Dolinę, amfiteatr i minizoo odwiedziliśmy w ramach przerwy "na kawę" podczas powrotu z wycieczki karlińskich emerytów do Słowińskiego PN zorganizowanej 08 września 2013 roku.

Obiekty w Dolinie Charlotty pobieżnie poznaliśmy w dniu przyjęcia weselnego Magdy i naszego syna Pawła. Przyjęcie odbywało w budynku restauracyjnym, kwaterowaliśmy w małym budynku na wyspie. W potężnym amfiteatrze trwała jego budowa. Zwiedziliśmy także miejscowe minizoo. To, podonie jak wszelkie inne utrzymywanie zwierząt w warunkach sztucznych, nawet bardzo zbliżonych do naturalnych, zawsze oglądam bez entuzjazmu.

Video: Ustka 2019 Port.

Ustkę - konkretnie port, plażę i kilka przymorskich uliczek przelotnie poznałem w roku 1959, podczas kilkudniowego, służbowego pobytu w Słupskich Zakładach Przemysłu Maszynowego Leśnictwa. Przejmowałem stamtąd dokumentację konstrukcyjną i technologiczną przyczep wywrotek, których produkcję na potrzeby ówczesnego leśnictwa zamierzał uruchomić mój pracodawca - Hajnowskie ZPML. /Po uruchomieniu produkcji w Hajnówce, pracowałem przy montażu finalnym - "stawianiu przyczep na osie"/.  Ustkę odwiedziłem ponownie w roku 1963, podczas służbowego pobytu w Słupskich Zakładach Przemysłu Terenowego. Nawiedzałem je jako przedstawiciel Wojewódzkiego Zjednoczenia Przedsiębiorstw Państwowego Przemysłu Terenowego w Koszalinie. Samotnie, później we trójkę, objeżdżaliśmy liczne przedsiębiorstwa terenowe dawnego Województwa Koszalińskiego. Cel - organizowanie i nadzór przebiegu prac związanych z wdrażaniem norm technicznie uzasadnionych (NTU).

Prywatnie odwiedziłem Ustkę dopiero na przełomie lat siedemdziesiątych. Po tym, jak w lokalnych mediach szeroko skomentowano wynik mistrzostw spinningowych, przeniesionych z wielce zaśnieżonego dolnego odcinka Słupi na tereny Słupska. W mieście (!) złowiono wówczas bodajże 48 ryb - wynik rekordowy. Odwiedziłem Słupię, gdy tylko ustąpiły śniegi.

Przy moście, pod którym rzeka przepływa na zachodnią stronę drogi Słupsk-Ustka, trafiłem na wędkarza układającego w bagażniku auta swoje trofeum - przepiękną siódemkę. Taki widok zadziałał jak środek dopingujący. Czym prędzej powędrowałem nad rzekę, na zachodnią stronę drogi.

Zniechęcenie pojawiło się bardzo szybko. Nie znając rzeki, niemalże po każdym rzucie wydobywałem z wody jakiś zaczep - gałązkę lub roślinę oblepioną zwisającym, przezroczystym śluzem. Oczyszczanie kotwiczki z takiego obrzydlistwa było ponad moje siły. Przewędrowałem na stronę wschodnią, z wodą płytką przy moim brzegu i znacznie oddalonym nurtem głównym. Z półtoragodzinnej wędrówki w górę rzeki powróciłem wprawdzie z rybą, ale niespełna trzykilogramową.

Ustka - Relacje.

Menu

Menu

Gdańsk.

Sopot.

Gdynia.

Święta Bożego Narodzenia 2015 spędziliśmy w gdańskim kompleksie hotelowo-wypoczynkowym Golden Tulip.

Golden Tulip Gdańsk Residence to nowoczesny obiekt oferujący 195 dużych, komfortowych pokoi. Położony przy piaszczystej plaży, niedaleko Starego Miasta i sopockiego molo. Posiada strefę Wellness & GYM z basenem, brodzikiem, jacuzzi, sauną i łaźnią parową. Także KIDS CLUB i plac zabaw.

Mnóstwo zdjęć ze spacerów późniejszych, z Sopotu, Jelitkowa i Brzeźna oraz nagrania z autobusowych przejazdów rozpoznawczych zapisanych na uszkodzonym dysku zewnętrznym - straciłem. Były atrakcyjne, w tym wiele wykonanych z rozszerzoną rodziną - odwiedzili nas gdańscy kuzyni i nasi karlińscy młodzi (z Wnuczką!), spędzający Święta w Słupsku.

Z kuzynami z Gdańska kontakt utrzymywaliśmy raczej luźny od czasu, gdy bodajże w roku 1984 zabraliśmy jedną z ich córek na wspólne zwiedzanie plaży i Westerplatte. Z przekonaniem, że wszystko jest OK, zajęci obserwacjami, nie zwróciliśmy uwagi na to, co działo się przy nas. Bladolica córcia kuzynów spiekła się na słońcu tak bardzo, że syczała i popłakiwała przy każdym dotknięciu zsiadłym mlekiem, łagodzącym ów stan. Było nam wstyd. Woleliśmy po takim incydencie nie nadużywać ich gościnności, więc po zakwaterowaniu zaprosiliśmy ich do siebie. Przypieczona niegdyś córcia to w roku 2015 dorosła panna, z atrakcyjną pracą.

Wideo - Pociąg Biebrza.

9 kwietnia 2022 roku w Chełmnie, w ostatnią drogę odprowadzałem kolegę z Hajnówki. Był  młodszy zaledwie o kilka miesięcy. W dzieciństwie mieszkał przy sąsiedniej ulicy, o kilka 4-rodzinnych domów dalej.

Od jego brata dowiedziałem się, że od niedawna kursuje pociąg Biebrza, który z Gdyni, drogą wielce okrężną, przez Sopot, Tczew, Malbork, Elbląg, Olsztyn, Ruciane-Nidę, Pisz, Ełk, Mońki, Białystok, Bielsk Podlaski, HAJNÓWKĘ, Czeremchę, Siemiatycze i Mordy kończy swój bieg (raczej obieg) w Warszawie Wschodniej. Taką samą trasę przebiega w jeździe powrotnej. 

Taki przebieg sprawdzić i przynajmniej częściowo nagrać po prostu MUSIAŁEM. Najważniejsze, że w swoim przebiegu odwiedzał także leżącą na uboczu Hajnówkę.

