Po kilkunastoletniej przerwie, wszędzie napotykaliśmy ogromne, w większości pozytywne zmiany. Fragmenty dojazdu oraz pobytu w Hajnówce udostępniłem pod linkiem. Więcej, w tym opisy, pod przyciskiem "Hajnówka".

Podczas pobytu w Hajnówce skontaktowałem się z siostrą. Uzgodniliśmy krótkie jej odwiedziny, domu jej córki (obie oddzielnie mieszkają w Lublinie) oraz Kraśnika i tamtejszego cmentarza, na którym spoczywa jej mąż.  Czy zdążę opracować relację - nie wiem.

Opis okresu nauki w kraśnickiej szkole średniej dostępny jest pod przyciskiem "Kraśnik".

Stwierdzenie "wszędzie napotykaliśmy ogromne zmiany" w lwiej części dotyczy Kraśnika. Niegdyś istniał Kraśnik, Kraśnik Fabryczny a jeszcze wcześniej Dąbrowa Bór. Teraz to jedna aglomeracja o nazwie Kraśnik. Koszary w których rozpoczynałem drugi etap nauki, od dawna nie istnieją, powstał rozległy zalew ze stanowiskami rekreacyjnymi i wędkarskimi. W dawnym Fabrycznym rozrósł się - jak wszędzie - cmentarz. Po uporządkowaniu grobu powróciliśmy do Lublina, z krótkim postojem przy Zalewie. Wędkarza, który był na hajnowskim weselu Kazi i Ziutka nie rozpoznałem!

mimo najlepszych chęci - uwierzyć nie mogłem. Roli rozjemcy pomiędzy przyjaciółmi nie mogłem sobie wyobrazić więc z żalem zrezygnowałem z kontaktów osobistych z jednym i drugim.

Rok 2022 to rok żałoby. Szczygieł zmarł w kwietniu, w Chełmnie. Był młodszy o kilka miesięcy kończących rok - rocznikowo był datowany na rok 1941.

Jerzy, o kilka miesięcy starszy ode mnie, zmarł po długiej, ciężkiej chorobie w czerwcu, w Pile. Teraz kolej na mnie, ale chcę wcześniej uporządkować swoją www...

Menu

Menu

Menu

Menu

Menu

Menu

Menu

Menu

Menu

Menu

Menu

Menu

Menu

Menu

Menu

Menu

Menu

Menu

Topiło - Relacje.

Po załatwieniu bieżących spraw w Hajnówce zamierzaliśmy odwiedzić augustowskie SM. Niestety. Gdy wjechaliśmy na obrzeża Augustowa rozpętała się wyjątkowo gwałtowna burza. Musieliśmy ją przeczekać. Czekanie trwało na tyle długo, że wizyty w SM straciły sens. Nigdy nie prowadzę rozmów handlowych kilka minut przed piętnastą, gdy większość potencjalnych rozmówców kończy pracę.

Zmieniliśmy trasę. Po noclegu koło jeziora Wigry (miejsca w Klasztorze były zajęte) opłynęliśmy je stateczkiem, którym niegdyś pływał JP II.

Wigry - Relacje.

Topiło - Leśna osada w Puszczy Białowieskiej, nad dziwną, leniwą rzeką Perebel, na której utworzono rozległy basen do okresowego przechowywania drewna. Przechowywano w nim oczyszczone z gałęzi kloce, chętnie łączone w tratwy przez okolicznych wędkarzy.

Rzekę określam jako dziwną, z konkretnego powodu. Z zastawy w obwałowaniu basenu wypływa mizerny strumyk, który w niewielkiej odległości szeroko rozpływa się po grząskim gruncie i ...znika. Sprawdziłem to osobiście kilkadziesiąt lat wcześniej. Teraz bardzo chcę popłynąć w jej górę - pontonem, z kamerą i aparatem. Nie wiem, czy zdążę... 

Wideo: Topiło Kolejką / Topiło samochodem /. Zdjęcia uzupełnię po zakończeniu segregacji materiałów odzyskanych z uszkodzonego dysku zewnętrznego.

Siemianówka jest/była(?) stacją przeładunkową z rosyjskich torów szerokich, na nasze. Co dzieje się tam w okresie wojny na Ukrainie i pozycji Łukaszenki - do sprawdzenia. Po sprawdzeniu uzupełnię.

Z czasów ZSRR wciąż uwiera mnie pewien szczegół. Z żoną, z którą razem przeżyliśmy grubo powyżej 50 lat, odwiedziliśmy jej rodzinę zamieszkałą na terenach Białorusi. Weterynarz przywołany do cielącej się krowy, po kilku szklankach samogonu, z głupawo-zaczepnym uśmiechem stwierdzić raczył - czterdziesty, w Hajnówce(?). To ty jesteś nasz człowiek! W Hajnówce w tym czasie rządziliśmy MY!

Owszem. To długo przemilczany fakt historyczny. Rosjanie rządzili - JAKO OKUPANCI!! Aby nie czynić wstrętów gospodarzowi, odszedłem od stołu pod pretekstem samogonowej niemocy. Więcej o Siemianówce pod adresami

- Narew i Zalew Siemianówka.

Kilkunastokilometrowe odcinki kilku linii wąskotorowych wybiegających w głąb Puszczy Białowieskiej z terenu niegdysiejszej parowozowni, trwale pozostają w mojej pamięci. Zwykle wiążą się z nimi wydarzenia drobne, mało znaczące dla osób postronnych - dla mnie emocjonujące, często w dziecięcym rozumieniu nawet niezwykłe.

