Świebodzin. Powtarzam się - zanim rozstałem się z Darłowem, miałem uzgodnione zatrudnienie w Lubuskich Zakładach Termotechnicznych "ELTERMA" jako zwykły, znacznie gorzej opłacany technolog ale z przydziałem "lokalu zastępczego" z aneksem kuchennym. W roku 1964, w umeblowanym lokalu zastępczym mieszkały nawet rodziny oczekujące na przydział normalnego mieszkania w budowanych przez firmę blokach. Uczestniczyłem w zakładowej wycieczce do Szczyrku, poznałem jeziora w Niesulicach i Wilkowie oraz najbliższe - jeziorko Trzcinno. Poznałem ludzi, których wciąż chciałbym mieć blisko siebie - Urbańskich, Ostrowskich, Wojtkowskich, Włodka Sobieszkodę, Tam uzyskałem tytuł "Racjonalizatora produkcji", ale prawdopodobnie mocno sobie nim zaszkodziłem. W miejsce istniejących założeń technologicznych wg których do wykonania nawet wąskiego elementu przyjmowano cały arkusz drogiej blachy żaroodpornej wprowadziłem karty rozkroju. Tak mnie uczono. Oszczędności były ogromne.
W Niesulicach, na jeziorze Niesłysz nauczono mnie, jak sobie radzić ze spławiającą się tylko o świcie płocią głębinową. Wypływałem o zmierzchu gdy nawet kaczki spały snem głębokim, wypatrywałem spławiającego się stada. Po zachowaniu stosownej odległości i sypnięciu kilku garści gotowanej pszenicy zwykle nie zdarzało się, aby przynęta osiągnęła 12 m. Płocie brały w locie głębinowym.
Na tym samym jeziorze przegapiłem nadciągającą burzę i związane z nim kłopoty. Jezioro.
Koszalin. Zanim rozstałem się z Barwicami, miałem uzgodnione zatrudnienie w Wojewódzkim Zjednoczeniu Przedsiębiorstw Państwowego Przemysłu Terenowego w Koszalinie, w pracowni konstrukcyjnej, rozstawionej w bardzo długiej sali z jedynym piecem stojącym blisko drzwi. Nawet gdy piec pękał z gorąca, zdarzało się, że na końcu sali temperatura spadała poniżej 10 st. C. Gdy coś takiego zdarzało się, szef pracowni rzucał na biurko futrzaną czapę, organizował zrzutkę. Jako najmłodszy wiekiem i stażem biegałem po rum lub krupnik. Podobno gdy mnie nie było, szef pracowni wzywał szefa kadr aby powiadomić go, że odsyła pracowników do domów. Przy pięknej zimowej pogodzie zdarzało się, że cała grupa - zamiast we własnych domach - lądowała w Mielnie, aby po sporej dawce alkoholu np. pozjeżdżać sobie na d.... z nadbrzeżnej skarpy.
Zmiana nastąpiła, gdy Polskę nawiedziła moda NTU (norm technicznie uzasadnionych). Początkowo do podległych firm jeździłem sam, gdy moda umocniła się, otrzymałem nowego szefa, później dwóch współpracowników, jeszcze później kolejnego. W krótkim czasie nowa komórka rozrosła się z jedno- do pięcioosobowej. Jednocześnie zmieniono zasady gry. Początowo inspektor instruował i bezpośrednio uczestniczył w pracach. Skończyło się na instruktarzu, podziale zadań i kontroli postępu prac.
Pracę w WZPPPT bardzo ceniłem. Dzięki niej poznałem szereg nowych miescowości ówczesnego województwa i co nieco samo województwo. Lubiłem system pracy który sprawial, że do Koszalina powracałen max. 2x w miesiącu aby złożyć sprawozdanie i rozliczyć delegację. W takiej sytuacji, bez obiekcji zgodziłem się na dokwaterowanie sublokatora, ale jeden mocno zaczadział, a następny - nie uprzedzony - skutecznie odstraszył srokę, którą wychowałem od czasu gdy wypadła z gniazda. Sroka miała zwyczaj przylatywać do okna po serwowany wyłącznie dla niej, smaczny kąsek.