Spośród umówionych wcześniej wizyt zdrowotnych, na odwiedziny Hajnówki wykroiliśmy aż-tylko cztery dni. Przy braku dogodnych połączeń dojazdowych, skorzystaliśmy z pomocy Pawła. Dowiózł nas i po powrocie odebrał z Gdyni samochodem. Podróż tam mieliśmy z przygodami, ale o tym więcej pod adresem Hajnówka 2022 Uzupełnienie. 

Sopot jest środkowym elementem nadmorskiego, dużego Trójmiasta. Łączy Gdynię i Gdańsk. W roku 2015 Święta Bożego Narodzenia spędzaliśmy właśnie w Gdańsku. Miałem bardzo dużo czasu na spacery i objazdy śrokami komunikacji miejskiej. Oczywiście z kamerą i aparatem. Niestety - zdjęcia i nagrania straciłem. Krótki fragment kontrolnego przejazdu przez Sopot pociągiem Biebrza, zachował się, ale pochodzi z roku 2022! Wiedzę o tak okrężnym pociągu pozyskałem w Chełmnie, podczas stypy po pożegnaniu Henia pseudo "Szczygieł". Pociągiem tym przyjechał Z Hajnówki do Gdyni przyrodni brat Henia, Edward . To ten sam wielgaśny men, który zamieszczał w internecie świetne materiały z podróży po Stanach, który podczas stypy uznał, że spora nitka makaronu ze stypowego rosołku, która przykleiła się do mojego krawata, jest nietypową jego ozdobą.

Trójmiasto - Relacje.

Gniew i Tczew dzieli odległość 30 km. W dniu wolnym, dzielącym ostatni i pierwszy dzień pracy w obu zakładach wszystko przebiegło sprawnie, łącznie ze znalezieniem wygodnego zakwaterowania. Prawdopodobnie swoim zachowaniem i wyglądem budziłem zaufanie, bo już druga z zagadniętych starszych pań wskazała mi kontaktowy adres do kwatery sensownie odległej od nowego miejsca pracy i kilku ważnych punktów starego miasta, w tym dworca PKP. Zamieszkałem z babcią w mieszkaniu dwupokojowym, w którym pokoje rozdzielała kuchnia. Do swojego pokoju przechodziłem z niej na prawo, babcia na lewo. Po pewnym czasie, gdy odwiedzili mnie koledzy okazało się, że mieszkam u przedwojennej prostytutki. Jeden z "kolegów" odezwał się do niej na "ty" w bardzo chamskiej wypowiedzi. Wciągnąłem go do swojego pokoju, w jego własnym języku i stylu zażądałem aby łaskawie zamknął mordę i więcej nie pokazywał się w tym mieszkaniu. Babcia wobec mnie była zawsze w porządku, ale atmosfera zgęstniała.

W pracy od początku działo się trochę dziwnie. Gdy wszedłem do jednoosobowego biura głównego technologa, aby przedstawić się jako jego nowy podwładny, w odpowiedzi usłyszałem - Maliński. Dużyński-Maliński zabrzmiało trochę niezręcznie, jednak wydało mi się, że obaj w duchu uśmiechnęliśmy się. Szef wprowadził mnie do biura wieloosobowego, przedstawił kolegom. Wskazano mi biurko, zaproszono do rozgoszczenia się. Później otrzymałem pierwsze zadanie - szczegółowy proces technologiczny wałka uzębionego ze skrzyni biegów jakiegoś pojazdu. Jakiego - nie wiedziałem i początkowo wcale mnie to nie interesowało. Moim zadaniem był optymalny dobór obrabiarek, narzędzi i parametrów obróbki gwarantujących fizyczną zgodność detalu z rysunkiem sporządzonym przez konstruktora pojazdu. W procesie szczegółowym określić musiałem na rysunkach poglądowych sposób mocowania detalu, powierzchnię obrabianą, kształt ewentualnego narzędzia specjalnego oraz czas trwania operacji wynikający z przyjętych parametrów. (Z krótkiego ale konkretnego doświadczenia doskonale wiedziałem, że owe "doświadczalnie określane warunki i parametry optymalne" nie mają praktycznego zastosowania w systemie akordowym. W akordzie najczęściej realizowana jest jazda na maksa, na parametrach maksymalnych i dla maszyny i dla narzędzia, często nawet z gwałceniem zasad bezpieczeństwa!). 

W pierwszym dniu pracy kierownik sekcji podszedł do mojego biurka dwukrotnie. Przez długą chwilę obserwował moją pracę. Na pytające spojrzenie odpowiedział tylko uśmiechem i uspokajającym gestem. W drugim powtórzył to samo, ale w podejściu drugim odezwał się. Zasugerował, abym się trochę odprężył. Stwierdził, że przy tak ostrym tempie wykonam w ciągu 4 dni zadanie, które im (starym) w tempie "normalnym" zajmuje dwa tygodnie(?). Musiałem dostosować się mimo zupełnie odmiennych preferencji własnych. Chętnie "odprężam się", ale dopiero po wykonaniu zadania. Ale - jak się wejdzie między wrony...

Spokojnie, oficjalnie przepracowałem cały okres poprzedzający datę zgłoszenia się w jednostce wojskowej 4420 w Wałczu.

Zanim do tego doszło, bywało w Tczewie gorąco.

W okresie początkowym czas po pracy spędzałem zwykle w towarzystwie braci Graczyków i "Lolasa" Fabicha. Lolas - wielokrotny medalista mistrzostw Polski i późniejszy mistrz w wadze półciężkiej (1969) również pracował w ZSM. Jako tokarz. Jego własna mama była bardzo niechętna miejscowemu towarzystwu bokserskiemu, więc do wyciągania go z domu wykorzystano mnie. Mnie jego mama tolerowała na tyle, że pozwalała mu na wspólne wyjścia. W mieście dołączaliśmy do paczki, dalej zwykle bywało normalnie, wszyscy na ogół zachowywali się przyzwoicie. Pamiętali o kilkakrotnie wspominanym koledze, odsiadującym wyrok za to, że jego przeciwnik po ciosie upadł pechowo wprost na krawężnik ...i zmarł.

