Firmowe wyroby (kłódki systemowe) dostarczałem do kilku dużych, warszawskich SM. Najczęściej, po zrealizowaniu dostaw, jechałem dalej, ale bywało, że korzystałem z zaproszenia państwa Żurawskich w Ursusie. Śp . Stefa była siostrą mojego Taty.
Zdjęcia z tamtego okresu straciłem wraz ze stroną "wyprawypontonowe.pl", ale pewna sytuacja utkwiła w mojej pamięci na zawsze. Z Pawłem realizowaliśmy dużą dostawę poza Lublinem. W jeździe powrotnej zjedliśmy obiad w przydrożnej restauracji, pojechaliśmy dalej. Po północnej, gdańskiej stronie Warszawy zdecydowaliśmy kupić czereśnie. Na straganach wyglądały przepięknie, ale okazało się, że saszetka z dużą kwotą pozostała w restauracji. Na kaloryferze!
Gdy ponownie weszliśmy na salę, nogi ugięły się pode mną - saszetki nie było. Zdenerwowanie szybko rozładowała kelnerka. Z uśmiechem powiadomiła, że saszetka jest, sprawdzona, nienaruszona. Uszczęśliwieni odpaliliśmy znaleźne - chyba w zaokrągleniu kilkanaście procent.
Zdjęcia zamieszczone powyżej pochodzą z warszawskiego Szpitala MSWiA.
Szpital ma własny hotel, własną stołówkę z dużym wyborem dań i napojów, na jego terenie często lądują helikoptery a rozległe ściany obwieszone są podziękowaniami powszechnie znanych osób za uratowanie życia - imienne dla prof. Durlika i jego zespołu.
Trafiliśmy tam w trybie ekspresowym. Pani doktor ze Szpitalu MSWiA (ale w Koszalinie) - gdy Irena złosiła się na zdjęcie szwów - nawet nie zdążyła zorganizować konsylium, obiecanego również W TRYBIE PILNYM!!
2019-11-09
2019-11-05
Pewnego razu, przed rodzinnym wyjazdem z Hajnówki, Paweł poprosił o jazdę przez Przasnysz. Chciał odwiedzić dobrego kolegę, z którym rozstał się po ukończeniu Technikum. Nowe trasy poznaję chętnie - zgodę uzyskał. Jadąc wieźliśmy: połowę kilkukilgramowego karpia złowionego i pokrojonego w dużą kostkę przez Mundka oraz bezimienną sukę, towarzyszkę dla zakładowego Foxa. Lód w termoizolacyjnej lodówce nieco się nadtopił więc sprezentowaliśmy karpia koledze. Suka źle zniosła podróż samochodem - zwymiotowała, ale udało się to szczęśliwie przechwycić.
Odpoczęliśmy z przyjemnością. Po dwóch godzinach, obiedzie i kawie pojechaliśmy dalej. Nową trasę pokazaną obok zaliczyliśmy - nic szczególnego.
Jaką trasą jechaliśmy i wielu innych szczegółów podróży - już nie pamiętam. Zapamiętałem jedynie, że w pewnym momencie przypętał się do nas facet w mundurze wojskowym i zaczął podrywać Kaśkę wyjątkowo nieudacznie. Miałem o tym własne wyobrażenia wyniesione z kilkakrotnie przeczytanej trylogii. Na szczęście nie trwało to długo. My wysiedliśmy - podrywacz pojechał dalej.
Na Lubatce zastałem sporą gromadę. Oddany zostałem pod opiekę najmłodszych - rówieśnicy Barbarze i o dwa lata starszemu Jankowi. Mieli ze mną niezły ubaw, szczególnie przy osłudze ręcznej sieczkarni.
Teraz wszyscy mieszkają we Wrocławiu, mają rodziny własne.
W miarę pisania wyłaniają się nowe wspomnienia. W rowie z resztką wody pokazywano mi, jak ręcznie łowi się piskorze. Schwytane rzeczywiście piszczały...
Pewnego dnia powędrowaliśmy nad Wisłę. Taplaliśmy się z wielką przyjemnością w płytkiej, rozgrzanej wodzie ale kategorycznie zakazano mi zbiżać się do ciemnej plamy w dnie. Mówiono, że w dnie wykręcił ją wir, który potrafi wciągnąć do dna każdego, kto zbliży się nieostrożnie.
Pobyt na Lubatce trwał do czasu, gdy u dalekiej rodziny prowadzącej m.in. zlewnię mleka odkryłem smaczne jabłka, wędkę, potorfowe stawy z przepięknymi linami i młodszego o rok chłopca, któremu nad stawy chodzić zabroniono. Spędziłem tam wiele dni często sięgając za pazuchę po jabłka, gapiąc się na tańczący spławik i myśląc o ...niebieskich migdałach. Gdy złowiłem pierwszego, ponad 2-kilowego lina biegłem z nim do samej Lubatki. Dumny ponad miarę położyłem go na stole jako wkład własny. Co z nim zrobiono - nie wiem. Do podziału na liczną rodzinę był po prostu za mały.
W roku bodajże 1950, pod opieką nieletniej ale bardzo rezolutnej siostry jechałem pociągiem do Kalociny, siostry mojago Taty. Liczna rodzina Kalotów mieszkała na Lubatce, pod Iłowem. Jak rodzice dogadali się, że spędzę tam część wakacji - nie wiem. Pociągiem dla niespełna 10-latka to był i jest nadal kawał drogi. Napisałem "niespełna" bo z ukończeniem 10 lat musiałem czekać do października. Siostra, już od paru miesięcy była 15-latką.
Lubatka - Relacje.
Tadeusz Dużyński -- tadeuszduzynski@interia.pl