uzasadniono niewystarczającym (średnim) wykształceniem kandydata.

W trakcie postępujących zmian odeszli - Naczelny na emeryturę wcześniejszą, "Ekonomiczna' do kołobrzeskiej firmy, bliższej jej nowego prywatnego domu i Gł. Księgowa - na emeryturę wysłużoną. Zaczęły mnożyć się niespodzianki. Kilka najmniej przyjemnych muszę (i chcę) opisać.

 

Gdy władze zdelegalizowały NSZZ Solidarność, zakładowi związkowcy usunęli z dużej związkowej tablicy wszystkie komunikaty. Na ciemnym tle gabloty środkowej, największej, wpięli czerwony goździk z czarną, żałobną wstążką. Wyglądało to pięknie w swojej skromności, doskonale oddawało nastrój ówczesnych chwil. Szybko okazało się, że nie wszyscy myślimy podobnie. Sekretarka, odnalazłszy mnie na terenie zakładu powiadomiła, że w towarzystwie niezaakceptowanego kandydata na zastępcę, czeka na mnie delegat z KW PZPR. Śpiesząc do tak ważnego gościa nie mogłem wymyślić logicznej odpowiedzi na dręczące pytanie - co i dlaczego przy delegacie robi nasz nieakceptowany kandydat?

Okazało się, że nic, poza minami dostosowanymi do słów i min delegata.

Po zapewnieniu, że pracujemy normalnie,  delegat uznał za konieczne pokazać, jak ta moja normalność wygląda. Zaprowadził nas (raczej mnie!) przed gablotę i wskazując goździk zapytał - A co znaczyć ma TO! Odpowiedź, że TO nie ma żadnego wpływu na pracę, wyraźnie go rozwścieczyła. "Nakazał" zlikwidować całą tablicę w ciągu najbliższych kilku godzin. Rozwścieczył się jeszcze bardziej, gdy wtrąciłem, że zamiast zajmować się drobiazgami, byłoby lepiej, gdyby spowodował powołanie nowego Naczelnego, bez dalszego zmuszania mnie do pracy za trzy ważne osoby. Gdy odjechał porozumiałem się telefonicznie z lokalnym Komisarzem WRON. Pan kapitan podzielił moje obawy, że likwidacja tablicy podziała jak iskra. Uzgodniliśmy osłonięcie jej skręconymi płytami wiórowymi. I tak się stało. Kto i dlaczego próbował zrobić z tego aferę - nie wiem do dzisiaj. I wiedzieć nie chcę...

 

Podczas burzliwych wydarzeń w kraju dwukrotnie nawiedził mnie przedstawiciel SB. Chciał poznać nastroje wśród załogi i pomóc w "uspokojeniu" ewentualnych wichrzycieli. Podziękowania za chęć pomocy, stwierdzenie, że pracujemy normalnie bo załoga doskonale wie, że i pracujący i strajkujący jeść muszą, oraz oświadczenie, że w przypadku utraty kontroli nad wydarzeniami w zakładzie wolę wybrać własną dymisję, wyraźnie go rozczarowała. Gdy dodałem, że wystarczy aby swoją pomoc sprowadził do szepnięcia komu trzeba o moim przemęczeniu pracą za troje, miał dość. Co i jak zapisał w swoich raportach dla przełożonych - nie wiem.

 

Dyrektora Naczelnego Zjednoczenia szanowałem zawsze, od pierwszego kontaktu. Bywał u nas dość często. Kilka razy zapytał, jak pracuje się z moim szefem. Nie skarżyłem się nigdy, bo poza ciągłą skłonnością do zastępowania moich obietnic swoimi, pozostawiał mi dużo swobody. Mocno zaskoczyła mnie jego reakcja na wydarzenia bieżące. Gdy wśród postulatów strajkowych znalazło się żądanie wycofania wojsk ZSRR z terenów Polski, Rosjanie zareagowali natychmiast średnio 3-krotnym zwiększeniem cen części zamiennych. Dla przedsiębiorstw specjalizujących się w naprawach głównych ciężkiego sprzętu rolniczego produkcji radzieckiej zmiana okazała się zabójcza. Pozostawały dwa naturalne rozwiązania - korekta cen za NG w górę, lub rezygnacja z ich wykonywania, ze stosownymi przesunięciami wśród załogi. Oba rozwiązania Naczelnego wyraźnie zdenerwowały, zarzucił mi brak wrażliwości politycznej. Uważał, że niebezpiecznie pogorszą nastroje także wśród rolników. Stwierdził, że takich zmian nie akceptuje. Pozostało minimalizowanie szybko narastających strat.

Przewidując, czym to się skończy, w bardzo skromnym (na początek) zakresie uruchomiłem działalność na własny rachunek.

 

Pewnego dnia, lotem błyskawicy zakład obiegła wiadomość, że w gabinecie Naczelnego rozsiadła się delegacja z Koszalina. Wezwano czynniki społeczne, aby przedstawić im Nominata. Odetchnąłem z ulgą, z przekonaniem, że wreszcie będzie ktoś, kto przejmie lwią część ciążących na mnie obowiązków. Zdziwiło mnie trochę, że funkcję Dyrektora Naczelnego POM powierzono tej samej osobie, której uprzednio odmówiono funkcji zastępcy dyrektora ze względu na niewystarczające wykształcenie. Ale - jak powiadają rdzenni rolnicy - nie mój ogród, nie moje owoce. Powierzono ją osobie właściwej politycznie, oficerowi rezerwy(?), a mnie polityka brzydziła od zawsze. Wciąż, z modulowaniem stosownym do okoliczności, powtarzałem gdzieś zasłyszaną/przeczytaną opinię, że polityka jest jak świeża kupa dziecka - z którejkolwiek strony tknie się ją, z każdej śmierdzi.

 

Moje nadzieje na spokojniejszą pracę nie sprawdziły się, przynajmniej nie tak szybko, jak się spodziewałem. Na początku Nowy, po odebraniu moich szczerych gratulacji przychodził do mnie ze stertą korespondencji, aby uzgodnić, do kogo ją przekierować i ewentualnie, co komu odpowiedzieć. Załatwialiśmy to szybko, ale Nowy pozostawał dłużej. Bardzo lubił opowiadać o ekstrawagancjach spotkań z kolegami-oficerami rezerwy. Czy robił to celowo aby podkreślić różnicę pomiędzy nim i  "szeregowcem dyplomowanym", któremu najpierw odmówiono rekomendacji na studia w WAT a później odebrano wszystkie nagrody i wywalono z kompanii szkolnej po bezpośrednim starciu z nowym dowódcą drużyny - nie wiem, ale po wydarzeniach późniejszych mam prawo brać taką ewentualność pod rozwagę. 

Kiedyś poprosiłem, abyśmy rozmowy przełożyli na później, bo mam do zrobienie coś pilnego. W kolejnym "ruchu" Nowy, poprzez sekretarkę, podesłał mi do rozdysponowania kolejną stertę korespondencji. Taka zamiana służbowej pomocy na służbowy obowiązek odebrałem jako grubą przesadę. Intencje stały się jasne podczas ogólnego zebrania załogi pod jego wodzą. Nowy zgrabnie połączył fakty, bez wskazania rzeczywistych przyczyn. Po prostu stwierdził, że w okresie, gdy samodzielnie zarządzałem przedsiębiorstwem, POM po raz pierwszy od wielu lat zanotował straty.

Po takim faulu złożyłem wypowiedzenie - możliwości dalszej współpracy z osobą, która w taki sposób manipuluje faktami, nie widziałem żadnej. Po upływie prawie czterdziestu lat uważam, że popełniłem emocjonalny błąd. W przypadku przeczekania do likwidacji POM miałbym i satysfakcję, i dużo wyższą emeryturę... 

 

Użyłem określenia "emocjonalny". Właśnie. Po prawie 50-latach od niecodziennego wydarzenia miewam wyrzuty sumienia. Tym bardziej, że niegdyś sam znalazłem się w sytuacji, w której- nie bacząc na konsekwencje - gotów byłem porzucić wszystko i udać się w siną dal. 

Na usilną prośbę klienta, po stosownych uzgodnieniach z pracownikami, obiecałem mu, że naprawiony sprzęt odebrać będzie mógł jutro. Po upływie niespełna godziny od uzgodnień przybiegł do mnie roztrzęsiony, najważniejszy wykonawca uzgodnień z wiadomością, że natychmiast musi urwać się z pracy i nie będzie go także w dniu następnym. Gdy spytałem, czy i jak mogę mu pomóc, czy ma jakiegoś zastępcę do wykonania uzgodnionych czynności, odrzekł, że teraz nie może i nie jest w stanie o tym myśleć. Dlaczego - nie mówił, a ja nie miałem zwyczaju wtykać nosa w sprawy osobiste. Emocjonalnie trzaskając papierzyskami o blat biurka postawiłem warunek - jeżeli zapewni zastępstwo, będzie OK, jeżeli nie, zostanie ukarany. Odszedł zdecydowany ponieść karę. Sprawę z niezadowolonym klientem udało się załagodzić na tyle, że afery nie było.

Pracownik nie został ukarany, ale wrogiem pozostał. Powiedziano mi później, że na zebraniu POP PZPR skarżył się, że jego - wieloletniego członka - potraktowałem skandalicznie, strzelając mu przed nosem papierzyskami o biurko. Szkoda. Zadra i dyskomfort pozostały. Jest takie powiedzenie - lepiej mieć tysiąc przyjaciół niż jednego wroga...

 

W okresie wypowiedzenia wielokrotnie nagabywałem Nowego o wyznaczenie osoby, której będę mógł solidnie przekazać przynajmniej dokumenty, z moją funkcją związane. Nowy do końca udawał, że w moje wypowiedzenie nie wierzy, że niby wycofam je w ostatniej chwili. Później wielokrotnie telefonował do mnie jego brygadzista z pytaniami, gdzie co może odnaleźć. Było to wielce irytujące ale telefonował zawsze człowiek wyjątkowo solidny. Odpowiadałem zwykle z maksymalną precyzją , bo akurat tego pracownika po prostu bardzo szanowałem - z takimi ludźmi chętnie pracowałbym nawet do emerytury i ...dłużej :).

 

Podczas rozkręcania działalności na własny rachunek natknąłem się na gąszcz absurdalnych przepisów, barier oraz ...krwiożercze zachowania lobbystów i konkurencji.

Po uzyskaniu zgody BSM na dostosowanie piwnicy własnej i części przyległej do piwnicy wózkowni, nigdy wcześniej i przez nikogo nieużywanej, przyjąłem duże zlecenie na dostawę dla Fabryki Maszyn w ŻNINIE drobnych elemenów do termosów wojskowych. Zakupiłem kilka obrabiarek stołowych, do pomocy zatrudniłem dwóch emerytów. Na skromne utrzymanie wystarczyło dla wszystkich. Spokój nie trwał długo. Po upływie bodajże 1,5 roku u odbiorcy ogłoszono przetarg. Wygrał konkurent o 15% tańszy od mojego minimum. Dowiedziałem się później, że pod jego presją i groźbą opóźnienia dostaw dla wojska przez FM Żnin, zgodzono się, by detale dostarczał terminowo o 30% droższe od moich. Bywało ciężko, ale miało być nie o tym...

 

Wideo: Karlino w październiku 2010.

Menu

Menu

Menu

Karlino

ogromną niechęcią obserwując polityków i wszelkich "doradców". Każdy wydaje odmienną opinię i pozostaje przekonany, że rację ma tylko on.

Pozostaje "telegraficzny skrót" odniesiony głównie do najważniejszych powodów zmian.  

Wstęp

Miniporadnik

Wstęp.

Po rozpoznawczym objeździe Okonka, Świdwina i Karlina, zorganizowanym przez Wojewódzkie Zjednoczenie Przedsiębiorstw Technicznej Obsługi Rolnictwa w Koszalinie,    na miejsce zamieszkania i pracy wybrałem Karlino. Z dniem 1 marca 1972 roku podjąłem pracę w Państwowym Ośrodku Maszynowym na stanowisku zastępcy dyrektora d/s technicznych. Na starcie wyglądało to co nieco dziwnie - rozmowy i uzgodnienia prowadziłem z Dyrektorem Zjednoczenia, poza opinią i wolą miejscowego Dyrektora (naczelnego). Wyszło na to, że niejako przywieziono mnie "w teczce". Naczelny wspomniał, że rozglądał się za osobą posiadającą w rodzinie lekarza mogącego poprowadzić przychodnię przyzakładową. Po co to wspomniał - domyślać się można różnie. Nie udało się, więc nie miał wyjścia. Zaakceptował mnie, ale bez wyraźnego entuzjazmu.