Napisałem "na ogół", bo starszy Graczyk miewał częste odbicia siłowe. Kiedykolwiek spotykał kogoś wyglądającego na twardziela, proponował próbę na rękę. Zwykle wygrywał, aż trafił na równego sobie, żylastego osiłka. Widziałem jak rozpoczęli próbę w restauracji, w rzędzie wysokich stołków, oddzielonych kolumnami od sali głównej. Przez długą chwilę żaden z nich nie uzyskał przewagi. W pewnym momencie Graczyk wyrwał swoją dłoń, z półobrotem, pełną parą ulokował potężną bombę na wątrobie przeciwnika i spokojnie zaczął oddalać się. Osiłek po odzyskaniu oddechu chwycił spawaną, wysoką popielniczkę na ciężkiej stalowej podstawie i ruszył z "rewanżem". Gdyby Graczyk nie zdążył uskoczyć, zginąłby z rozwalonymi plecami i przeciętym na dwie części kręgosłupem. Poważnie i to bardzo, ucierpiała tylko jedna z restauracyjnych kolumn.

Wspomniałem bodajże w opisie Gniewu, że pomoc bokserskich kolegów bywała w Tczewie bardzo przydatna. Doświadczyłem tego w klubie młodzieżowym, w którym na weekendowych potańcówkach bywali także bokserzy z tczewskiej Wisły. Bywali co najmniej w dwóch grupach - oddzielnie wagi lekkie i oddzielnie ciężkie, często nawet w oddzielnych salach. Po kolejnym tańcu do naszego stolika powrócił zakłopotany Lolas. Wydukał, że tańczył ze studentką atrakcyjną na tyle, że chcąc zyskać jej przychylność skłamał, że też jest studentem, że też uczy się angielskiego. No to studentka zwróciła się do niego w tym języku. Co powiedziała - nie wie, a co ma począć dalej - też nie, bo na szczęście taniec się skończył. Doradziłem, aby poprosił ją do tańca następnego i natychmiast przeprosił za kłamstwo tłumacząc się, że uważa ją za dziewczynę wyjątkowo atrakcyjną i dlatego skłamał aby przedstawić się jej w jak najlepszym świetle. Aby sprawdzić, jak sobie radzi zatańczyłem z obcą dziewczyną. Po tańcu - korzystając z jej zaproszenia - przysiadłem na chwilę do ich stolika. Wówczas podszedł do mnie nieznajomy chłopak z prośbą nie do odrzucenia. Zażądał abym z nim wyszedł na zewnątrz. Chciał - bardzo proszę, ruszyliśmy. Okazało się, że za nami wychodzą jeszcze trzej inni. Gdy przechodziliśmy w pobliżu naszego stolika Starszy spojrzał na mnie. Wzruszyłem ramionami, zrozumiał, natychmiast do nas dołączył. Na zewnątrz, czterem wychodzącym zapowiedział, że jestem z nim i każdy, kto tknie mnie chociażby palcem, będzie miał do czynienia z nim. Zapytał, czy chcą spróbować. Nie chcieli.

Lolas z rady skorzystał, przez wakacje byli zgraną parą.

Sytuacja i warunki pobytu w Tczewie zmieniły się radykalnie, gdy skontaktował się ze mną Henio, kompan z Hajnówki. Okazało się, że po moim wyjeździe do Gniewu, on także wyemigrował, ale samodzielnie i na południe Polski, do Nowej Huty. Dlaczego nie podjął tam pracy, konkretnie nie wyjaśnił. Poinformował tylko, że zamieszkał z kelnerką i zapewnia jej bieżącą ochronę. W moim rozumieniu, działał jako samozwańczy ochroniarz-amator(!). Dalsze utrzymywanie takiego stanu wykraczało poza skalę moich ocen. Uzgodniliśmy, że w Zakładach, w których pracuję spróbuję załatwić mu pracę w jego zawodzie. Jeżeli uda się, poszukamy wspólnej kwatery. I tak się stało.

W dniu, w którym Henio z całym swoim majątkiem mieszczącym się w niedużej walizeczce (podobnej do mojej), przyjechał do pracy w Tczewie, miałem już wstępnie uzgodnioną 2-osobową kwaterę w dzielnicy Ameryka. Do "naszego" pokoju i pozostałych pomieszczeń prowadziły oddzielne wejścia z dużego przedpokoju. Nasz połączony był z sąsiednim trwale zamkniętym(?) przejściem dwuskrzydłowym, oszklonym matowymi, chropowatymi szybami. Po rozlokowaniu drobiazgów zabrałem Henia na spotkanie z Dorotą, niedawno poznaną miłą dziewczyną, dojeżdżającą do pracy do Pruszcza Gdańskiego. Jej droga powrotna przebiegała w niewielkiej odległości od nowej kwatery, więc zaprosiłem ją na oględziny. Na miłej pogawędce czas upłynął bardzo szybko, jeszcze szybciej znikał z talerza skromny zapas ciastek. W pewnym momencie Henio zadeklarował, że wyskoczy do najbliższego sklepu po uzupełnienie. Zanim zdążyliśmy odpowiedzieć wybrał drogę na skróty - przełożył swoje długaśne nogi przez parapet nisko osadzonego okna i zniknął. Po upływie kilku minut, bez pukania wparowała do naszego pokoju rozogniona właścicielka. Lekko zakrztusiła się widząc nas dwoje grzecznie siedzących na kanapie z rozdzielającym nas talerzykiem i ostatnim na nim ciasteczkiem. Chrząknęła i podniesionym głosem rozpoczęła tyradę, że nie życzy sobie podobnych sytuacji z koleżankami, bo jej nastoletnia nadmiernie podniecona córka zamiast uczyć się, siedzi z uchem przyklejonym do dziurki od klucza. Zażądała, abyśmy natychmiast opuścili jej dom. W równie głupiej sytuacji nie znalazłem się nigdy wcześniej. Na tak niezręczną sytuację powrócił Henio. Uzgodniliśmy, że na pierwszą i jednocześnie ostatnią noc na kwaterze pozostaną tylko nasze rzeczy, my powrócimy odebrać je za dnia. Po odprowadzeniu Doroty noc spędziliśmy na dworcu. Niestety - Dorota, świetna dziewczyna, zaczęła nas unikać.

Klamoty odebraliśmy przed południem, po uzgodnieniu zakwaterowania o kilka domów dalej. Sprawczyni eksmisji próbowała nas zatrzymać zastrzegając dalszy pobyt bez wizyt towarzyskich ale grzecznie podziękowaliśmy.