Poznałem Człuchów, Czaplinek, Darłowo i Darłówko, Parasolki i restaurację "U Piotrusia" w Słupsku.
Skoro w Wałczu nie udało się z cybernetyką na WAT, wykorzystałem szansę stworzoną w roku 1963 przez Politechnikę Szczecińską. Politechnika uruchomiła w Koszalinie filię Wydziału Budownictwa Lądowego, prowadzoną w trybie wieczorowym. Kręciła mnie w szczególności budowa wspaniałych mostów i związane z nią obliczenia. W owym czasie kierunkowaliśmy prace w Sławieńskich Zakładach Przemysłu Terenowego w Darłowie. Naukę podjąłem 01.10.1963. Aby ułatwić kontynuację, z dniem 01.03.1964 - za nieco wymuszoną na WZPPPT zgodą - podjąłem pracę w SZPT na stanowisku Gł. Technologa.
W Darłowie zakochałem się po same uszy a nawet i nieco wyżej. 9 maja 1964 roku, w gronie kolegów a bez udziału rodzin, wzięliśmy ślub cywilny - wbrew ludowym przepowiedniom, że małżeństwa majowe trwają bardzo krótko. W naszym przypadku przepowiednia spełniła się. Już w listopadzie zdarzyło się coś, co nasze małżeństwo przekreśliło ostatecznie, mimo późniejszych prób jego przywrócenia. 16 listopada wyjechałem do Świebodzina.
Barwice. Do Barwic trafiłem bezpośrednio z Wałcza - nawet pokrywają się daty zwolnienia z JW i przyjęcia do pracy. W Spółdzielni ZRYW przepracowałem dwa miesiące. Mimo łączonych stanowisk kierowniczych, zwolnienie z dnia na dzień wymusiłem 12 grudnia 1962. Z Barwicami rozstałem się z plamą na honorze i zawodową satysfakcją. Wojsko, po bardzo dokładnej kontroli, nie miało żadnych zastrzeżeń do wykonanych pod moim nadzorem wielkich elementów. Jak wyglądała dalsza współpraca po moim odejściu - nie wiem. Do wielkich kłopotów wystarczył nawet niepozorny błąd technologiczny. Szczegóły w opisie dostępnym z wykorzystaniem przekierowania.
Po roku 1983 i latach póżniejszych próbowałem odnaleźć stare ślady - bezskutecznie.
Gniew i Tczew. Brat, "po odpracowaniu" nakazu w Kraśniku zmienił pracę. Namówiony przez kolegów którzy zrobili to wcześniej, podjął pracę w Fabryce Maszyn i Odlewni w Gniewie jako Główny Technolog. Otrzymał mieszkanie służbowe na piętrze narożnej kamienicy głównego placu Gniewa w sąsiedztwie kolegi-Gł. Mechanika i Naczelnego Dyrektora Fabryki. Pracowałem wówczas w Hajmechlesie a tamtejsze nawyki w pracy i poza nią nie gwarantowały zawodowego rozwoju. Fabryka w Gniewie dysponowała umeblowanym pokojem służbowym i nadal poszukiwała technologów. Rodzinnie uradzono, że taką okazję samych plusów wykorzystać powinienem. Pracę zmieniłem z dnia na dzień. Z przyczyn zależnych ode mnie tylko w niewielkiej części, pracę zmieniłem - opis w przekierowaniu na Tczew. Z Tczewa, za radą tłustego i wielce spoconego sierżanta WKU, po defiladzie na golasa przed Komisją, z kategorią A (mimo mojej krótkowzroczności) miałem zgłosić się w dniu swoich imienin w JW 4420 Wałcz. Przed stawieniem się w JW wykorzystałem w Hajnówce urlop ustawowy.