W POM, do dnia 31 marca 1984 przepracowałem 12 lat + jeden miesiąc. Po wypowiedzeniu i rozwiązaniu umowy pozostałem w Karlinie. W roku 2025 minęło ponad 53 lata, a to już wynik okazały i stale powiększa się...Przez tak długi okres działo się bardzo dużo. Ze spisania tylko najważniejszych wspomnień powstałaby opasła księga. Żyłem skromnie, z

Kamień Pomorski od roku 1972 pozostawał przede wszystkim wędkarskim hasłem/zawołaniem. Gdy padało pytanie - jedziesz do Kamienia na ryby? - zaczynały się przygotowania. W większości przypadków nie odmawiałem. Decyzje, gdzie jedziemy, zapadały dopiero w czasie jazdy. Najczęściej demokratycznie :). Bywało różnie. Stawaliśmy we wsi za mostem (to obecnie dzielnica Kamienia, mosty są dwa obok siebie), stawaliśmy przy moście i wędrowaliśmy w górę rzeki Świniec

Kamień Pomorski - Relacje.

Wideo: DW203/2019 Darłowo-Ustka p Jarosławiec / Darłówko W-Jarosławiec 2024.

W roku 2019 celem głównym była Ustka. Konkretnie - jej uchylna kładka na kanale portowym. Stąd brak wolnych stanowisk dla osób niepełnosprawnych w Jarosławcu i brak wiedzy o ich rozlokowaniu sprawił, że przez Jarosławiec przejechaliśmy bez próby zwiedzania. Nadrobiliśmy to w roku 2024, ale z kłopotami. Dojechaliśmy drogą okrężną, tą, którą uprzednio z Jarosławca wyjeżdżaliśmy. Droga do Ustki nadal pozostaje w remoncie zaawansowanym na tyle, że skrótu do Jarosławca nawet nie zauważyliśmy. Nim wracaliśmy.

W Jarosławcu naszym celem głównym była Plaża Dubaj. Sprawdziliśmy, co uzasadniało nazwę. Wspólnym jest tylko sztuczny ląd.

Wśród nadmorsko zatłoczonych uliczek trafiliśmy na XVIII Prezentację Kapel Ludowych a wędrujące ulicami Kapele sprawiały dużą frajdę.

W drodze powrotnej skorzystaliśmy z rady naszej młodzieży. Aby nie kluczyć drogą 203, z Darłowa pojechaliśmy do S6 w okolicach Karwic. Błąd. S6 nadal w budowie, z częstymi ograniczeniami szybkości do 40-70 km/godzinę.

Jarosławiec - Relacje.

W Grzybowie, przylegającym do nadmorskiej plaży po zachodniej stronie Kołobrzegu spędziliśmy bardzo wiele dni, nie tylko letnich. Wielokrotnie tylko przejeżdżaliśmy, by plażować lub dokonywać zakupów w nadmorskich miejscowościach dalszych. Jeździliśmy sami lub z rodziną z wielu kierunków i zakątków Polski. Więcej pod adresem "Bałtyk w Grzybowie".

Grzybowo - Relacje.

Karlino - Relacje.

Menu

Menu

Menu

Menu

Drogi dojazdowe do miejsc "niedostępnych" kręciły mnie od zawsze. Zawsze próbowałem sprawdzić dokąd, do czego prowadzą. Szczegółów dojazdu do ośrodków wypoczynkowych Grodno I i II, które niegdyś należały do Prezesa Rady Ministrów - niestety - nie pamiętam. Ośrodki przekazano 10 lutego 2009 Dyrekcji WPN, gdy oglądałem je wcześniej - nikt mnie nie nagabywał. Prowadziły do nich obudowane sosnowymi żerdziami, wciąż obniżającymi się, biegnącymi zygzakiem ścieżkami. Osadzone w płaskiej niecce klifu budynki mają własne zejście na plażę. Pozostały niedostępne...

Grodno Zachodniopomorskie - Relacje.

Menu

Wiele lat później, po likwidacji Hodowli Pstrąga na jeziorze Kamica/Kamienica, do którego zwykle dojeżdżaliśmy od strony Dargocic, przez Gościno podjechałem sprawdzić teren po hodowli. Teren opada w jezioro łagodnie, może służyć jako slip.

Podczas rozpoznania nadpłynęła zza lasu ogromna, bardzo ciemna chmura. Natychmiast rozpocząłem ucieczkę. Grad dopadł mnie w szczerym polu. Kule lodu o średnicy około 2 cm bębniły o karoserię tworząc trudny do opisania horror. W obawie o szyby musiałem przeczekać bez jakiejkolwiek osłony. Przy wytraconym pędzie szyby pozostały całe, a kilkanaście minut później przechodnie w Gościnie pokazywali mi zmiecione w okazałą stertę mocno już nadtopione, półtoracentymetrowe lodowe kule... 

Gościno i co nieco jego okolice znam od lat 70-tych, bliżej - od roku 1972, gdy zamieszkałem w Karlinie. Początkowo bywały to koleżeńskie wyjazdy z wędkarzami, ich samochodami a od roku 1978 maluchem własnym. W zimę, za rozlewnią mleka, skręcaliśmy w polną drogę w prawo. Na płytkim, zarośniętym stawie (bez nazwy), łowiliśmy okonie. Po roku 1978, po pierwszych kłopotach z rozrusznikiem malucha, korzystałem z pomocy prowadzącego w Gościnie warsztat specjalistyczny Pana Opary (nazwiska nie jestem pewien, ulicy nie pamiętam), ale zawsze z jego wiedzy i pomocy byłem bardzo zadowolony.

Wideo - Bałtyk pod klifem.

Klif Gosań jest stałym punktem odwiedzin większości wycieczek prowadzonych przez tereny Wolińskiego Parku Narodowego. W latach 90-tych odbywano także spacery do drzewa, które na wysokości kilku metrów nad ziemią miało narośl w kształcie głowy żubra. W wieku 21 wielokrotnie  próbowałem je odnaleźć - bezskutecznie.

Dawniej, przed dniem 10-10-2019 roku, do Goleniowa i dalej, dojeżdżaliśmy drogą 112, przechodzącą w rejonie miejscowości Wicimice w drogę 6 na długim odcinku biegnącą równolegle do drogi ekspresowej, udostępnionej w dniu wymienionym na wstępie. Z obu dróg korzystałem wielokrotnie (patrz filmy), w tym także w okresie budowy S6/E28. Widok aut jadących po obu dobrze widocznych drogach jest atrakcyjny ale więcej frajdy dostarcza analiza strony https://www.wyborkierowcow.pl/oznaczenia-drog-w-polsce/. W kryteriach oznakowania wyraźnie przesadzono...

Goleniów - Relacje.

Gosań Klif - Relacje.

Gościno - Relacje.

Menu

Menu

Menu

W miejscu zaznaczonym na mapie, w niewielkiej odległości od siebie niegdyś istniał - po stronie mizernej jakości dróg dojazdowych Gościno-Byszewo-Kędrzyno do drogi 102, nieco poniżej skrzyżowania, rozległy, równoległy do drogi 102 parking dla samochodów. Także dla TIRów. Po stronie przeciwnej, od drogi 102 odbiegała równie mizernej jakości droga do m Głąb, Gospodarstwa Rybackiego, Sarbii i Drzonowa. Pomiędzy nią oraz doliną rzeczki Dębosznica istniał lokal Ponte Rosa z restauracją i ogromnym, otwartym paleniskiem. W palenisku ciągle żarzyły się kloce. Widok takiego paleniska stwarzał zawsze przyjemną atmosferę, chętnie z niej korzystałem przy wielu przejazdach. Ale do czasu, gdy parking opanowały TIRówki.

Przed wielu laty, podczas kolejnego przejazdu, na miejscu Ponte Rosy zastałem popożarowe zgliszcza. Spróbowałem sprawdzić przyczyny. Wjechałem na wspomnianą drogę. Za dawnym lokalem istniało duże, zadbane, otoczone wysokim żywopłotem gospodarstwo. Nie dostrzegłem ruchu, nie zareagowano na próbę wejścia. Na terenie prowizorycznego rybactwa również. Próby jazdy do Sarbii lub Drzonowa zniechęciły mnie równie szybko. Zawróciłem, gdy w dużej odległości dostrzegłem pierwsze zabudowania. Co było powodem pożaru - nie wiem, a przez kilka następnych lat prób odbudowy nie podejmowano... 

Głąb Ponde Rosa - Relacje.

Po plażowaniu i opuszczeniu zaprzyjaźnionego parkingu ruszyliśmy „w miasto”. W poszukiwaniu miejsca do parkowania objechaliśmy wiele ulic, w tym także nieoznakowaną ślepą, z bardzo kłopotliwym nawrotem. Wolne miejsce znaleźliśmy przy Biedronce, wolne od opłat przez 60 minut (!).

Godzina ze sporym zapasem wystarczyła na dojście do Kanału Resko i zakup kilku porcji tatara z łososia.

Wróciliśmy przez Zieleniewo, przez imponujące skrzyżowanie z trasą S6 w Rościęcinie oraz Gościno. Ta trasa, dłuższa zaledwie o ok. 3 km, jazdę przyjemną zapewnia na znacznie dłuższych odcinkach niż trasa wschodnia.

W niedalekiej przyszłości zamierzam dojechać i „uwiecznić” S6 nad Parsętą w Rościęcinie oraz jej imponujące bezkolizyjne skrzyżowania.

Pozdrawiam :).

Materiały wideo.

Dźwirzyno odwiedzamy od roku 1972. Przy różnych okazjach, nie zawsze w lato. Z przyjemnością rejestrujemy szybko postępujące zmiany. Większość, to zmiany imponujące, nastawione głównie na obsługę turystów. Powstają pensjonaty, osiedla domków wczasowych i - jak wszędzie nad morzem - ekskluzywne, wysokiej klasy "szklane domy".

14-07-2019 niedzielne „wolne chwile” i przyjazną pogodę wykorzystaliśmy na kolejny wyjazd do Dźwirzyna, aby – jak zwykle, przy okazji – zarejestrować obrazy zmian w miasteczku i na trasach: dojazdowej p. Dygowo oraz powrotnej p. Gościno.

Dojazd przez Dygowo pozostaje niezmienne fatalny. Za wyjątkiem krótkiego odcinka na wysokości Mokradeł Pyszka, na którym przyzwoitą nawierzchnię ułożono przy okazji odtwarzania Mokradeł (odtworzonych z finansowym wsparciem unijnym). Cała reszta to w znaczącej większości wyboje i niebezpieczne uskoki na obrzeżach.

Tuż za osadą Pyszka intensywnie rozbudowuje się i zwiększa swoją ofertę Park Pomerania – park rodzinnej rozrywki. Ogromna ilość „zaparkowanych w Parku” aut świadczy o jego wielkim powodzeniu. Sporo zdjęć udostępniono na stronie Pyszka – Mapy Google. Najnowsze dzieło, to zbiorniki i kanały wodne z pływającymi gadżetami.

Kolejne znaczące zmiany zachodzą tuż przed Kołobrzegiem, w rejonie bezkolizyjnego skrzyżowania z budową trasy S6. Powstały nowe ronda. Pierwsze rozprowadza ruch na drogę 163 i oba kierunki S6, następne umożliwia objazd miasta obwodnicą. Właśnie z tej obwodnicy korzystamy przy dojazdach do Grzybowa, Dźwirzyna, Rogowa a bywa, że stamtąd również do Mrzeżyna, Trzebiatowa i dalej …ku Słońcu. Obwodnicą z rondami jeździmy płynnie, bez wyczekiwania w korkach na zmianę świateł, ale omijamy Rondo Kardynała Ignacego Jeża z miłą dla oka „łabędzią kompozycją” (patrz http://youtu.be/qeZyg_p5N3c).

Parkingi: w Grzybowie, przy plaży naturystów przed Dźwirzynem i w samym Dźwirzynie tradycyjnie zatłoczone, nawet za znakami zakazu zatrzymywania się i postoju.

Na plażę schodzimy zwykle obok Hotelu Senator. Tu zmiany poważne. W miejscu dawnego placu zabaw stoją dwa potężne dźwigi, trwa budowa kolejnego segmentu. Podobno ma powstać budynek 5-piętrowy z dwoma piętrami poniżej poziomu gruntu. W planie podziemne garaże. Ale to wiadomość bez formalnego potwierdzenia.