Nowi gospodarze, po wysłuchaniu opowiadania o rzeczywistej przyczynie przeprowadzki, wzruszyli ramionami. Potwierdzili nasze swobody, zastrzegli jedynie ciszę w czasie, gdy udadzą się na spoczynek. Uprzedzili o planowanym wylewaniu płyty i schodów zewnętrznych. Bez jakichkolwiek oporów zgodziliśmy się wchodzić do naszego pokoju po długiej drabinie opartej o parapet. Oczywiście wchodziliśmy wyprostowani i trwało to chwilę, bo drabina była naprawdę bardzo długa. Okazało się, że drabina zagwarantowała nam ekstra niespodziankę.

Na krótko przed jej ustawieniem poznaliśmy dwie sympatyczne dziewczyny - filigranową córkę właściciela cukierni i nieco zaokrągloną ekspedientkę punktu sprzedaży słodkości. Obie tak dalece różne koleżanki, odwiedzały nas po pracy codziennie. Drabinę pokonywały dzielnie, w pozycji poziomej. Trochę przeszkadzały im torby ze słodkościami, ale cóż to był za widok! Jeszcze teraz, po ponad sześćdziesięciu latach, wspomnienie tamtych chwil i widoków rozciąga mi usta od ucha do ucha.

Mój uśmiech przygasza wspomnienie związane z cukiernią. Późno w nocy wracaliśmy z klubowej potańcówki. Mocno rozgrzani zdecydowaliśmy napić się czegoś w cukierni, bez zapalania świateł. Wystarczało nam światło uliczne docierające do wnętrza przez wielką szybę, za którą ustawiano produkty wystawowe. Ukryci w cieniu aby nie wywołać niepotrzebnego alarmu zauważyliśmy, że przed wystawą zatrzymała się starsza pani. Gdy przykleiła nos do szyby, nie wytrzymałem. Błyskawicznie utworzyłem wielką figę, taką, z której swobodnie wystaje pół kciuka, szybko poruszając nim, jednostajnym ruchem dotknąłem jej nosa po drugiej stronie szyby. Na widok gołej ręki wysuwającej się z ciemności oczy kobiety wyokrąglały. Gdy figą "dotknąłem" jej nosa, padła na chodnik. Ciężko przestraszeni, po dokładnym zamknięciu cukierni sprawdziliśmy leżącą. Odetchnęliśmy z ulgą, gdy okazało się, że oddycha. Przy naszej pomocy kobiecina wstała, ze strachem spojrzała na szybę wystawową, wskazując ją, z trudem wypowiedziała "tam... tam..." i nie znajdując stosownego określenia machnęła ręką, po czym śpiesznie przeszła na drugą stronę ulicy. Uff! Nieszczęścia udało się uniknąć...

Po upływie kilku następnych tygodni dotarło do mnie wezwanie do Wojskowej Komisji Uzupełnień. Musiałem na golasa przedefilować przed lekarzami Komisji Poborowej. Najgorzej wypadłem przed kobietą-okulistą. Faktycznie źle widziałem to, o co mnie pytała, ale najwyraźniej uznała, że oszukuję. Orzeczono kategorię A - pełnosprawny. Resztę załatwiał porozpinany i bardzo w upale spocony sierżant sztabowy. Poinformował, że Komisja prowadzi nabór do dwóch jednostek wałeckich - radiowej i czołgowej. Zapytał o wykształcenie, znajomość łączności radiowej, alfabet Morse'a. Gdy usłyszał, że mam zaświadczenie z roku 1955 z Kraśnika o ukończeniu kursu łączności radiowej, zasugerował JW 4420, podległą pod jakiś tajemniczo wypowiadany II Zarząd WP. Oczywiście nie miałem wówczas pojęcia co ów II Zarząd znaczy, ale z sugestii skorzystałem. W jakiś czas po defiladzie przed Komisją otrzymałem przesyłkę pocztową z kartą powołania określającą dzień stawienia się w Wałczu na 28 października 1960 - dzień moich dwudziestych imienin! 

Henio w Tczewie pozostał sam, ale miejsca długo tam nie grzał. Poniosło go w Polskę, trochę waletował u kolegów w akademiku aż w końcu i jego dopadła WKU. Nasze drogi rozeszły się chyba na zawsze. Po jego konflikcie z innym wspólnym kolegą utrzymujemy tylko luźny kontakt telefoniczny/elektroniczny.

Urlop poprzedzający służbę wojskową spędziłem w Hajnówce.

Powyższe materiały foto-wideo pochodzą z bardzo udanej, wartościowej wycieczki autokarowej. Mieliśmy okazję poznać warunki, w jakich swoją codzienność spędzać musieli Polacy wywożeni po 17 września 1939 przez Rosjan, w ramach porozumienia Mołotow-Ribentrop. Przez długie lata powojenne prorosyjska propaganda na temet owego porozumienia oficjalnie milczała. Nie milczeli Rosjanie. Białoruski weterynarz, po kilku szklankach samogonu orzekł, że jestem ruski człowiek, bo w roku 1940, w Hajnówce rządzili oni. Aby nie robić przykrości gospodarzowi korzystającemu z pomocy weterynarza, wycofałem się bez stosownego komentarza - pod pretekstem złej tolerancji samogonu.

Szymbark - Relacje.

Tczew - Relacje.

Video: Trasa Ustka-Słupsk-DW203.

Wśród wielu innych miejscowości trwale przeze mnie zapamiętanych, Słupsk z wielu powodów zajmuje ważną, wysoką pozycję. Od roku 1959 do dzisiaj, wielokrotnie odwiedzałem to od zawsze piękne miasto – sam, później także z żoną i synami.

Zaczęło się od pierwszego w mojej „karierze” zawodowej, kilkunastodniowego pobytu „na delegacji”. Przebywałem w Słupskich Zakładach Przemysłu Maszynowego Leśnictwa z zadaniem skompletowania dokumentacji niezbędnej do uruchomienia produkcji przyczep w macierzystych Hajnowskich ZPML. Do kopiowania uzbierało się tego sporo – rysunki konstrukcyjne produktu i jego detali, technologia ich wykonania i montażu, dokumentacja konstrukcyjna stosowanego w Słupsku oprzyrządowania, normy techniczne i stawki płac.

Okoliczności związane z wyjazdem do Słupska po raz pierwszy przekierowały moją uwagę na zjawisko, którego nigdy w racjonalny sposób nie zdołałem wytłumaczyć ani sobie, ani innym.