Lubatka - wieś w powiecie sochaczewskim. Z tamtejszych okolic pochodzą moi rodzice. Bracia Durzyńscy jeździli "na kresy" na zarobek z potężnymi, wyostrzonymi jak brzytwa toporami. Na stacjach kolejowych rozchwytywani byli przez właścicieli lasów. Ich zarobek za sezon podobno wystarczyłby na wykupienie połowy rodzinnej wsi, ale byli młodzi. Zarobek uzyskany w niebezpiecznych warunkach tracili szybko. Wciąż bardzo żałuję, że tak mało znam historię rodziny, a pewnie tylko dla kompletnego zdołowania mnie, Paweł Durzyński z Kanady twierdzi, że jestem bardzo podobny do jego ojca. Spróbuję pociągnąć go za język. Ciekaw jestem, co wie. Też mam syna Pawła piszącego nazwisko przez "ż". Więcej po przekierowaniu strony na Lubatkę. W latach późniejszych przez teren województwa przjeżdżałem wielokrotnie, trasami - jak zwykle - różnymi.
Wałcz. Uznałem przed laty, że dojazd i pobyt w Wałczu pozostanie do odrębnego Opisu. Z ważnych powodów.
Marszrutę rozpoczynam od województwa podlaskiego, bo właśnie tam, w Hajnówce, 15 pażdziernika 1940 roku "bocian przyniósł mnie" 4-osobowej rodzinie Durzyńskich. Stało się to po powrocie zdemobilizowanego pod Baranowiczami plutonowego Piotra Durzyńskiego. Piotr, w podarowanym mu w znajomej leśniczówce długim, sfatygowanym kożuchu, dotarł do Hajnówki zarośnięty tak bardzo, że z trudem rozpoznały go własne dzieci i żona. Miał pilnie strzeżony skarb - guzik od munduru, z orłem w koronie. Z nim został pochowany po przeżyciu lat 91.
Gdy Piotr dotarł do Hajnówki, decyzja ówczesnych władz rosyjskich była krótka - sprawdzić. Jeżeli szpieg - rozstrzelać. Zwolniono go po interwencjach sąsiadów...
Jak powstały błędy w zapisie nazwisk, domyślać się można różnie. W urzędowych dokumentach mojej mamy zawarte są trzy różne wersje . U ojca i reszty rodziny - jedna, odmienna niż w moim dokumencie głównym i wszystkich pochodnych. U mojej obecnej żony, w dokumentach oficjalnych i pochodnych wpisano nazwę miejsca urodzenia w RFN, nieistniejącego na mapach. Istnieje, ale pisane przez dwa "t".
Do pokrewieństwa przyznajemy się na prawach kaduka. Tylko na zasadzie wspólnych rodziców i wspomnień. Formalnie nie jesteśmy nawet kuzynami. Rodzina z upływem czasu wciąż się oddala - mam własną. Jak długo to potrwa ??
Marszrutę przedstawiam w systemie mieszanym - pobyt pierwszy + odwiedziny późniejsze, bez zachowania kolejności alfabetycznej.
Z dzieciństwa w Hajnówce pamiętam niewiele. Tylko luźne, niepowiązane obrazy. Krowa Mućka, która chciała potraktować mnie rogiem, tucznik, który - nie trafiony w serce - biegał po ogrodzie aż się wykrwawił, świeczka i schron pod stogiem siana w którym ukrywaliśmy się albo przed Rosjanami, albo przed Niemcami (w zależności - kto pytał), ruski żołnierz wychylający się z międzyrzędzia ziemniaków z uśmiechem i palcem na ustach sugerującym milczenie, podniebne potyczki samolotów.
Do pobliskiego przedszkola chadzać nie chciałem. Podobno po każdej próbie pozostawienia mnie tam, ryczałem tak długo i głośno, że takiego płaczu znieść nie mogły nawet doświadczone przedszkolanki. Pozostałem przy mamie jak typowy maminsynek. Miewało to strony dobre - złe przeważały.