Dawną ścieżkę do plaży, wyłożoną taśmą gumową, zastąpił deptak z kostki brukowej i solidne zejście na plażę. Na plaży rozstawiono biały hotelowy sprzęt, leżaki, parasole. Ustawiono plażowy bar, krąży plażowa obsługa w strojach firmowych.

Dźwirzyno - Relacje.

jeżdżono zwykle tylko wtedy, gdy ryby nie brały na kanałach ani w Kamieniu Pomorskim, ani w Trzebieszewie. Byłem tam bodajże dwukrotnie, jako pasażer, więc nie miałem wyboru. Wędkuje się tam w sposób wyjątkowy. Grunt pod każdym wędkarzem szybko po prostu siada. Pod stopami zbiera się woda. To nie dla mnie! Byłem bardzo ciekaw, jak długo można takie zjawisko wytrzymać - nie wiem do dzisiaj. Uciekali wszyscy.

Niektórzy, ci, którym udało się dotrzeć na betonowe nabrzeża ujścia Dziwnej i zdołali doczekać przypływu, podobno łowili duże ilości śledzi. Na gołe, żółte haczyki, których kilka mocowano do żyłki głównej (?). Podobno. Nigdy tego nie próbowałem, Tak uzbrojonego wędkarza spotkaliśmy wczesną wiosną 2024 na deptaku w Ustroniu Morskim. Gdy tłumaczyłem żonie arkana sztuki, wędkarz oddalił się. Szedł ku pomostom wbiegającym daleko w morze. Nie zdążyłem zapytać, czy wszystko, co w sprawie słyszałem, jest prawdą...

Musiałem sprawdzić zasoby internetu. Jest w nich wszystko, są filmy, zdjęcia i uściślenie terminu odłowów. W porównaniu do ryb łowionch przeze mnie, śledziki są mikrokopijne. Chętnie bym je uzbrajał, jako przynętę wrzucał do morza i czekał na branie ryby rozmiaru normlnego...

Wideo:

Trasą zaznaczoną na mapie do Dziwnowa, Kamienia Pomorskiego i dalej, w ramach sezonowych objazdów miejscowości nadmorskich jeździłem/jeździliśmy najczęściej, ale niewiele dróg na tamtejszej trasie pozostało takich, którymi nie jeżdzilibyśmy albo na objazd, albo na wędkowanie. Gdzieś pod Dziwnówek 

Dziwnów - Relacje.

Menu

Menu

Menu

Dygowo pełniło ponadto swego rodzaju "punkt rozdzielczy". Gdy planowaliśmy plażowanie po zachodniej stronie Kołobrzegu np. w Grzybowie, Dźwirzynie, Rogowie, Mrzeżynie lub odjazd zachodnich miejscowości nadmorskich zwykle kończących się w Świnoujściu, przez Dygowo jechaliśmy prosto a w Kołobrzegu skręcaliśmy w lewo. Gdy planowaliśmy kierunek wschodni, skręcaliśmy w Dygowie w prawo, lub robiliśmy to dopiero w Kołobrzegu.

W Kołobrzegu plażowaliśmy co najwyżej dwa razy - zniechęcały nas przeogromne tłumy na plażach i w mieście. Bywamy tam chętnie, ale wyłącznie na sezonowych spacerach. Parkujemy najczęściej przy Marinie - w mieście trudno znaleźć wolne miejsce, nawet dla niepełnosprawnych.

Po wielu próbach plażowania nad morzem nabraliśmy doświadczenia, a Dygowo stało się "punktem decyzyjnym". W Dygowie sprawdzałem temperaturę. Gdy okazywało się, że niższa jest niż w Karlinie o ponad 10 stopni, z plażowania rezygnowaliśmy. Wracaliśmy na południe, nad otoczone lasem jeziora. Tak zdarza się często, gdy wiatr znad morza niesie ziąb ku plaży. Gdy dmucha od strony lądu, niesie ciepło.

Dygowo - Relacje.

Menu

W zimę, gdy nie mogłem doczekać się obfitych opadów, próbowałem z domacyńskiej góry zjeżdżać na nartach. Narty niosły pięknie ale musiałem bardzo uważać na kretowiska. Wjazd na nie bywał przykry - narty stawały a rozpędzone ciało leciało do przodu...

owszem, ale głównie stare, trzęsące się. 

Historię zagospodarowania terenu doskonale przedstawia tablica na zdjęciu nr 6. Mogę jedynie dodać, że wcześniej podjeżdżałem tam o każdej porze roku. Wiosną i latem zwykle z psem Foksem nad Pokrzywnicę - podpowiedziano mi, że można w niej złowić piękne pstrągi. Szybko z wyjazdów zrezygnowałem.

Wiosną, w niewielkiej odległości od nas rzekę sforsowało duże stado dzików. Foks ruszył (też przez rzekę) za stadem. Na moje wołanie nie reagował. Wrócił po bardzo długiej chwili, gdy przekonany o jego stracie, zbierałem się do samotnego powrotu.

W lato, do rzeczywiście pięknych pstrągów zniechęciły mnie miliony meszek. Łatwo dostawały się i drażniły wszędzie.

Jesienią z nadrzecznych lasów przywieziono piękne, młode prawdziwki. Radzono jechać tam natychmiast. Nie mogłem. Gdy wreszcie znalazłem wolną chwilę, prawdziwki były -

Wideo - Jezioro Bukowo / Dąbkowice 2019.

Na drodze dojazdowej do Dąbkowic obowiązuje zakaz wjazdu. Pozwolenie na dojazd autem do obiektów wypoczynkowych wydają organizatorzy wypoczynku. W lato ruch jest intensywny, szczególnie w dniach, gdy na plaży królują chłodne wiatry :).

kierunek w stronę odległego brzegu – ciężko przestraszony i usztywniony bezmyślnie rwałem ku niemu tak długo, aż wyczułem pod sobą plażowy piasek!

 

Na odległej o 35 km rzece zachęcałem syna do precyzyjnych rzutów w miejsce, w którym zauważyłem powtarzające się wyjścia pstrąga. Gdy nie trafił w nie kilkakrotnie, przejąłem jego spinning. Piękny pstrąg strzelił, gdy błystka zaledwie musnęła wodę. Syn wciąż to pamięta, ale chętniej wypływa na połowy morskie…

Wideo: Jezioro Bukowo / Dąbki 2019.

Nadmorską wieś Dąbki poznaję od lat sześćdziesiątych. Zawsze tylko pobieżnie - nawet podczas turnusu wypoczynkowego w jednym z nielicznych ośrodków podobno całorocznych. Najsilniejsze wspomnienia pochodzą właśnie z turnusu – niemiły wieczorny chłód w słabo nasłonecznionym pokoju, własny pływacki przestrach i wspaniałe wędkarskie chwile spędzone z synem nad górną Grabową, poniżej Elektrowni Nowy Żytnik.

 

W latach, które wspominam, na wysokości wsi daleko w morze wybiegały wąskie płycizny oddzielone znacznymi pogłębieniami. Podczas swobodnego przepływania na odległą sąsiednią płyciznę, w połowie dystansu dopadł mnie wodny uraz z dzieciństwa. Zmieniłem

2024-08-18

2019-03-30

2014-05-13

Dąbki

Darłówko - Relacje.

Dąbki - Relacje.

Dąbkowice - Relacje.

Domacyno - Relacje.

Menu

Menu

Menu

Menu

Menu

organizowaliśmy nad wodą, zwykle jak najdalej od morza. To najdalej, to bywały Zalewy Nadarzyckie, rzeka Piława lub jeziora Brody, Strzeszyn, Kocie. Jeżeli decyzja dotyczyła jeziora Drawsko, do wyboru mieliśmy Uraz i Męcidół lub Czaplinek, Siemczyno i Ośrodek WAJK.

W latach 70-tych ubiegłego wieku (pisząc to, czuję się jak osoba z prastarej epoki), w Czaplinku istniała Baza Zaopatrzenia Przedsiębiorstw Technicznej Obsługi Rolnictwa. W latach 1972-83 bywałem w niej kilkakrotnie. Przez Czaplinek i dalej przez Łubowo przejeżdżały zwykle autobusowe wycieczki grzybiarzy zdążające do lasów na obrzeżach poligonu, do lasów nad Piławą za Liszkowem, Jeziorną, Starowicami.

Mimo wielokrotnych przejazdów okazjonalnych, mimo doraźnych zakupów w tamtejszych sklepach i tamtejszym Gospodarstwie Rybackim, miasto znam tylko pobieżnie. Gdy zdarzało się np. że przy temperaturze w Karlinie ok. 25 st. na trasie w Dygowie okazywało się, że nad morzem jest tylko 10-14, robiłiśmy "w tył zwrot". Biwak

Menu

jakiekolwiek granice - adres dotyczy Sarbinowa, większość czasu spędza się w conajmniej dwukrotnie bliższych Chłopach. Właśnie z tym wiąże się łączony tytuł nagrania wideo...

Wideo: Sarbinowo-Chłopy 2019.

Chłopy pobieżnie (ale wystarczająco) poznaliśmy 16 sierpnia 2019 roku. Pod adresem Sarbinowo Rumiankowa 20 "Cicha Polana" odwiedziliśmy grupę opolan.

Kuzynkę Kamilę z synami i zaprzyjaźnione małżeństwo, którzy wspólnie wykupili domek na "Cichej Polanie". Wczsowisko wygląda tak, jakby nie istniały tam 

Menu

Menu

Menu

Menu

zarybiono karpiem ale w biały dzień ekipa kłusowników elektrycznych wytłukła wszystko, cokolwiek w tamtejszej wodzie żyło. Wiadomości nie sprawdzałem, dlatego nazywam ją plotką. W niewielkiej odległości od wspomnianego skrzyżowania, po obu stronach drogi 163 istnieją dwa wodne zbiorniki. Po lewej Jezioro Byszyńskie, po prawej oczko wodne, w którego dnie osadzono solidny pal z długą, obrotową żerdzią. Każdy saneczkarz dzierżący jej koniec szybko lądował na brzegu, gdy ktokolwiek taką "karuzelę" wokół pala napędzał.

Podobny układ utrzymuje się także po lewej stronie drogi 169. Tam w śnieżne zimy biegałem z synami na nartach do brzegów Jeziora Rybackiego. Zimy w zachodniopomorskim bywają bardzo kapryśne, rzadko śnieżne, więc na leśnych pagórkach porośniętych sosnowym lasem zdarzały się duże bezśnieżne miejsca, pokryte tylko zmrożonym sosnowym igliwiem. Narty przemykały przez nie jak po śniegu.

Byszyno to niewielka miejscowość rozlokowana wokół skrzyżowania drogi 163 i 169 oraz prawego przedłużenia drogi 169 z mostem nad Parsętą.

Narożnik dróg 163 i 169 jest ładnie zagospodarowany prywatną posiadłością z Zajazdem ZAGŁOBA, przy którym z rzadka zatrzymujemy się, aby na dwoje zakupić dużą pieczoną golonkę na wynos.

Po przeciwnej stronie drogi 169 ładnie zagospodarowano staw istniejący od dawna. Jest altana z ławeczkami, są ciągi spacerowe. Plotka niesie, że staw  

Byszyno - Relacje.

można także wschodnim brzegiem jeziora, ale trasę tą poznałem dopiero po wyjeździe Rosjan. Nie tylko tą. Po wyjeździe Rosjan Borne objechałem wielokrotnie i raczej szczegółowo. W tym także tereny, w których charakter budynków, gruzowiska i zapachy, intensywnie pobudzały wyobraźnię. Tam mogło być ...wszystko. Okazało się przy okazji, że właśnie tam istniał wjazd główny z gadżetami, które nie pozostawiały wątpliwości, do kogo się wjeżdża.

Po wyjeździe Rosjan, w opuszczonym przez nich miasteczku rozpoczęto wielkie sprzątanie, remonty oraz sprzedaż - działek i mieszkań. Wzrosło zapotrzebowanie na systemowe kłódki energetyczne, stąd m.in. moje częste bytności, łączone z wędkowaniem. Poznałem wiele atrakcyjnych lokalizacji i budowli (także z dostępem do owianego tajemnicą jeziora), siedzibę Naleśnictwa z bobrem w herbie, a u wykonawcy cementowych elementów ozdobnych prowadzącym produkcję w naziemnym, długim bunkrze porośniętym trawą kupowałem duże ich ilości na budowę własną.