Przed wyjazdem sugerowano mi, abym po wyjściu z dworca PKP po prostu zapytał o drogę i przebył ją pieszo, bez ryzykownego dla nowicjusza korzystania z taksówki. Do miejsca przeznaczenia dotarłem bez zadawania pytań, z dziwnym przekonaniem, że właściwą drogę skądś znam. W latach późniejszych okazało się wielokrotnie, że w świecie realnym docieram do miejsc wcześniej widzianych tylko w snach (??). Ale to temat odrębny…

W Słupsku zakwaterowano mnie w pokoju służbowym, pod którym wieczorami odbywały się klubowe tańce. Po samotnym popołudniowym zwiedzaniu pięknego wówczas miasta, określanego w ówczesnej prasie zamiennie jako Polski lub Mały Paryż, poniosło mnie także do klubu. Podczas swobodnego rozpoznawania sytuacji w terenie widzianym po raz pierwszy w życiu, we wzroku jednej z sympatycznych dziewcząt dostrzegłem życzliwe zainteresowanie. Niemalże z marszu poprosiłem ją do nowego tańca. Znajomość nabierała rumieńców ale... - na parkiecie, w pobliżu nas, pojawiła się para co najmniej dziwna. Pierwsze zderzenie uznałem za przypadkowe, zdawkowo przeprosiłem. Po drugim niezbyt grzecznie poprosiłem tancerza aby zechciał uważać. Po trzecim, wyraźnie złośliwym kopnięciu, dyskretnie oddałem z nawiązką. Dokładnie w tym samym momencie od góry i tyłu opasały mnie wielkie ramiona, przestawiły mnie jak piórko o 90 stopni zanim przeciwnik zdążył zareagować. Od góry usłyszałem tekst - spokojnie kolego, jesteś tu obcy, widziałem ciebie w naszym zakładzie, a to banda bandziorów, która potrafi ciężko poturbować każdego. Przejdźmy razem do twojego pokoju i najlepiej będzie, jeżeli więcej w klubie nie pokażesz się. I tak się stało. Swojego Anioła Stróża zobaczyłem dopiero na ulicy, gdy odstawił mnie od siebie. Wtedy jego sugestię przyjąłem bez entuzjazmu. Teraz przesyłam pozdrowienia i podziękowania :). Miłą dziewczynę, obecnie Panią, która ów incydent pewnie dawno zapomniała, pozdrawiam jeszcze serdeczniej :).

Na zakończenie mojego pobytu i podpisanie umowy z Zakładami w Słupsku przyjechał z Hajnówki ówczesny Dyrektor Techniczny. Po dopełnieniu formalności udaliśmy się na obiad do najelegantszej wówczas restauracji Metro. Przy regulowaniu należności kelner szybko ocenił przygotowaną przez Dyrektora kwotę, zgrabnym ruchem wrzucił ją do przepastnej kieszeni i zaczął się oddalać. Dyrektor zastopował go twardym - Hej! Resztę proszę!

Wyraźnie zaskoczony kelner stanął jak wryty, usztywniony jak kołek powrócił do naszego stolika, ostentacyjnie sięgnął do głębokiej kieszeni i głośno, w teatralnej pozie zaczął odliczać od 1 do 15, kładąc na stole kolejne dziesięciogroszówki. Podsumował równie głośnym - bardzo proszę, jeden złoty, pięćdziesiąt groszy.

Reszta stanowiła niewielką część zwyczajowego napiwku, więc minę miałem pewnie nietęgą. Zdziwiła mnie reakcja gości ze stolików sąsiednich, głównie tradycyjny podział na dwa przeciwstawne obozy. Jedni popatrywali drwiąco, inni z sympatią i wsparciem dla osoby, która przytarła nosa niezbyt sympatycznemu kelnerowi.

13 października 1962 roku przybyłem do Słupska ponownie,. Tym razem autobusem z Wałcza, bezpośrednio z JW 4420, po odbyciu w niej zasadniczej służby wojskowej. W Fabryce Maszyn Rolniczych miałem podjąć uzgodnioną telefonicznie pracę w charakterze technologa. Fabryka oferowała zadowalające wynagrodzenie, doraźne zakwaterowanie w zakładowym hotelu i przydział mieszkania w grudniu, w finalizowanym zakładowym budynku mieszkalnym. W "kadrach" otrzymałem kartę obiegową, obleciałem z nią wszystkie wymagane komórki, pozostał tylko zakładowy lekarz. Miał pojawić się dopiero po godzinie 14.

Z dużym zapasem czasu skorzystałem z pięknej pogody. Czekając na miejskim skwerze usiłowałem pokonać obawy związane z przydziałem mieszkania. Wyposażenie lokalu oraz przejście na własny wikt i opierunek dla osoby, której kawalerski majątek mieścił się swobodnie w niewielkiej walizeczce, to problem raczej niełatwy.

Mimo licznych wątpliwości postanowiłem odwołać uzgodnione spotkanie. Z kandydatem na kolejnego pracodawcę skontaktowałem się telefonicznie - akurat poczta była w pobliżu. Zaoferowano wyższe wynagrodzenie, umeblowany pokój przy spokojej, zakładowej rodzinie bardzo blisko miejsca pracy i kilka łączonych stanowisk kierowniczych. Trochę było tego dużo, ale... - po oddaniu karty obiegowej i podziękowaniach, skorzystałem z przysłanego po mnie samochodu. Wylądowałem w Spółdzelni "ZRYW" w Barwicach.  

Nasz wiodący (najstarszy) szew czworakowskiej paczki, wiele lat później podjął pracę przy naziemnej obsłudze samolotów w Rędzikowie. Zawsze miał do dyspozycji sporą bańkę czystego spirytusu. Nieco ją nadwyrężyliśmy. Odwiedzałem go kilkakrotnie, nawet wtedy, gdy był na emeryturze i mieszkał w bloku na dawnym wjeździe do Słupska. Pewnego dnia odwiedził nas w Karlinie. Roztrzęsiony, ale najwyraźniej chory twierdził, że odwiedził go nasz wspólny kolega i najwyraźniej chcieli go - razem z jego żoną - spoić lub nawet otruć, aby nie przeszkadzał im w igraszkach. W takie bzdury uwierzyć nie mogłem, ale "Szczygła" nie zaprosiłem do siebie nigdy, w obawie, że krępujący temat wróci podczas rozmowy. Teraz obaj nie żyją.