Radykalne zmiany nastąpiły, gdy zacząłem uczęszczać do SP nr 1 TPD. Bywało różnie - więcej na stronie. Bardzo chciałbym przeprosić za swoje ówczesne wygłupy nauczyciela śpiewu (nazwiska nie pamiętam) ale jestem pewien, że to niemżliwe - prawdopodobnie od dawna nie żyje.
W latach późnieszych próbowałem odnaleźć w leśnej osadzie Topiło lubianego kolegę Ziutka Emiljanowicza - bezskutecznie.
Dom rodzinny po raz pierwszy opuściłem w roku 1948. podczas wakacji po pierwszym roku nauki w SP nr 1 TPD. Pod "opieką" starszej o pięć lat siostry wyjechaliśmy na szkolne kolonie w Białowieży, w zamku częściowo rozwalonym. W latach późniejszych próbowałem go odnaleźć - bezskutecznie. Opis na stronie.
Do Białegostoku z Hajnówki jeździłem kilkakrotnie w latach 1950-54 po oliwę nicejską, dostępną tylko w tamtejszych delikatesach. Stanowiła składnik leku potrzebnego mamie. Na zdjęcia nie miałem czasu i chęci.
W latach późniejszych, po ukończeniu edukacji w Kraśniku, z Gniewa, Tczewa i Koszalina jeździłem pociągiem Szczecin-Białystok. Niechętnie. W Białymstoku miewałem problemy z dojazdem do Hajnówki.
Z Wałcza podróżowałem przez Warszawę.
W sierpniu 2022 kontrolnie skorzystaliśmy z jadącego m.in. przez Hajnówkę "objazdowego" pociągu BIEBRZA relacji Gdynia-Warszawa. Awaria lokomotywy wywołała opóźnienie prawie 6-godzinne.
W latach dalece późniejszych (nie dotyczy pociągu Biebrza) zwykle wybieraliśmu trasy, których poznać wcześniej nie zdążyliśmy. Supraśl, Augustów, Wigry i kilka innych miejscowości odwiedziliśmy wracając z Hajnówki. W kierunku na Supraśl rejestrowaliśmy ogromny kloc-pomnik, w Wigrach klasztor Kamedułów, jezioro i statek którym pływał Papież Jan Paweł II (tam nocowaliśmy na nieco odległej kwaterze prywatnej - w klasztorze wszystkie miejsca były zajęte), w Mikołajkach hotel Gołębiewski i - w najbiższej okolicy - kilka miejsc szczególnie urokliwych. W Mikołajkach nocowaliśmy a w hotelu mikołajkowskiego właściciela obchodziliśmy rocznicę ślubu, ale w Karpaczu.
Kraśnik i Lublin. Rada wzajemnie wspierającej się rodziny zdecydowała,, że kolejny etap edukacji, w latach 1954-58, zrealizuję w Kraśniku Lubelskim (więcej po przekierowaniu). Podczas nauki zorganizowano nam wyjazd do Lublina. Nic z niego nie pamiętam - prawdopodobnie, na bardzo krótko, miałem wielce pasjonującą powieść (?). Nadrobiliśmy to (tym razem we dwójkę!) dopiero w roku 2016, podczas odwiedzin siostry, która po śmierci dwóch mężów, licznych podróżach krajowych i zagranicznych, wylądowała ostatecznie w Lublinie pod opieką córki i jej rodziny.
Niemalże bezpośrednio po ukończeniu nauki w Kraśniku, podjąłem pracę w "Hajmaklesie"- nazwa gwarowa od skrótu Hajnowskich Zakładów Przemysłu Maszynowego Leśnictwa. Z "Hajmechlesu" (skrót telegraficzny), kilkanaście dni przebywałem w Słupsku, określanym wówczas jako "Mały Paryż".
Z powodów opisanych na stronie, poniosło mnie do Gniewa i Tczewa w woj. Pomorskim (opis w przekierowaniu).
Tadeusz Dużyński -- tadeuszduzynski@interia.pl