W Nadleśnictwie, po przedstawieniu nagrania bobrowiska nad Piławą, którą akurat spływały do jeziora nieprzerwane ławice płoci otrzymałem przepustkę na swobodny pobyt w tamtejszym lesie. Gdy z żoną odpoczywaliśmy na skrzyżowaniu leśnych dróg z wystawioną za szybą przepustką, nadjechała Straż Leśna. Dwaj strażnicy przepustkę oglądali z wyraźnym niesmakiem. Mieli wyraźną ochotę na wlepienie mandatu, ale skończyło się tylko na GROŹNYM, zignorowanym nakazie opuszczenia lasu.

Skoro wjazd od strony południowej okazał się głównym, droga od strony Łubowa z mostem nad Piławą mógła być tylko wjazdem zastępczym (awaryjnym??), równoległym do widocznej z mostu, bocznicy kolejowej.

Rosjanie przed wyjazdem z Polski zastąpili drewniane mosty nad Piławą solidnymi, betonowymi. Dwa poznałem. Jeden w drodze z Łubowa, drugi nad Zalewami Nadarzyckimi, przy trasie Borne-Nadarzyce.

Droga z Łubowa, za mostem, biegnie przez kompleks leśny, niemal równolegle do bocznicy kolejowej. W znacznej odległości od mostu, w lewo odbiega od niej częściowo utwardzona droga, prowadząca przez bocznicę do ogrodzonego terenu z wartownikim, goniącym grzybiarzy zbliżających się do ogrodzenia. Oczywiście byliśmy bardzo ciekawi, czego tak aktywnie strzeże. Sprawdziliśmy to natychmiast po wyjeździe Rosjan. Wygrodzony teren obejmował bodajże sześć ogromnych, zakopanych w ziemi zbiorników paliwowych. Gdyby ktoś nieprzychylny posłał w to miejsce bombę, skutki byłyby niewyobrażalne. Zbiorniki przenaczone do sprzedaży, widywałem później na kolejowej stacyjce Bornego. Zniknęły, gdy znalazł się kupiec.

Atrakcyjnie, ale prawdopodobnie od niedawna, prezentuje się dojazd do Bornego przez wioski Piławę i Dąbrowicę. Wspomniane atrakcje dotyczą przede wszystkim działek na wzgórzu, poza linią starej zabudowy Piławy. Wyglądają pięknie.

Wideohttps://youtu.be/A3MjF-V6EV0

Borne Sulinowo przez długie lata było niedostępne. Umownie. W zależności od składu, okoliczności i humoru uzbrojonych wartowników stojących. na moście nad Piławą. Jeżeli ktoś miał flaszkę i potrafił się z nimi dogadać, bywał wpuszczany do lasu za rzeką.

Do Bornego, zlokalizowanego przy południowo-wschodnim brzegu jeziora, do głównych zabudowań miasteczka zajmowanego przez Rosjan po IIWŚ dojechać 

Borne Sulinowo - Relacje.

Materiałów foto-wideo brak, ale miejscowość zachowałem w spisie z ważnych (dla mnie!) względów. W okresie, gdy miesięcznie przejeżdżałem średnio 6000 km, często jeżdziłem tą trasą w różnych porach roku. Zimą zwykle zatrzymywałem się - przynajmniej na b, krótko - aby przynajmniej popatrzeć na pięknie ośnieżone wzgórza. Oj! Polatałbym po nich na nartach! Nigdy nie miałem na to wolnego czasu. Chęć była bardzo silna, bo zawsze, gdy wyjeżdżałem, w Karlinie pogoda była obrzydliwa - bezśnieżnie, mokro i szaro-buro.

Miasto powiatowe z obszarem administracyjnym obejmującym m.in. Karlino. Materiały foto-wideo oraz komentarz - w przygotowaniu. Aktualnie dostępne materiały wideo poniżej:

- Ulice Białogardu

- Na pasach w Białogardzie.

Więcej na podstronie Inwestycje Zewnętrzne.

Białogard - Relacje.

Przed ukończeniem zasadniczej służby wojskowej w JW 4420 Wałcz uzgodniłem telefonicznie wizyty rozpoznawcze z kilku potencjalnymi pracodawcami. W PBRol Złocieniec okazało się, że chętnie zatrudnią osobą z dobrą znajomością przede wszystkim maszyn budowlanych. Miałem o nich pojęcie raczej mgliste, podziękowaliśmy sobie bez żalu. Pojechałem dalej, do Słupska. Tamtejsza Fabryka Maszyn Rolniczych intensywnie poszukiwała technologów. Po uzgodnieniu warunków natychmiast wydano mi kartę obiegową. "Obiegłem" z nią wszystkie wymagane działy, pozostał tylko przyzakładowy lekarz, rozpoczynający pracę od godziny 14:00. 

Menu

W uzgodnionych warunkach uwierał mnie jeden szczegół. W karcie obiegowej (w połowie października) zapisano, że w grudniu otrzymam kawalerkę w aktualnie finalizowanym budynku zakładowym. Kawalerka dla osoby niedoświadczonej w załatwianiu pożyczek, której "majątek" z dużym luzem mieścił się w małej walizeczce, to perspektywa raczej odstraszająca. Lekarz tradycyjnie spóźniał się, więc powędrowałem na pobliską pocztę. Rozmówca w Barwicach słysząc, że jestem w Słupsku, poprosił abym spokojnie poczekał na samochód który natychmiast wysyła, zapewnił kierownicze stanowisko z wynagrodzeniem atrakcyjnie wyższym od zaproponowanego przez Słupsk oraz zakwaterowanie w umeblowanym pokoju przy spokojnej, zakładowej rodzinie. Zgodę wyraziłem.

Służbowy samochód Spółdzielni Pracy Metalowo-Drzewnej "ZRYW" w Barwicach podjechał na umówione miejsce w Słupsku po upływie niespełna dwóch godzin. Miałem wystarczająco dużo czasu na zgłoszenie w Famarolu rezygnacji i przeprosin. Do miłej kwatery w Barwicach, zlokalizowanej bardzo blisko miejsca pracy, dojechaliśmy jeszcze za dnia. W następnym dniu spełniono wszystkie obietnice telefoniczne. Otrzymałem angaż kierownika działu kontroli technicznej, rozdzielni i krajalni. Niby trzy w jednym, ale przy niewielkim programie produkcyjnym takie połączenie okazało się łatwym do opanowania. Sprawa wyjaśniła się nieco po kilku dniach. Wiceprezes zapytał, czy chciałbym trochę dorobić do pensji przy opracowaniu technologii produkcji wielkogabarytowych, stalowych konstrukcji mostu pontonowego na potrzeby wojska. Zaproponował za to 1200 zł i pomocnicę do prowadzenie papierzysk mojego działu. Po zapoznaniu się z dokumentacją konstrukcyjną i wysokimi jej wymaganiami jakościowymi, chętnie wyraziłem zgodę. Po godzinach pracy w maleńkim, nawet nie czterotysięcznym miasteczku rozrywki musiałem organizować sobie sam a propozycja szefów stanowiła wyzwanie duże, wymagające wiedzy, precyzji i ...szczęścia. Aby sprostać wymaganiom konstrukcyjnym ustaliłem przede wszystkim trzy najważniejsze elementy - przyrząd spawalniczy, kolejność układania spoin i ...odpowiedzialność za jej przestrzeganie. Przy tak dużej konstrukcji nawet drobna zmiana ustalonej technologii groziła nienaprawialnymi zmianami kształtu.

Wykonanie pierwszego segmentu nadzorowałem od początku do końca. Wszechstronne pomiary wykazały, że jest pod każdym względem zgodny z wymaganiami określonymi przez konstruktora. Pierwsza partia przyjęta została w JW bez zastrzeżeń. Szczęście dopisało nam także po dostawie. Wracaliśmy dużym samochodem ciężarowym w tak gęstej wieczornej mgle, że po wjeździe na jakiś nieużytek, z latarką szukaliśmy powrotu na właściwą drogę. Udało się ją odnaleźć. Do Barwic powróciliśmy bez uszkodzeń samochodu i siebie. Miałem więc powody do zadowolenia, ale zawsze, gdy spotykałem któregoś z szefów nie wyczuwałem normalnej ludzkiej sympatii. Czułem, że coś nie jest OK.

Początkowo sądziłem, że chodzi o młodziutką, śliczną ale absolutnie zieloną dziewczynę zatrudnioną jako "wsparcie" mojego działu. To była jej pierwsza praca, a że Spółdzielnia, stosownie do swojej nazwy działała niekiedy zrywami, zdarzyło się bodajże dwukrotnie, że musieliśmy popracować dłużej, aby na następny dzień przygotować zadania i dokumenty dla krajalni. Jesienią zmierzch zapada szybko, więc uznałem, że pomocnicę wypada bezpiecznie odprowadzić pod dom, a w Barwicach to żaden problem, bo wszędzie było blisko.

Za drugim razem, gdy Wiesia zamknęła drzwi, z cienia pod jej domem wyłonił się chłopak nieco ode mnie młodszy i przedstawił mi ultimatum - jeżeli nie chcę być poharatany(?), mam się odp....... od jego dziewczyny! Odpowiedziałem, że skoro on albo jakikolwiek inny zazdrośnik nie życzy sobie moich odprowadzań, to zamiast kryć się w cieniu, powinien sterczeć pod bramą naszej firmy. Wówczas, jeżeli zdarzy się konieczność pracy dłuższej, zostanie poproszony do naszego biura. Może do czegoś się przyda... 

Czy młodzian z sugestii skorzystał, sprawdzać nawet nie próbowałem, nie znam też losów Wiesi. Po 59 latach pozdrawiam ją z daleka.

Sprawa wyjaśniła się bodajże w dwa dni później. Miła pani księgowa zapytała, jaką zapłatę otrzymałem za uruchomienie produkcji dla wojska. Na moje 1200 (tysiąc dwieście) zł pokiwała głową. Widząc moje pytająco uniesione brwi dodała, że dwaj prezesi podzielili pomiędzy siebie nagrodę z WP w wysokości 60 tysięcy. Frajera mieli pod ręką. Gdyby coś nie wyszło, winien byłbym tylko ja.

Wcześniej na żadne dodatkowe profity nie liczyłem, ale wiadomość i zawodowa duma zabolały. 12 grudnia kategorycznie "poprosiłem" o zgodę na rozwiązanie umowy bez wypowiedzenia. 13 grudnia podjąłem pracę w Wojewódzkim Zjednoczeniu Przedsiębiorstw Państwowego Przemysłu Terenowego w Koszalinie.

 

W latach 1980-2018 przez Barwice przejeżdżałem dość często. Służbowo oraz w celach rekreacyjnych, z pontonem na jeziora Kocie, Strzeszyn i Brody. Bywało, że powracałem w nocy. W pobliżu obwodnicy obiegającej miasteczko przez teren niezabudowany, do odwiedzin zachęcała ogromna reklama sklepu NON STOP. Sprawdziłem - działał rzeczywiście o każdej porze.

Kiedyś, dla odświeżenia wspomnień odjechałem chyba wszystkie dostępne dla auta ulice. Nie znalazłem nic, co odpowiadałoby obrazom zachowanym w pamięci.

Podczas bardzo krótkiego pobytu czas wolny spędzałem przede wszystkim w swoim pokoju na "artystycznym" wycinaniu z "Magazynu Polskiego" i kilku innych czasopism, najatrakcyjniejszych dowcipów rysunkowych, wklejaniu ich do najgrubszych, dostępnych zeszytów w kratkę (najlepiej w twardej oprawie) i odręcznym wpisywaniu dowcipów tekstowych. Zeszyty przez pewien czas krążyły wśród znajomych. Wróciły mocno nadwyrężone, jak coś pozostającego w intensywnym użytkowaniu. Późniejsza próba przeniesienia zebranych materiałów do sieci wypadła b. mizernie. Zobacz "Uśmiechnij się cz. I".

Barwice - Relacje.

W Zachodniopomorskim mieszkamy już ponad 53 lata. To spory kawał czasu - stąd taka obfitość treści fotograficznej, filmowej i opisowej.