Wideo: Puck 2000. 

Dziwiłem się niegdyś, że punkt rekrutacji załogantów statków wycieczkowych mieści się akurat w Pucku. Już się nie dziwię. Michał, po załatwieniu wszystkich formalności kilkakrotnie opłynął Świat. Teraz mieszka w Brisbane z drugą żoną i drugą córką. Mają obywatelstwo australijskie. Trochę daleko...

Słupsk - Relacje.

Menu

Menu

Menu

Menu

Puck - Relacje.

Przed wielu laty, do Sanatorium w Łebie podjechaliśmy odwiedzić siostrę. Planowaliśmy pojechać z nią meleksem do Słowińskiego Parku Narodowego. na tamtejsze ruchome wydmy. Wyprzedziła nas i zaległa nad Łebą ogromna, ołowiana chmura. Lunęło, gdy siostrę odnaleźliśmy.

Ulewę przeczekaliśmy przy kawiarnianym stoliku. Po jej przejściu nikt na wydmy jechać nawet nie zamierzał.

W późniejszej rozmowie telefonicznej siostrę bawiła pomyłka jej sanatoryjnych koleżanek. Twierdziły, że całą burzę spędziła w towarzystwie Cimoszewicza. Nie czuję się do niego podobny a co najwyżej łączyć nas może Puszcza Białowieska, w której ja pracowałem a On sobie mieszkał...

Łeba - Relacje.

Wideo:  IX Ogólnopolskie Zawody Muchowe cz.1  /  IX OZM cz. 2  /  IX OZM cz.3.

Zawody tylko dokumentowałem zdjęciami i nagraniami. Zaproszonym gościem był Michał, instruktor wędkarstwa muchowego, po egzaminach w Nowej Zelandii. Podobny tytuł posiada wrocławianin, po egzaminach w Europie.  Nocowaliśmy w Bocianim Gnieździe w Runowie. Rzeka Łeba przepływa przez Lębork ale miasta nie znam. Poza zawodami przejeżdżałem przez nie wielokrotnie, ale trasą główną - teraz to S6.

Lębork - Relacje.

Materiałów foto-wideo brak.

Do Gniewu/Gniewa n.Wisłą (obie formy są podobno prawidłowe ?, częściej używaną jest "Gniewu") - zjechałem 10 kwietnia 1960 roku. Zmiana zakładów pracy przebiegła błyskawicznie. Umowę z Hajmechlesem rozwiązałem z dniem 09 za porozumieniem stron, a 11 miałem już nową, na stanowisko technologa w Fabryce Maszyn i Odlewni w Gniewie. Najważniejszym dla mnie elementem umowy było prawo korzystania z przyjemnie umeblowanego pokoju służbowego, usytuowanego na

pięterku narożnej kamienicy głównego placu miasta, w bezpośrednim sąsiedztwie służbowych mieszkań głównej kadry Fabryki - głównego technologa, głównego mechanika i dyrektora naczelnego. Głównym technologiem - wówczas i długo po mojej, samodzielnej tym razem przeprowadzce do Tczewa - był mój brat Roman. W Gniewie pod jego skrzydełka trafiłem po raz drugi, ale w sumie zaledwie na 2,5 miesiąca. Pierwszy był Kraśnik.

Podczas krótkiego pobytu w Gniewie wydarzenia niezależne od mojej woli zmieniały się błyskawicznie. Najspokojniej (i najweselej) bywało w pracy. W dużej sali zastawionej biurkami i dwoma stołami kreślarskimi codziennie spotykało się siedem osób, w tym jedna dziewczyna i ...Stefanek. Atrakcyjna i bardzo nieprzystępna Urszula często przy swoim stole kreślarskim popadała w głęboką zadumę. Z szuflady wyjmowała osadzony na ozdobnym wisiorku pukiel włosów mocno skręconych na kształt powiększonej piłeczki ping-pongowej i długo, niemal bezwiednie, łaskotała się nim pod nosem (?). W przerwach w pracy i zadumie obchodziła kolegów z pytaniem, czy pytany zechce począstować ją papierosem. Robiła to tak długo, aż ktoś jej prośbę spełnił. W miarę upływu czasu takie nagabywania stawały się irytujące. Grzeczne uwagi nie pomagały więc Stefanek zastosował terapię szokową. Usunął tytoń z 3/4 paierosa, część zmieszał z siarką z zapałek, wypełnił mieszanką część papierosa, resztę wypełnił tytoniem czystym. Gdy Ulka zadała tradycyjne pytanie, droczył się z nią przez chwilę, że to ostatni, ale wiedział doskonale, że Ulka nie odpuści i nie dochowa obyczaju zakazującego odbierania palaczowi papierosa ostatniego. Wzięła, więc jeszcze podał jej ogień. Chwilę czekaliśmy. Gdy nastąpił "wybuch", szyby w oknach dzwoniły od naszego śmiechu jeszcze długo po ucieczce "palaczki", niegroźnie usmolonej pod nosem.

Kolejny "kawał" wymyślony przez Stefanka w kilkanaście dni później był tyleż grubiański, co i dopingujący do pracy. Podczas nieobecności Ulki Stefanek namówił męską część personelu do wycięcia z okolic penisa małych kępek owłosienia. Różnokolorowymi pasemkami dokładnie otoczył ozdobną maskotkę pozostawioną w jej otwartej szufladzie i ...czekaliśmy. Ulka, po wypaleniu papierosa (skąd uzyskanego - nie wiem) tradycyjnie popadła w zadumę. Machinalnie sięgnęła po maskotkę. Przez chwilę trwała cisza pełna napięcia. Ktoś nie wytrzymał. Ryknął dławionym śmiechem, reszta natychmiast dołączyła. Ulka zesztywniała. Wyczuła, że chodzi o nią. Widząc spojrzenia skierowane na maskotkę, spojrzała na nią również. Natychmiast rozpoznała zmiany. Wybiegła.

Gdy dowiedziałem się, że maskotka, to pukiel z kędzierzawej czupryny jej atrakcyjnego chłopaka odbywającego służbę wojskową w Wałczu, trochę jej współczułem.

A Stefanek? Prawdopodobnie na zawsze pozostał ze swoim ekscentrycznym poczuciem humoru. Miał konkretny powód - był bardzo niski, chyba poniżej 160 cm. Zdołał wynaleźć w Gniewie dziewczynę prawdopodobnie najwyższą. Gdy znajomi próbowali z takiej pary pokpiwać, szybko i konkretnie przywoływał ich do logicznego myślenia. Twierdził, że uczynił tak świadomie - sam jest niski, gdyby związał się z dziewczyną jeszcze niższą, z dzieci nie byłby dumny, a dumny być chce i wierzy, że takie urodzi mu dziewczyna ponadwymiarowa...

 

Praca w firmie przebiegała bez zakłóceń. Po rozpoznaniu terenu i wyposażenia otrzymałem pierwsze zadanie związane z uruchomieniem produkcji nabrzeżnych pachołków, wykorzystywanych do cumowania jednostek pływających. Czyli - projekt odlewu z doborem optymalnych naddatków na obróbkę + proces technologiczny obróbki + warunki transportu międzyoperacyjnego i zewnętrznego. Później przydzielano mi przeróżne technologiczne drobiazgi pod bieżące potrzeby Fabryki.

Gorzej bywało po pracy. Po raz pierwszy odczułem irytujące zainteresowanie mieszkańców małego miasteczka, w którym wszyscy wiedzą o sobie wszystko. Nagle rodzinę Romana zaczęły odwiedzać różne "koleżanki". Badały teren, zbierały informacje. Na szczęście Gniew jet pięknie usytuowany na wzgórzu nad Wisłą, poniżej ujścia Wierzycy. Nad Wierzycę samotnie chadzałem na ryby, z wysokiego brzegu za miastem z ogromną przyjemnością obserwowałem spływy kajakowe. Widzę je bardzo dokładnie nawet teraz, gdy po upływie 62 lat precyzuję niniejszy komentarz. Wiem, że żadne opisy i opowiadania wiernie odtworzyć ich nie zdołają więc wciąż żałuję i zawsze żałować będę, że nie mogłem ich wówczas utrwalić ani na kliszy ani na taśmie. Wisły podpływającej bardzo szerokim łukiem pod rozlokowany na wysokiej skarpie Gniew, bardzo rozległych widoków ze skarpy i dużych, kolorowych armad, słyszanych z oddali zanim pojawiały się w nadwodnej mgiełce, nie zapomnę nigdy. Cień wysokiej skarpy sięgał niekiedy 1/3 szerokości rzeki - kajakowe armady płynęły zwykle odległą częścią nasłonecznioną, ale dźwięki gitar, śpiewy, śmiechy, rozmowy niosły się po wodzie bardzo daleko i długo. Moje - dziewiętnastolatka - marzenia i myśli, towarzyszyły im zwykle jeszcze długą chwilę po tym, jak cichły za horyzontem.

 

Po rozpoznaniu obrzeży miasteczka, część wolnego czasu spędzałem z wędką nad Wierzycą. Rzeka wyglądała raczej mizernie, ale ryby zdarzały się w niej w miarę przyzwoite. Złowione tradycyjnie wrzucałem do siatki zanurzonej w wodzie. Pewnego dnia od strony miasta nadciągnęła ogromna chmura. Chcąc uciec przed deszczem, pobiegłem w stronę domu z trzepocącymi się w siatce rybami. Zanim dobiegłem, ryby uspokoiły się. Lekko podmoczony, w mieszkaniu Romana przystąpiłem do czyszczenia. Naśmieciłem bardzo niewiele - z bardzo świeżych ryb łuska odchodziła bardzo łatwo. Na finał skrobania trafił mąż ciężarnej sąsiadki. Widok ryb wyraźnie go ucieszył. Zapytał, czy mogę jakąś odpalić jego żonie, miewającej przed bliskim porodem przeróżne kulinarne zachcianki. Bez wahania oddałem mu dokładnie oskrobanego, prawie 2-kilogramowego leszcza. Uszczęśliwiona pani domu, przekonana że ryba jest martwa, wbiła jej nóż w odbyt. Chciała usunąć wnętrzności. Dźgnięta nożem ryba skoczyła i głośno klasnęła ogonem o kuchenną deskę. Ciężarna sąsiadka zemdlona padła na podłogę.

Dni do porodu stały się koszmarem. Natychmiast zostałem czarną owcą, zwiastunem nieszczęścia. W tamtych czasach głęboko wierzono, że kobieta mocno przestraszona przed porodem, poroni albo urodzi dziecko z rozległym znamieniem.

Szalę przechyliły dwa wydarzenia następne. Oba miały związek z dziewczynami. Miejscowa namówiła mnie na spacer po nierozpoznanym przeze mnie parku. Było nawet przyjemnie do czasu, gdy w parku pokazała się grupa młodzieży - wielkolud i siedmiu podrostków, co najwyżej pierwszoklasistów. Wyglądali trochę jak Guliwer z grupką Liliputów. Wielkolud pozostawał w sporej odległości, nas otoczyły Liliputy. Spokojne prośby, aby pozostawili nas w spokoju wywołały tylko nasilenie ich złośliwości. W zdenerwowaniu prawdopodobnie naderwałem któremuś ucho, wtedy jako obrońca maluchów wkroczył wielkolud. Prawym sierpowym posłał mnie na ziemię, siadł na mnie i przez nieszczelną zasłonę z rąk kuł moją twarz jak dzięcioł a Liliputy, po wulgarnym przepędzeniu dziewczyny, energicznie kopały moje nogi.

Barwy wojenne utrzymały się na moim ciele przez kilka dni. Nie było czym chwalić się – pozostałem w domu. Gdy przypiekło słońce wykombinowałem, że poobijaną twarz mądrzej będzie wystawić na jego działanie. Wykorzystałem właz prowadzący z pięterka na dach, znalazłem pięknie osłoniętą od wiatru niszę. Było OK, ale moje poczynania jakoś wyśledziła żona dyrektora. Jak – nie wiem. Prawdopodobnie przez dziurkę od klucza – judasze nie były wówczas w modzie. Tak, czy owak, informacje o swoich spostrzeżeniach przekazała żonie Romana (mojej rówieśnicy). Oczywiście ze stosownym, babskim komentarzem. Wyszło na to, że zamiast solidnie pracować w Fabryce, opalam się na dachu. Bratowa, po kilkudziesięciu latach, przekazała taką informację mojej obecnej żonie!