Trasy:

Karsibór

Park powstał niejako samorzutnie na obszarze ograniczonym dawnymi terenami Fabryki Wyrobów Cementowych (Carl Roock 1910), Tartaku oraz ulicami Koszalińską, Stromą i Moniuszki. Część obszaru zajmował poniemiecki cmentarz, zlikwidowany we wczesnych latach siedemdziesiątych. W roku 2022, w zmodernizowanym budynku Carla Roocka mieszka 6 rodzin, na pozostałych terenach Fabryki istnieje prywatny sklep meblowy (w likwidacji) oraz zmodernizowany budynek wielofunkcyjny z dwoma mieszkaniami i firmą usługowo-produkcyjną. 

Przez 50 lat teren obecnego parku ulegał znacznym zmianom kształtu i przeznaczenia. Część elementów nagrobkowych zatopiono poniżej dawnej dzikiej plaży, przy brzegu, który ostro podmywała Parsęta. Część parkowej skarpy wykorzystano pod sukcesywną rozbudowę Amfiteatru. Jej część pozostała, w każdą śnieżną, pogodną zimę rozbrzmiewa dziecięcym gwarem - stanowi namiastkę saneczkowej zjeżdżalni.

Od przedwiośnia w parku narasta ptasi gwar, gwizdy, ćwierkania, kląskania, szczygle pit-pitania, donośne, seryjne kucia dzięcioła i przede wszystkim wspaniałe koncerty zaprzyjaźnionych (?) kosów. Tych, które w upalne dni tak chętnie zbliżają się, aby skorzystać z mgły wodnej podawanej im z węża ogrodowego i od zawsze gniazdują w żywopłotach oraz zieleni otaczającej nasz budynek.

Sąsiedztwo parku i w ogóle zieleni wysokiej, w miarę upływu lat zmienia się. Obok wielu zalet, ma także bardzo poważne wady. Po upływie 28 lat stało się niebezpieczne. Pod naporem zachodnich wiatrów z parku wypadły wszystkie brzozy - rosły szybko na słabym systemie korzeniowym. Padają potężnie rozwinięte drzewa gatunków pozostałych. Skutki ich upadku na budynki sąsiadujące z parkiem przewidzieć nie jest trudno.

Zdaniem specjalistów, instalowanie fotowoltaiki na lub obok obiektów sąsiadujących z parkiem od dawna stało się bezsensowne.

Skatepark z sąsiadującym polem do minigolfa oddano do użytkowania w roku 2006, na terenach zielonych w rejonie ulicy Kościuszki, ogrodów działkowych i Wioski Dziecięcej SOS. Zestaw urządzeń podają strony internetowe. Nieco niżej i nieco później, poniżej skateparku powstał parking dla działokowiczów (i nie tylko :)).

Do roku 2022 kilka drzew wywróciły lub połamały gwałtowne wichury. Pozostałe trzymają się nieźle. Jak długo? Pożyjemy, zobaczymy.

Skatepark rozbrzmiewa głosami młodzieży głównie w godzinach popołudniowych, wolnych od zajęć szkolnych. Dzieje się tak o każdej porze roku.

Minigolf budzi zainteresowanie sporadyczne.

Skatepark

W lato, przy stanach średnich i niskich, fragment Radwi poniżej progu oraz nabrzeżne łąki wykorzystywane były często jako bezpieczne kąpielisko miejscowej dzieciarni i dorosłych opiekunów. Od czasu uruchomienia kąpieliska strzeżonego przy moście kolejowym (w kompleksie pn. Wodnik) zainteresowanie dzikim kąpieliskiem przy moście drogowym znacząco osłabło. Atrakcję ekstra stanowią grupy kajakarzy pokonujących próg w ramach przenoski, bądź spektakularnych spływań przepławką.

Od lat najdawniejszych na placu krzyżowały się główne szlaki handlowe. Obecnie bardziej pasuje do nich określenie - szlaki transportowe. Jednostki handlowe nadal wypełniają dużą część ruchu drogowego a ruch z każdym rokiem narastał nasilając zagrożenia dla budynków przy trasie i mieszkańców. 

Dawny Szlak Solny północ-południe to obecna droga nr 163 z wjazdem ulicą Kołobrzeską i Koszalińską oraz wyjazdem - Białogardzką. Szlak wschód-zachód, łączący Trójmiasto ze Szczecinem to uprzednio droga 112 i E28. Skutki narastającego ruchu znacząco złagodziła obwodnica Karlina. Dalsze odciążenie zapewniło oddanie do użytku drogi ekspresowej S6, której przypisano także funkcję E28.

Ulica Białogardzka łączy południowy narożnik Placu JP II z obwodnicą. Przebiega nad rzeką Radew, wzdłuż której przebiega granica rozdzielająca gminy Karlino i Białogard. Pod i poniżej mostu betonowy próg z przepławką rozdziela wodę rzeki. kierując jej część do młyna wodnego przy ulicy Szczecińskiej i jazu piętrzącego przy odpływie do Parsęty, przy moście szczecińskim.

W zimie w obrębie progu dzielącego wodę tworzą się duże, wymyślne zlodowacenia. W różnych porach roku i z różnych powodów poziom wód w rzekach Parsęta i Radew rośnie tak dalece, że na 3/4 obrzeży Karlina tworzą się jednolite, ogromne rozlewiska. Kilkakrotnie opływaliśmy je pontonami. To duża frajda. Pontonami docieramy do miejsc niedostępnych w normalnym czasie, przy średnich i niskich stanach wody. 

Ulica Białogardzka. 

Od wczesnych lat siedemdziesiątych do przełomu 2021/22 zabudowa placu uległa zmianom niewielkim. Kompleksowe zmiany modernizacyjne, w najwyższym stopniu objęły ratusz, kościół, nawierzchnie oraz parterowe lokale handlowe i usługowe. Dzierżawcy, a później właściciele lokali parterowych, zmieniali się dość często. Zmianom towarzyszyła zwykle zmiana przeznaczenia i ...witryn. Z narożnych pomieszczeń placu i ulicy Koszalińskiej trwale wyprowadziła się "Na Skarpę" GS-owska restauracja, z narożnika placu i ulicy Konopnickiej - Policja i apteka, z zachodniej ściany placu - księgarnia i sklep wędkarski, w którym zawsze dostępne bywały najświeższe wiadomości znad Parsęty i Radwi. Zdjęcia z roku 2021 pochodzą z 11 grudnia tj. z dnia (i wieczoru), w którym dokonano otwarcia nowego parku "Na Wyspie", "Za Kanałem", "Przy Młynie" - czy i która z przykładowych nazw utrwali się - pożyjemy, zobaczymy. 

W miarę rozwoju miasteczka - a moim zdaniem jest ono intensywne - przybywa także nowych ulic. 

Aktualny wykaz, łącznie z ulicami rozbudowywanego w roku 2023 osiedla przy ulicy Kołobrzeskiej zawiera https://mapa.livecity.pl/ulice/Karlino,0949968,1.

Karlino Plac Jana Pawła II.

Plac Jana Pawła II

ekip gaśniczych. Klienci wcześniejsi musieli odczekać do zakończenia ich działalności, wielu z usług gastronomicznych trwale zrezygnowało. Na pewien okres Skarpę opanowała młodzież ale klientela oraz - przede wszystkim - krajowe perturbacje ustrojowe i gospodarcze nie zapewniły stosownej rentowności. Wyprzedano wyposażenie, lokal zamknięto, wystawiono do sprzedaży.

Tajemnic handlowych oczywiście nie znam. W roku 2018 obiekt wyburzono łącznie z wysokimi fundamentami, wyrównującymi poziom do ulicy Koszalińskiej. Po ścięciu skarpy, na znacznie obniżonym, płaskim terenie posadowiono standardowy budynek handlowy DINO.

Analizując załączoną mapę, można poczuć się co nieco skołowanym. Od skrzyżowania z ulicą Koszalińską jest to ulica Bolesława X. Od skrzyżowania z ulicami Nadbrzeżną i Okrzei staje się ulicą Bogusława X a ciąg dalszy ulicy Bolesława odnaleźć można po przerwie, w prawej dolnej części mapy, wykorzystywanej przez dwa rodzinne gospodarstwa ogrodnicze. Gospodarstwa graniczą z rzeką Radew.

W narożniku ulic Koszalińska-Bolesława X, na słabo zadrzewionej skarpie ciągnącej się do drogi prowadzącej do podziemnych magazynów Spółdzielni Ogrodniczej, w latach siedemdziesiątych miejscowa GS, ze wsparciem firm lokalnych, wybudowała restaurację z trzema salami obsługowymi - restauracyjną, kawiarnianą, małą barową oraz wewnętrznym pomieszczeniem grillowym (bez zadaszenia). Nazwę ustalono w drodze konkursu dla mieszkańców. Z dużą przewagą głosów przyjęto nazwę NA SKARPIE. W przyjęciu inauguracyjnym i wielu późniejszych uczestniczyliśmy z przyjemnością, Indywidualnie także.

 

Parking przed restauracją często bywał wykorzystywany jako punkt startowy turystycznych wycieczek autokarowych. W kliku uczestniczyliśmy - zagranicznych i krajowych. Zawsze najbardziej udane bywały wyjazdy organizowane i osobiście prowadzone przez właściciela Biura Turystyczno-Handlowego MIRAŻ w Boninie. Organizowane są nadal.

Gdy w roku 1980 nastąpiła niebezpieczna, pożarowa erupcja ropy w pobliskich Krzywopłotach, restauracja z niemałym wysiłkiem przetrwała obecność międzynarodowych

kwitnącymi drzewami. Przez pewien czas raził widok takiego drzewa, złamanego w połowie. Luka na długo pozostała.

W narożniku ulic Brzóski i Traugutta, oddzielony od ulicy Brzóski niegdysiejszym placem zabaw przedszkolnej dzieciarni, dzielnie trwa budynek także niegdysiejszego przedszkola i mieszkania państwa Wójcików. Obecnie (w roku 2022), mieści się w nim Miejska Biblioteka i kilka biur, m. in. Związek Emerytów i Rencistów, organizujący zawsze atrakcyjne wycieczki, nie tylko dla podopiecznych.

Dopóki w budynku istniało przedszkole i mieszkali państwo Wójcikowie, często w przedszkolnej bramce rodziców i maluchy witał ogromny, piękny i bardzo przyjazny wilczur. Pewnego popołudnia, gdy na placu przy budynku weterynarii tradycyjnie pozostawiałem samochód, zastałem żonę Zbyszka Wójcika, weterynarza ze strzykawą i wilczura leżącego na specjalnym podeście. Płacząca pani Wójcik poprosiła, abym pomógł utrzymać psa na czas zastrzyku. Pomogłem w przekonaniu, że chodzi o zastrzyk leczący. Niestety. To było usypianie...

Ksiądz Stanisław Brzóska pozostaje w pamięci narodowej jako wojskowy, naczelny kapelan województwa podlaskiego , generał, jeden z bohaterskich dowódców powstania styczniowego. Ranny trafił do niewoli jako ostatni powstaniec. Stracony 23 maja 1865 roku wyrokiem carskiego sądu polowego.

Uliczka krótka, miła dla oka, zabudowana dobrze utrzymaną "przedwojenną" zabudową, obsadzona pięknie  

Ulica Księdza Brzóski.

Ulica Bogusława/Bolesława X.

Karlino

Kamień Pomorski

Jarosławiec

Grzybowo

Grodno Zach.

Gościno

Gosań-Klif

Goleniów

Głąb Ponde Rosa

Dźwirzyno

Dziwnów

Dygowo

Domacyno

Dąbkowice

Darłówko

Darłowo

Darłowo - Relacje.

sprawdziła się...  

Sugestię podjęcia pracy w Zakładach, na stanowisku głównego technologa przyjąłem w tej sytuacji z zadowoleniem. Zamieszkaliśmy w pokoju służbowym Zakładów i wszystko układało się lepiej niż dobrze, ale tylko do wydarzenia, które na zawsze przekreśliło nasze małżeństwo. W stanie przeogromnych emocji 16 listopada rozwiązałem umowę ze skutkiem natychmiastowym. Wyjechałem do Świebodzina.

Podczas służbowych pobytów w Sławieńskich Zakładach Przemysłu Terenowego w Darłowie poznałem swoją pierwszą żonę. Zakochałem się jak sztubak, po same uszy albo jeszcze wyżej. W każdym razie na tyle mocno, aby 9 maja 1964 (w dzień Zwycięstwa!), bez udziału rodzin, w towarzystwie kilku nowych koleżanek i kolegów wziąć ślub cywilny w USC Darłowo. Obie rodziny długo pozostawały nadąsane a co niektórzy z przekonaniem twierdzili, że małżeństwa majowe zwykle trwają krótko. U nas "przepowiednia"

Czaplinek

Czaplinek - Relacje.