Zniecierpliwiony dociekliwością tubylców, dołączyłem do boksera dojeżdżającego na treningi do Tczewa. W Kraśniku Fabrycznym do boksu gorąco namawiał mnie trener tamtejszej Stali. Wysoko oceniał mój refleks, ale akurat ten rodzaj sportu wcale mnie nie pociągał. Ani w Kraśniku, ani w Tczewie. Obserwując treningi poznałem sporą grupę prostych, twardych rówieśników. Od kategorii/wagi półśredniej w dół, do wagi ciężkiej. Byli waleczni, ale nie pozbawieni kłopotów sercowych. Skutecznie doradziłem jednemu, zaczęli zgłaszać się inni, a zaistniała sytuacja mocno osadziła mnie w grupie. Byli gotowi do pomocy w każdej mojej potrzebie. Ich pomoc okazała się bardzo przydatna, gdy zamieszkałem w Tczewie.

 

Pewnego dnia do naszej grupy przysiadła dziwna dziewczyna. Wyglądała na owe czasy wręcz szokująco. Głęboko w pamięć zapadał widok bardzo krótkiej spódniczki w szkocką, bardzo wyrazistą kratę, czarne rajstopy i buty, kolorowa, kusa kamizelka,  krótkie czarne i proste włosy przycięte nieco poniżej uszu oraz gruba warstwa "tapety" na całej twarzy. Na pewno była zgrabna, ale czy ładna - nie wiem. Musiałbym ją zobaczyć w basenie lub pod natryskiem. Znali ją wszyscy poza mną. Była dziwna, milcząca, wyglądała na bardzo zagubioną. Nikt z grupy nie zwracał na nią uwagi. Zaczynało być trochę niezręcznie. Spróbowałem z nią rozmawiać. Przez pewien czas odpowiadała zdawkowo, później coś w niej pękło. Połykając łzy wyrzuciła z siebie, że po prostu już nie wie co robić. Boi się nawet wracać do własnego domu. Przed domem zwykle czeka jej chorobliwie zazdrosny chłopak, który nie pozwala jej na jakąkolwiek samodzielność, a gdy ona pozwoli sobie na cokolwiek bez jego wiedzy, potrafi uderzyć...

Uzupełniając zapis po 62 latach, nie jestem w stanie odtworzyć dalszych uzgodnień. Z Tczewa wyjechaliśmy we trójkę. Kolega wrócił do domu, dziewczyna trafiła do mnie na prawach wyłącznie koleżeńskiej przysługi (?). Późnym wieczorem zaczęło się. Chłopak kolorowej papugi bezbłędnie trafił do naszej klatki. Nie wiedząc, które drzwi prowadzą do mnie, z dołu, głośnym wołaniem wykrzykiwać począł najwymyślniejsze prośby i obietnice. Nie reagowaliśmy, więc powtarzał je ciągle. Wołania zniecierpliwiły dyrektora - najpierw, pod groźbą wezwania milicji, zażądał ciszy od chłopaka, później ode mnie. Nie miałem wyjścia. Zaproszony na pięterko chłopak musiał przeprosić papugę i (chyba?) przysiąc poprawę. Odeszli razem zapewniając, że poradzą sobie mimo późnej nocy.

Drugiego lipca 1960 roku w ręce wpadł mi przypadkiem (?) egzemplarz gazety lokalnej. Znalazłem w niej ogłoszenie Zakładów Sprzętu Motoryzacyjnego w Tczewie - szukali technologów. Potwierdzili to telefonicznie, zachęcili do podjęcia oferowanej pracy. Zwolnienie z Fabryki w Gniewie, za porozumieniem stron, po w/wspomnianych wydarzeniach wydano z wyraźną ulgą. Trzeciego znalazłem w Tczewie kwaterę, czwartego pracowałem już w ZSM, późniejszej Fabryce Przekładni Samochodowych POLMO. 

Gdy po krótkim, ale w sumie wygranym zawodowo i emocjonalnym pobycie w Barwicach, z przyjemnością poznałem Człuchów. W niezapomniane lato 1963, jako st. instruktor techniczny Wojewódzkiego Zjednoczenia Przedsiębiorstw Państwowego Przemysłu Terenowego w Koszalinie (uff - ale tasiemiec!), odwiedzałem to miasto kilkakrotnie. Lato 1963 nazwałem "niezapomnianym", bo właśnie wtedy zbiegło się wiele wydarzeń uznanych przeze mnie za wspaniałe. Wynajmowałem umeblowany

Człuchów - Relacje.

Czołpino - Relacje.

Menu

Menu

Menu

Menu

Menu

Menu

Menu

Zamek w Bytowie - muzeum regionalne zwiedziliśmy w drodze powrotnej z Szymbarka, z wycieczki zorganizowanej przez Związek Emerytów w Karlinie. Wycieczka jak zwykle - udana, warto było zwiedzić i Szymbark i Zamek. Obiekty oraz ich historię poznałem z wielką przyjemnością.

Bytów - Relacje.

Ustka

Trójmiasto

Tczew

Szymbark

Słupsk

Łeba

Lębork

Puck

Dolina Charlotty

Gniew

Dolina Charlotty.

Gniew - Relacje.

Czołpino

Wideo - W Słowińskim PN - Tylko dla Seniorów. 

Piękne tereny Słowińskiego Parku Narodowego przemaszerowaliśmy w roku 2013. Dla seniorów to spory wysiłek. Grupa trzymała się dzielnie. Więcej w opisie filmu na YT. Polecam gorąco - to przeżyć trzeba osobiście.

Człuchów

Bytów

Pomorskie - Relacje.

                   Tadeusz Dużyński -- tadeuszduzynski@interia.pl

pokój przy KKWąskotorowej, podkarmiałem srokę darzącą mnie pełnym zaufaniem a w długie letnie dni wracałem z Człuchowa okazjami po totalnym obżarstwie czarnymi jagodami.

Później, prowadząc działalność na własny rachunek, w Człuchowie zwykle zmieniałem kierunek. Dalej, w zależności od celu, jechałem albo na Tucholę i Świecie, albo na Sępólno Krajeńskie i Koronowo. Zawsze jesienią, z ogromną przyjemnością oglądałemu kosze pełne zielonek (dorodnych, tych żółtych) u przydrożnych zbieraczy-handlowców. Ilości bywały ogromne. Świeżo zebrane grzyby wyglądały przepięknie.