Chłopy

Chłopy - Relacje.

Byszyno

Borne Sulinowo

Bobolice

Bobolice - Relacje.

Białogard

Barwice

Zachodniopomorskie - Relacje.

Ulica łącze ulice Kościuszki i Sawickiej, w części wyprzedanej pod zabudowę prywatną. Karlino w tej części pięknieje niemalże z dnia na dzień, w miarę jak zmienia się zagospodarowanie działek. Teren zastrzeżony do udokumentowania wizualnego po zabudowie wolnych działek.

Ulica Wigury. 

Ulica Waryńskiego. 

Ulica Walki Młodych. 

W latach 1972-2022 ulica Waryńskiego ulegała wielu modernizacjom. Za ratuszem istniał publiczny szalet, po latach zmieniony w zadaszony przystanek autobusowy. Poniżej istniały dwa parterowe budynki, otoczone zielenią. Ulicę kończył mizerny mostek, niedostępny przy wysokiej wodzie. Mostek wymieniono a w roku 2021 zastąpiono go solidnym mostem łukowym, prowadzącym do nowego parku, uruchomionego późną jesienią.

Parterowe budynki zlikwidowano. Na wysokości ulicy Spichrzowej, przez plac powstały po ich wyburzeniu, wyjeżdżono prostą drogę do tamtejszego gospodarstwa ogrodniczego. Korzystano z niej krótko. W roku 2022 bywa zastawiana autami niepełnosprawnych pracowników narożnej pralni. Do gospodarstwa dojechać można drogą zaznaczoną na mapie, dookoła placu.

Od Placu Jana Pawła II do ulicy Szczecińskiej poprzez Spichrzową, obowiązuje  ruch jednokierunkowy.

Ulica Wigury, jako pierwsza odbiega od ulicy Koszalińskiej, po jej lewej stronie. Licząc od Placu JP II. Kończy się przed Kanałem Młyńskim. Każdemu, kto zechce sprawdzić jej przebieg w roku 2022 odradzam mapę Google w wersji rysunkowej. Więcej szczegółów i korekt zawiera wersja Street View (widok ulicy), dostępna w prawym, dolnym rogu mapy, także wymagająca korekty. Np. budynki 7 i 8 , widoczne na zdjęciach, wyburzone zostały wiele lat temu.

Ale to drobiazg, przy którym rzeczywistość błyszczy i cieszy jeszcze bardziej. W szczególności końcowy fragment ulicy ze zmodernizowanym budynkiem dawnego Sądu Królewskiego i miłymi dla oczu i serca obiektami Ochotniczej Straży Pożarnej. Obiekty OSP cieszą mnie bardzo. Ochotnicy zasługują  bardziej niż ktokolwiek inny na wdzięczność mieszkańców...

Przyjemność chodzenia ulicą psuje tzw. rewitalizacja ciągów pieszych, dokonana poprzez ułożenie drobnej kostki granitowej. Bardzo nierównej.

Sztuka trójwymiarowej geometrii kamienia

Geometryczne kształty 3D wykonane z kamienia

Sztuka trójwymiarowej geometrii kamienia

Kamienne struktury geometryczne 3D

Sztuka trójwymiarowej geometrii kamienia

Trójwymiarowe kształty kamienne o geometrycznej precyzji

                   Tadeusz Dużyński -- tadeuszduzynski@interia.pl

Wideo: Statek Król Eryk I / Tramwaj wodny / Darłówko 2019 / Trasa Darłowo-Ustka p. Jarosławiec / Trasa Ustka-Słupsk-Koszalin.

Darłówko odwiedzam od roku 1963. Po raz pierwszy - jako specjalista Wojewódzkiego Zjednoczenia Przedsiębiorstw Państwowego Przemysłu Terenowego w Koszalinie, oddelegowany do Sławieńskich Zakładów Przemysłu Terenowego w Darłowie w sprawie przygotowania i wdrożenia w tamtejszych Zakładach NTU (norm technicznie uzasadnionych). Zwykle mieszkałem w dawnym hotelu usytuowanym na prawym brzegu Wieprzy, w pobliżu latarni. W każdą mglistą noc, trudno w nim było wypocząć. Buczek przeciwmgłowy nie pozwalał usnąć.

Samotność cenię od zawsze, ale mgliste wieczory do późna spędzałem w hotelowej restauracji, w której pierwsze kroki (chyba) stawiał zespół z Kasią Sobczyk. Wiele przerw spędziliśmy razem, ale ową znajomość traktowaliśmy bardzo luźno.

W dojazdach do hotelu dręczył mnie zawsze pewien szczegół. Wiosną każdy pojazd nocą rozjeżdżał setki żab niezdarnie przemieszczających się z łąk do Wieprzy (?).

Gdy naszą dwuosobową komórkę powiększono o dwie kolejne osoby, zwykle dojeżdżaliśmy we trójkę. Popołudnia często spędzaliśmy w miejscowej kawiarni, w towarzystwie wędkarza barwnie opowiadającego własne przygody, które nie miały szans zaistnieć. M.in. o własnym, wyjątkowo inteligentnym psie. Podobno ów Pan, wpatrując się w spławik na jeziorze Bukowo usłyszał, że jego pozostawiony na luzie kabriolet zaczął pracować. Za kierownicą siedział jego pies. Gdyby nie zdążył go odwołać, prawdopodobnie narobiłby kłopotów - wjechałby wprost do jeziora.

Pewnego dnia zauważyliśmy naszego bajarza spiningującego kilkadziesiąt metrów poniżej miejskiego mostu w Darłowie. Zawołaliśmy, że dajemu mu trzy rzuty. Jeżeli nie złowi nic - przestajemy wierzyć we wszystko, cokolwiek nam opowiedział. Jeżeli złowi - we wszystko uwierzymy. Po każdym z dwóch pierwszych rzutów głośno buczeliśmy. Po trzecim rzucie miał branie, Złowił pięknego, ponad siedmiokilowego łososia!!

Słowa dotrzymuję, ale z ogromnym trudem...

Po latach, w roku 2014, podjechaliśmy sprawdzić, jak wygląda i spisuje się most rozsuwany. którym zastąpiono dawny, unoszony most łańcuchowy. Przy moście, z przyjemnością znalazłem tablicę informacyjną o tramwaju wodnym, kursującym Wieprzą do Darłowa. (jeżeli zdążę muszę przepłynąć nim tam i z powrotem. Tramwaj w roku 2024 nie kursował. Dlaczego - nie zdążyłem ustalić. Sprawa do załatwienia.

Liczbę zdjęć z roku 2019 musiałem mocno ograniczyć. Wśród powracających do portu, chętnie pozujących wędkarzy znalazł się ktoś, kto udostępniania swojej obecności na łodzi po prostu sobie nie życzył. Jego wolę uszanowałem - zdjęcia wykasowałem.

Za to z przyjemnością utrwaliłem zewnętrzny wystrój narożnej "wschodniej" smażalni, w szczególności prezentację dawnego mostu łańcuchowego, łączącego wschodnią i zachodnią część Darłówka oraz  informację o "zestawie kryzysowym".

W roku 2024 miałem wyraźnego pecha. Podczas wytężonej postprodukcji straciłem bezpowrotnie kilkadziesiąt miłych dla oka zdjęć ze spaceru do końca główek portowych. Było kilka fotek na tle obiektów brzegu zachodniego, obejmujących statki i pontony szczelnie  wypełnione amatorami morskich podróży, była gonitwa ślizgaczem wspieranym sygnałem dźwiękowym za efektownie skaczącym po morskich falach skuterem, był wyjątkowo pstrokaty gołąb siedzący na portowych betonach, na tle wysokiej zabudowy plaży wschodniej. Stało się. Ale trochę szkoda.

W porównaniu do roku 1963, zmiany na obu brzegach Wieprzy ogromne. Zdumiała mnie przede wszystkim daleka zabudowa terenów bagiennych po prawej stronie dojazdowej do Darłówka Wschód. Bywało niegdyś, że przez asfalt, w ciągu rozrodczym usiłowały przedostać się na drugą stronę tysiące żab. Masowo ginęły pod kołami aut. Przydałby się  szeroki przepust pod drogą.

 

albo przed Kamieniem skręcaliśmy w prawo aby przez Trzebieszewo dotrzeć do czynnego, później spalonego mostu lub rachityczną drogą z ułożonych fantazyjnie płyt Yomb dotrzeć w pobiże rzeki.

Po roku 1983 zdarzało się, że po dostawach do Świnoujścia lub nawet Szczecina odwiedzałem Kamień, aby w spokoju, przy wędce odreagować kłopoty bieżące. Pewnego dnia nieco zasiedziałem się. Z nastaniem zmierzchu brzegi rzeki ożyły. Zewsząd dochodziły odgłosy zarzucanych do wody szarpaków. Tak okoliczni kłusownicy "odławiali" wchodzące na tarło leszcze. Podobno trafiali kilkukilogramowe sztuki. Samotnie niewiele mogłem zdziałać - zmyłem się po angielsku.

Cztery inne wydarzenia utkwiły w mojej pamięci.

Pierwsze: zdarzyło się, że przez pewien czas, przy starym moście skupowano okonie. Wielu "wędkarzy" działających w grupach rodzinnych, sprzedawało je wbrew regulaminowemu zakazowi.

Trzy następne dotyczą rzeki za Trzebieszewem. Dopóki istniał most, przy zjeździe na stronę Trzebieszewa należało bardzo uważać. Jeden z wielu kierowców uwagę zbagatelizował. Miskę olejową rozwalił. Olej stracił. Doradców miał wielu. Jak sobie poradził nie wiem.

W przypadku kolejnym, gdy samotnie zaparkowałem przed mostem, jakiś bezmózgowiec daleko ode mnie podpalił wysoką, wyschniętą trawę. Płomienie zbliżały się. Musiałem uciekać. Kolejny przypadek miał miejsce, gdy ze zniszczonego mostu pozostały tylko fragmenty umożliwiające przejście na drugi, wygodniejszy brzeg, ale wymagający wzmożonej uwagi, w szczególności przy przejściach po wąskich belkach. Zdarzenie miało miejsce w okresie, gdy wielu Polaków pędziło bimber. Każdy miał własny zapas aby móc się nim pochwalić - mocą, smakiem, czystością. Obok mnie przysiadł Miecio. Kiedy zdążył się urżnąć - nie wiem, ale częstować go wypadało. Po kilku kolejkach Miecio trafił w stan nieważkości. Musiano go przenieść. Udało się, ale chyba wyłącznie dzięki przekonaniu, że nabuzowany men potrafi dotrzeć tam, gdzie na trzeźwo nie miałby żadnych szans...

Na terenie przejętym od kolei wąskotorowej działała kotłownia opalana miałem węglowym, dostarczająca ciepło także do miasta do czasu, gdy jej funkcję przejęła kotłownia przy Osiedlu Traugutta, opalana gazem zrzutowym, dostarczanym przez firmę PETRICO, powstałą po erupcji ropy i budowie kopalnianej mieszalni gazów w Karlinie.

Lokalizacja oczywiście bez zmian ale podczas niedawnego, szeroko zakrojonego remontu przeminęła świetna okazja przerzucenie po obu stronach jego wysokich ostróg dwukierunkowej kładki spacerowej, łączącej tereny gmin oddzielonych rzeką. Moje nagabywania w tej sprawie zbywano jako coś nierealnego z powodów absurdalnych. Wystarczyła wola porozumienia pomiędzy konserwatorem zabytków, koleją i władzami obu gmin. Niestety. Tam, gdzie nie ma stosownej woli, nie ma realizacji. Szkoda. W rejonie mostu, wzdłuż rzeki powstał bardzo atrakcyjny kompleks sportowo-rekreacyjny z przystanią kajakową Wodnik. Ale przede wszystkim ku chwale gminy Karlino (bez współpracy z Białogardem).

Most kolejowy.

grudnia roku 2021 oraz ładnie zagospodarowaną działką prywatną po stronie lewej. Dostęp do parku od strony ulicy Szczecińskiej zapewnia droga dojazdowa do KWiK , od strony ulicy Waryńskiego - solidny most nad kanałem młyńskim, zastępujący kładkę okresowo zalewaną wysoką wodą.  

W roku 1972, pod ulicą Szczecińską do Parsęty przebiegał Kanał Ulgi. Okazał się zbędny, gdy poziom wody rzeki Radew, podawanej do młyna wodnego uregulowano za pomocą dwóch hydrobudów – kanału wzdłuż ulicy Szczecińskiej, zakończonego śluzą łańcuchową przy moście szczecińskim oraz progiem wodnym z przepławką dla ryb dwuśrodowiskowych, przy moście białogardzkim. Kanał Ulgi zlikwidowano m.in. przy użyciu sprzętu POM.

Po obu stronach ulicy Szczecińskiej istnieja dwie „wyspy” – po lewej, z gruzami dawnego zamku biskupiego, wyspa otoczona wodami rzek Radew i Parsęta, oraz kanału doprowadzającego wodę Radwi do młyna, zakończonego śluzą przy moście. Wyspa przez wiele lat stanowiła siedzibę PGR Karlino. Obecnie to własność prywatna, z pięknym, imponującym planem zagospodarowania. Dotychczas, po latach, tylko z planem.

Wyspa po stronie prawej, z ulicą Szczecińską i zabudową młyńską, otoczona wodami Parsęty i kanałami młyńskimi, obecnie, w roku 2023, mieści siedzibę Karlińskich Wodociągów i Kanalizacji z biologiczną oczyszczalnią ścieków uruchomioną we wrześniu 1995 r, drogę dojazdową do niej, park po prawej stronie drogi oddany do użytku 11 

Place Ulice

Poprzedza go niewielki plac na którym często parkują samochody. Parkowałem i ja, do dnia, w którym Koszalińską przejeżdżał patrol Policji Drogowej.  Za parkowanie na skrzyżowaniu (?) zapłaciłem mandat. Niewielki, ale bardzo irytujący.

W latach siedemdziesiątych, na terenie Poczty, na ostrym zakończeniu Koszalińska-Pełki, przez kilka lat stała publiczna budka telefoniczna, Później, na jej miejscu, ustawiono pojemnik na odzież używaną. Po montażu wjazdu na teren Poczty, wcześniej dostępnej tylko po kilku schodkach, narożnik ścięto. W roku 2022 na nim i na spornym "skrzyżowaniu" parkują samochody osobowe i przystaje bus dowożący pracowników do Białogardu i Żelimuchy...

Ulica 4 Marca otacza najładniejszą część Karlina. To zdanie i opinia osobista, na użytek wyłącznie prywatny. W roku 1972 teren nie był powodem do dumy.  Mizerne boisko sportowe, budynki hotelowe Zakładu Płyt Pilśniowych i Wiórowych-stary, piętrowy i bodajże trzypiętrowy, wokoło nieużytki. Do roku 2022 wyładniał stadion, na jego obrzeżu powstała duża, nowoczesna hala sportowa (obecnie Homanit-Arena). Przy tytułowej ulicy powstało kilka bloków ZPPiW, nieużytki oddzielające ją od cmentarza zabudowano garażami i urządzeniami sportowymi, teren pomiędzy ulicą i Parsętą zabudowali prywatni inwestorzy. Teren wypiękniał, gdy w luźnym ale spójnym architektonicznie układzie powstało osiedle Karlińskiego Towarzystwa Budownictwa Społecznego, zwane krótko Osiedlem 4 Marca a na terenie oddzielającym je od Parsęty wyłożono kostką brukową parkingi i zejście ku rzece.

W bezpośrednim sąsiedztwie Osiedla, pomiędzy ulicą Kościuszki i Parsętą ciągle trwa zagospodarowywanie. Prywatni inwestorzy, wzdłuż nowych ulic, wciąż ulepszają swoje posesje. Posesje pięknieją, gdy ogląda się je z bliska. Każda jest inna, inaczej zabudowana, Architektoniczny chaos pogłębia się.

Wśród mieszkańców Karlina są także schorowani seniorzy, którzy opuszczają swoje mieszkania tylko z konieczności. Kościół, najbliższy sklep, lekarz, uroczystość u koleżanki i niewiele więcej. Niniejsza strona jest także dla nich, a przydałby się im także okresowy objazd, nie rzadziej niż raz w roku, o różnych jego porach. Skromny przykład pod adresem.

W roku 2006 i latach późniejszych, na pierwszej osobiście skonfigurowanej, maksymalnie uproszczonej www.wyprawypontonowe.pl zamieściłem tekst o Karlinie z odnośnikami: www.karlino.pl, www.parseta.pl, www.karlino.eu. do stron "oficjalnych", aktualizowanych na bieżąco. Kilka uwag oraz sugestii wynikających z prywatnych obserwacji i poglądów, pozwalam sobie dodać poniżej.

 

Przejeżdżając przez Karlino pociągiem, obserwuj południowo-zachodnią stronę szlaku kolejowego. Poniżej mostu nad rzeką Radew roztacza się widok miły dla oczu o każdej porze dnia i roku. Są to szeroko opisane w materiałach internetowych tereny kompleksu sportowo-rekreacyjnego z przystanią kajakową Wodnik. Możesz tam zauważyć:

- w zimie, poza grupkami „całorocznych” spacerowiczów, dużą grupę morsów

- w Noc Świętojańską rozbawiony tłum, wianki na rzece i rzęsiste fajerwerki

- w gorące lato – plażowe mrowisko

- w ostatnim tygodniu sierpnia – kolorowe, pilnie strzeżone miasteczko namiotowe uczestników Międzynarodowego 3-etapowego Spływu Kajakowego rzekami Radew i Parsęta do Kołobrzegu (szlakiem Ojca Świętego Karola Wojtyły)

- przez pozostałą część roku - grupy kajakarzy kończących spływy na przystani, często przy wielkim ognisku i muzyce.

Podróżując trasą E28 na zachód, zaplanuj postój na terenie kompleksu wypoczynkowego Petrico Park w Krzywopłotach, 2,5 km przed Karlinem. Przy trasie stacja paliw Orlen, restauracja z miłym dla oczu wystrojem i przystępnymi cenami, duże wygodne parkingi. Poniżej recepcja, sala konferencyjna, domki hotelowe, stawy, stadnina koni, ścieżki spacerowe. Przy stawach piękne miejsce na imprezy przy ognisku, potężny grill, kuchnia polowa, wiata posiłkowa na co najmniej sto osób.

Jeżeli bardzo śpieszysz się, zalicz przynajmniej spacer w dół, w kierunku stawów. Stamtąd najłatwiej można ocenić jak mądrze, bez szkody dla przyrody wykorzystano naturalne ukształtowanie terenu. Mokradła, przez które trudno było dotrzeć do rzeki nawet w upalne lato przekształcono w rozległe stawy rybne, a wybranymi z mokradeł masami gruntu podwyższono i umocniono naturalne brzegi rzeki, bez ich „golenia” i faszynowania. Teraz jest to świetny teren do organizowania wędkarskich zawodów spławikowych – wszystko pod ręką.

Zbliżając się do Karlina trasą E28, masz do wyboru – objazd pięknie wkomponowaną w teren obwodnicą, lub przejazd po jej cięciwie przez główne ulice i plac centralny miasta. Obwodnica wręcz zachęca do szybkiej jazdy – przed jej skrzyżowaniem z drogą nr 163 Karlino-Białogard koniecznie zdejmij nogę z gazu! Nikt w Karlinie nie chce, abyś Ty, lub ktokolwiek inny zwiększał liczbę tragicznych wypadków, zaistniałych już wcześniej na tym skrzyżowaniu.

Jeżeli zdecydujesz się przejechać przez miasto od strony zachodniej, z obwodnicy wjedziesz na ulicę Szczecińską, ciągnącą się do placu centralnego - obecnie Plac Jana Pawła II, uprzednio - Plac Kościelny. Zwróć uwagę na pierwszy dom po prawej, niespełna 100 metrów przed mostem nad Parsętą. Co kilka lat, przy wylewach rzek, mieszkańcy opływają ten dom pontonami. Przy najbliższej okazji spróbuję ustalić kto, kiedy i dlaczego zaryzykował budowę w tak niefortunnym miejscu.

Za domem - Parsęta, obiekt gorących sporów, wartych odrębnego opisu. Wiedząc, że Dorzecze Parsęty to matecznik bałtyckiego łososia i troci wędrownej, zdziwisz się widząc po obu stronach mostu uregulowane, faszynowane brzegi i dumnie sterczącą na brzegu tablicę z napisem REGULACJĘ RZEKI PARSĘTY WYKONANO PRZY WSPARCIU FINANSOWYM WOJEWÓDZKIEGO FUNDUSZU OCHRONY ŚRODOWISKA I GOSPODARKI WODNEJ W SZCZECINIE. Podrażniona rzeka często zalewa te uregulowane brzegi i ową tablicę tak, że z wody wystaje zaledwie niewielki jej fragment (!)

Tuż za mostem kanał młyński rozdzielający wody Radwi na młyn i śluzę, odprowadzającą nadmiar wody do Parsęty. Po prawej „wyspa”, za wodą wielki spichlerz. Po lewej stary młyn. Mimo, że obecnie obraz jest mało atrakcyjny, radzę wykonać kilkanaście jego fotek. Z przyjemnością porównasz je z obrazem, jaki zastaniesz za lat kilka (no – może kilkanaście). Projekt zmian na stronie http://www.karlino.pl/pl/index.php?page=wyspa.

Za spichlerzem i młynem, stara piętrowa zabudowa. W niej, po lewej Karliński Ośrodek Kultury, po prawej, w dawnej siedzibie Zarządu Gminnej Spółdzielni "Samopomoc Chłopska" a późniejszej siedzibie Stowarzyszenia Inicjatyw Gospodarczych - centra informacji, w tym Gminne Centrum Informacji oraz Centrum Informacji Turystycznej. Przy ulicy - przystanek autobusowy.

Jeżeli zechcesz zatrzymać się na Placu Jana Pawła II, w niewielkiej odległości od kościoła i ratusza, w zabudowie otaczającej plac dostrzeżesz sklep ze sprzętem wędkarskim. Tam właśnie uzyskasz najświeższe informacje o warunkach i bieżących możliwościach złowienia w Parsęcie szlachetnej ryby, poznasz wyniki z ostatnich dni, zobaczysz fotografie z lokalnych zawodów. Skoro nie jest to formalny punkt informacyjny, przy zasięganiu języka wypada dokonać tam przynajmniej skromnego zakupu. Za kilka lat plac i ok. 300-metrowy fragment ładnie odtworzonej zabudowy ulicy Koszalińskiej zamknięty będzie dla ruchu kołowego. Projekt nowego zagospodarowania znajdziesz na stronie - http://www.karlino.pl/pl/pliki/rynek.pdf.

Jeżeli z ulicy Szczecińskiej przejedziesz plac po przekątnej, wjedziesz na ulicę Koszalińską. Po lewej miniesz ładnie wkomponowany w starówkę fragment nowej zabudowy. Po bardzo długich latach widoku na pusty plac obstawiony brzydkimi komórkami, to obecnie jeden z najładniej zagospodarowanych fragmentów miasta.

Za "nową starówką" ciągnie się stara, w większości parterowa, zwarta zabudowa pozostająca pod ochroną konserwatora zabytków. Być może zdziwi Cię przez moment duża szczerba w tej zabudowie, tuż za siedzibami banków. Zrozumiesz widząc, że na jej skraju, przy głównej ulicy, niemalże w sercu miasta stoi filia zakładu pogrzebowego. Do takiego sąsiedztwa nikt z budową jakoś się nie garnie. Około 150 metrów dalej, po tej samej stronie ulicy zauważysz Urząd Pocztowy, przed nim małą zatoczkę. Nie zatrzymuj się w niej nawet wtedy, gdy stoi tam jakikolwiek inny samochód. Wielu kierowców otrzymało za to mandat (ja też, ale tylko raz). Ta "zatoczka" to - wg miejscowej Policji - skrzyżowanie. Pogląd albo aktywność Policji uległa zmianie - w roku 2021 auta stają tam na okrągło.

Zechcesz zatrzymać się w mieście? Masz przy trasie kilka małych parkingów i dwie restauracje. Jedną „Na Skarpie”, drugą nieco dalej - w hoteliku STOP, chętnie nawiedzanym przez wędkarzy z całej Polski. Strzeżonego parkingu brak, ale na niestrzeżonych nie dzieje się nic złego od dawna. Z okien i tarasu restauracji "Na Skarpie", za szklarniami dostrzeżesz rzekę Radew i kompleks sportowo-rekreacyjny Wodnik a po drugiej stronie ulicy - zadbany park z amfiteatrem. W letnią noc, pomiędzy potężnymi drzewami parku zauważysz błąkające się przy ziemi światła. To latarki zbieraczy rosówek.

W pobliżu Stop-hotelu zwróć uwagę na dwupiętrowy dom po drugiej stronie ulicy, stojący ukośnie do linii zabudowy i znacznie od tej linii oddalony. Stoi tak, bo tamtędy, wg projektu z lat siedemdziesiątych, łukiem miała przebiegać trasa szybkiego ruchu Całe szczęście, że projekt nie został zrealizowany. Na obwodnicę, którą mamy obecnie, warto było poczekać ćwierć wieku! Szkoda tylko, że na skrzyżowaniu z drogą dojazdową z Karlina nie zamontowano świateł lub ronda. W wielu sezonach urlopowych zaistniały tam tragiczne wypadki samochodowe. Ginęli dorośli i dzieci.

Za hotelikiem istnieje kilka firm, przejazd kolejowy, stacja paliw, osiedle kolejowe, jeszcze kilka firm, rogatki i … wysypisko, kolejny obiekt gorących sporów, a dla Ciebie swoisty sprawdzian. Jeżeli jesteś farciarzem, przejedziesz przez Karlino bez niespodzianek. Jeżeli jesteś pechowcem, trafisz na wielkie stado mew, które krąży nad miastem, obsiada bloki i pstrzy wszystko, co na ziemi stoi lub po niej się porusza. Wtedy z auta wychylać się nie radzę. Szanse na likwidację wysypiska i korzystanie z jednego z nowych, budowanych w odległości około 30 i 40 km są duże. Jestem za, nie tylko z powodu mew.

Za rogatkami, przed wjazdem na E28, miniesz fragment starej szosy styczny do łuku skrzyżowania. Tędy dojeżdża sprzęt na plac budowy. Tuż za skrzyżowaniem, na terenach Kostrzyńsko-Słubickiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej - Podstrefa Karlino ruszyła budowa zakładu produkcyjnego szwedzkiej spółki SCANRAD. Niniejszy zapis przedstawia stan z dnia 13 lutego 2007.

 

Wjeżdżając do Karlina trasą 163 od strony Białogardu, przy moście nad Radwią spostrzeżesz długi jaz z przepławką, kierujący wodę na turbiny młyna i dalej na śluzę przy Parsęcie. W lato zauważysz tam zwykle młodzież kapiącą się w Radwi i słońcu, a także, coraz częściej, uczestników spływów przenoszących swoje kajaki nad jazem. Jesienią masz szansę zobaczyć łososie pokonujące przepławkę w wędrówce na tarło. Zimą dostrzeżesz imponujące oblodzenia jazu. Na przedwiośniu jaz i cały przyległy teren znika na kilka dni pod wysoką wodą.

 

Niezależnie od tego, z której strony wjedziesz do Karlina, najkorzystniejszym wyjazdem do Kołobrzegu pozostanie droga nr 163, prostopadła do ulicy Koszalińskiej. Przy skrzyżowaniu miniesz stację paliw i zakład wulkanizacyjny. Dalej przejedziesz obok kilku firm, po prawej miniesz kilka ładnie zagospodarowanych domków, a za przejazdem kolejowym niegdysiejszą Fabrykę Płyt Pilśniowych i Wiórowych - zakład, który na przełomie lat sześćdziesiątych-siedemdziesiątych dał najsilniejszy impuls rozwojowy miastu. Po sprywatyzowaniu, ze znacznie zredukowanym zatrudnieniem, nadal prezentuje się dobrze. Wzdłuż północnego i zachodniego ogrodzenia fabryki prowadzi droga ku Parsęcie, często wykorzystywana przez wędkarzy . Po letnich ulewach i zimowych odwilżach dojazd do samej rzeki samochodem bez napędu na 4 koła bywa ryzykowny.

 

Nad Parsętą, jak w życiu. Masz dużo szczęścia - złowisz dużą rybę, nie masz go – złowisz małą albo nie złowisz wcale, potną Cię komary, potną osy, którym nieostrożnie przydepniesz podziemne gniazdo, do ostatniej nitki przemokniesz w przelotnej ulewie, albo utkniesz w dwumetrowych pokrzywach. Ale i tak ciesz się, że podczas wędkowania nie wpadłeś po pas w nadrzeczne bagno, nie straciłeś w nim jednego buta, nie zapędziłeś się w nadrzeczne chaszcze, z których wycofać się można wyłącznie w pozycji czworonoga, a Twoja największa ryba, którą z walącym sercem, uszczęśliwiony sprowadziłeś do brzegu, nie umknęła Ci w chwili, gdy schyliłeś się po nią. To mam już za sobą. Na krwi mojej serdecznej wychowały się liczne pokolenia komarów, na podwodnych zaczepach wszystkich rzek Dorzecza przez 35 lat pozostały dziesiątki moich błystek, ale nie narzekam. Takie zdarzenia jedynie dodają pieprzu innym, wspaniałym doznaniom towarzyszącym każdej wyprawie. Jeszcze skromna rada - jeżeli na ulubionym odcinku spotkasz kilku wcześniej przybyłych wędkarzy, nie złość się. Przywitaj się, porozmawiaj. Twoja ryba i tak czeka tylko na Ciebie. Wielokrotnie (mnie też!) zdarzało się, że w miejsce dokładnie lecz bezskutecznie obłowione przez np. dziesięciu wędkarzy przybywał jedenasty i zanim poprzednicy zdołali się oddalić, w ich obecności, za pierwszym rzutem łowił piękną rybę. Wyobrażasz sobie, jaka to frajda ??! Masz naraz wielu świadków, a każdy z nich wracając znad rzeki niesie wieść, że to właśnie Ty miałeś tak wielki fart i to w miejscu, z którego oni odeszli bez ryby!

 

Jeżeli cenisz piękno przyrody, spokój oraz wędrówki wzdłuż szlaków wodnych i zdecydujesz się na dłuższy pobyt w Karlinie lub w którymś z pobliskich gospodarstw agroturystycznych np. http://lot.parseta.pl/index.php?objectid=118, zarezerwuj trochę czasu na zwiedzanie miasta. Przyjmując punkt wyjściowy przy siedzibie Związku Miast i Gmin Dorzecza Parsęty na ulicy Szymanowskiego, sugeruję trzy trasy poznawcze:

trasa A – ulice Parkowa, Brzóski, Wojska Polskiego, Koszalińska, plac Jana Pawła II, Kościół, Prusa, Wigury. Przy trasie park z obeliskiem – miejsce spotkań w rocznice wyzwolenia miasta, centrum edukacyjne tj. szkoła podstawowa, gimnazjum, liceum, dalej przedszkole miejskie, poczta, banki, ciągi handlowe, ratusz, kościół, remiza strażacka, i ponownie siedziba Związku Miast i Gmin, straży miejskiej, wydziału oświaty oraz przejściowo spółki SCANRAD . Trasa mini, na każdą pogodę.

trasa B – ulice Traugutta, Wojska Polskiego, Moniuszki, park przy amfiteatrze, Koszalińska do przejazdu kolejowego, Nadbrzeżna, Koszalińska przy restauracji "Na Skarpie", Szymanowskiego. Przy trasie osiedle mieszkaniowe, szkoła podstawowa, przedszkole miejskie, park z amfiteatrem, hotel STOP, promenada, przystań kajakowa, poczta, banki. Trasa doskonale nasłoneczniona do wczesnego popołudnia.

Trasa C – ulice Spacerowa i ścieżka rowerowa do ogrodów działkowych, Kościuszki, Traugutta. Przy trasie kanał młyński, Parsęta-dzika plaża, wodospad, zakręt Żygadły, ogrody działkowe, skate park, wioska dziecięca SOS, warsztaty zajęciowe dla niepełnosprawnych, hala sportowa i stadion. Trasa dobrze naświetlona, z rozległymi widokami na zachody słońca.

Na trasach A,B,C, poza ścieżką rowerową nad Parsętą i promenadą nad Radwią, nie unikniesz obecności samochodów. Jeżeli drażnią Cię spaliny i hałas, spróbuj spacerów poza miastem. Godne polecenia trasy są dwie:

Pętla wąskotorowa. Spacerową pętlę stanowią przedłużenia ulic Kościuszki i Moniuszki oraz odcinek torowiska niegdysiejszej kolei wąskotorowej. Zbiegają się one ostatecznie przy moście nad Parsętą ale poprzeczne ścieżki leśne umożliwiają skrócenie trasy stosownie do pogody i samopoczucia. Przedłużenie ulicy Moniuszki na całym odcinku przebiega wzdłuż ogródków działkowych, torowisko z liściastymi poboczami na całej długości biegnie przez las sosnowy a przedłużenie Kościuszki prowadzi obrzeżem lasu mieszanego, skrajem nadrzecznych łąk i brzegiem starorzecza Parsęty. Tam samochody spotyka się bardzo rzadko, wędkarzy znacznie częściej.

Pętla leśna. Świetna na spacery "długodystansowe" i rowerowe przejażdżki. Atrakcyjna o każdej porze roku, szczególnie piękna podczas złotej jesieni. Trzy boczne drogi prowadzą do mostów nad Parsętą, za którą roztacza się rozległy, relaksujący widok na zakrzaczone łąki. To doskonałe miejsca na odpoczynek, cenione nie tylko przez ludzi. Tam właśnie, tyle, że w znacznej odległości od rzeki, jesienią do odlotu zbierają się żurawie. Nadciągają po kilka ze wszystkich stron, a głośny ich klangor niesie się w przedwieczornej mgle na znaczne odległości.

Wytrwałym piechurom, a tym bardziej rowerzystom, którzy pokonają pięciokilometrowy szlak leśny, sugeruję pokonanie jeszcze półkilometrowego odcinaka przez pola i podobnego odcinka przez wieś Rościno, do nabrzeża elektrowni wodnej. Szum i widok spływającej przez zaporę wody niemal na każdego obserwatora działa korzystnie - jednych uspakaja i wycisza, innych pozytywnie pobudza. Późną jesienią, przy odrobinie szczęścia można tam zobaczyć "sprawdzające" zaporę łososie lub obserwować ich elektryczny odłów do sztucznego tarła. Tym, którzy dotrą do elektrowni, nieśmiało sugeruję krótki wypad na drogę w kierunku Zwinisławia - tylko podczas złotej jesieni. Wąski asfalt i dość częste samochody zniechęcają, ale za to jakże tam pięknie. Kilka fotek załączam.

Jeżeli drażnią Cię zgiełk i zapachy miasta, męczy bądź denerwuje spiętrzenie obowiązków a życie postawi przed Tobą problemy, które mają wyłącznie złe rozwiązania, przyhamuj chociaż na jeden dzień, spróbuj urwać się na wyprawę naszymi pontonami. Okazać się może, że nie jest dla Ciebie za późno, że nie stałeś się nieuleczalnym pracoholikiem i zdołasz zainteresować się przyrodą. Jeżeli podczas kilku lub kilkunastogodzinnego, bezgłośnego spływania Twoje myśli pochłonie przyroda na szlaku, podświadomość podda Ci najlepsze rozwiązania problemów pozostawionych na lądzie a Ty upewnisz się, że absorbująca praca daje satysfakcję tylko wtedy, gdy towarzyszy jej stosowny wypoczynek. Cel i czas trwania wyprawy lub spływu dostosujemy do Twoich zainteresowań, wieku, stanu zdrowia. Nie musisz ograniczać się tylko do Dorzecza Parsęty i najpiękniejszych szlaków wodnych Pojezierza Drawskiego. Chętnie zorganizujemy wyprawę "w nieznane", na akweny, które zawsze Ciebie kusiły, ale ciągle brakowało Ci albo czasu, albo stosownego sprzętu. Pontony gorąco polecam ...chyba, że wolisz podziwiać przyrodę z wysokości siodła lub z lotu ptaka. To piękne dyscypliny ale i bardzo wysokie wymagania, wykraczające poza nasze aktualne możliwości.

Uzupełnienie.

Załączam niewielki fragment mapy Google Karlina z roku 2020. Zmieniło się niemal wszystko. Pozostały nazwy tylko niektórych ulic, nieliczne fragmenty ich przebiegu, trasy torów kolejowych i wodnych :).