Teraz, w roku 2016, nie ma parowozowni, mini parowozów, wózków i drezyn – jest ładnie zagospodarowany teren z siedzibą Nadleśnictwa Hajnówka, stacja z kasą biletową, „motorowy” tabor wąskotorowy przystosowany do obsługi turystów, rozległa wizualna prezentacja historii Puszczy, jej zasobów i form eksploatacji. Jest ponadto duży, często zatłoczony parking.

Jazda kolejką po siedemdziesięciu latach wspaniale pobudza wspomnienia i wyobraźnię. Niezależnie od liczby uczestników przejazdu i gwaru ich rozmów, łatwo można wyizolować się, zatopić we własnych myślach, klekocie kół na złączach torowiska i obrazach przemykających wzdłuż toru. Ilość zapamiętanych wydarzeń lawinowo wzrasta od miejsca, w którym do torowiska dołącza droga od strony Sacharewa - w dojazdach rowerami korzystaliśmy z niej najczęściej, a co najmniej raz zdarzyła się nam wędrówka piesza. Drugiej nie ryzykowaliśmy – pokonanie odcinka przebiegającego w poprzek rozległego grzęzawiska doliny Leśnej, do przyjemnych nie należało, szczególnie w środku lata. Komary, bąki, gzy, ślepaki i wszelkie inne szybko latające krwiożercze tałatajstwo ostro atakowało wszelkie odsłonięte części ciała nawet szybko przemieszczających się osób. Podobno także turystów korzystających z kolejki (tak twierdziła w roku 2015 prawnuczka naszej hajnowskiej sąsiadki, mieszkająca w Białogardzie, zatrudniona w Karlinie,– poznaliśmy się przypadkiem).

Napisałem „podobno” z powodów konkretnych – w roku 2016 Topiło odwiedziliśmy 3-krotnie, raz kolejką, dwa razy samochodem – nas, poza jednym mizernym kleszczem, nie zaatakował żaden stworek (?). 

Jazda rowerem wzdłuż toru kolejki nie należała do łatwych także z innych powodów. W wąskiej ścieżce, w przypadkowych odległościach zdarzały się niespodzianki - zagłębienia wypełnione grząskim piaskiem podczas suszy, maskowane wodą po każdej ulewie. Lądowania w pobliskim rowie zdarzały się nawet najlepszym, ale …była to trasa o sześć (?) kilometrów krótsza od samochodowej.

Na jednej z takich pułapek, w rowie wylądował niegdyś mój ojciec. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem „całą serię” jego przekleństw. Ta seria to bodajże cztery razy powtórzone jedyne przekleństwo, jakie przez całe swoje życie u ojca usłyszałem – psia mać!

Zdarzenie o którym piszę – jak większość innych, przytrafiających się ojcu – miało niecodzienny ciąg dalszy. W bliskim, smolisto-czarnym, około dwumetrowej szerokości rowie, prostopadle dobiegającym do torowiska ojciec zauważył ruch w płytkiej wodzie. Coś (?) na jej powierzchni bardzo szybko, w różnych miejscach, kreśliło różnej długości łamańce. Ojciec orzekł, że takie zanikające ślady tworzą miotające się w wysychającej wodzie szczupaki. Jak się tam dostały??

Wróciliśmy w to miejsce w dniu następnym, wyposażeni w specjalny podbierak, rozpięty na dwóch sosnowych tyczkach połączonych poprzeczką. To rzeczywiście były szczupaczki, małe -30-centymetrowe, smukłe z niedożywienia jak morskie belony.

Po kolejnym upalnym tygodniu, z rowu zniknęła woda i …szczupacza młodzież (?).

 

Specjalnej uwagi wymagał przejazd przez dolinę rzeki Leśna. Piaszczysta ścieżka, podwyższony nasyp kolejkowy i grzęzawiska nadwodne zmuszały do szczególnej ostrożności. Reszty dopełniały owady z rozległego, otwartego terenu. Spróbowałem kiedyś sprawdzić, co pływa w otwartej wodzie pod mostem. Podawałem na haczyku kolejno różne przynęty – spławik nawet nie drgnął. Po latach wcale się nie dziwię – widok chłopca na moście, rozpaczliwie oganiającego się od chmury agresywnych owadów, wypłoszyć mógł najgłodniejszą rybę…

 

Podczas jazdy w roku 2016 bardzo byłem ciekaw, co zobaczę za Doliną Leśnej. Nie dostrzegłem nic szczególnego, żadnych śladów po nawałnicy, która ponad sześćdziesiąt lat wcześniej, w co najmniej 30-metrowej szerokości pasie, długim jak sięga oko, wyłożyła wszystkie drzewa. Pas przecinał torowisko kolejki pod kątem około 70 stopni. Potężne świerki wyrwane z bryłami korzeniowymi sięgającymi trzech metrów, ułożone koronami w jednym kierunku, równolegle do ścian pasa, wyglądały niezwykle – precyzyjny porządek w monstrualnym chaosie!

Zwalone drzewa dokładnie zatarasowały torowisko i przytorową ścieżkę rowerową – pokonaliśmy ją z trudem, mozolnie wyszukując możliwości przeciągnięcia rowerów pod lub przerzucenia nad leżącymi drzewami. Trudziliśmy się w milczeniu, ciężko wystraszeni tym, co godzinę wcześniej wydarzyło się nad Leśną, przy Olemburskiej Drodze.

 

Zwykła chłopięca ciekawość poniosła mnie tam dwa tygodnie przed nawałnicą. Chciałem sprawdzić, co dzieje się z odpływem wody z basenów drzewnych, zbudowanych na rzece Perebel. Nadal nie wiem – na mapach nitka znika, teren strumyka okazał się niedostępny, więc dojechałem do mostu nad Leśną.

Przy moście zastałem grupę mężczyzn z jakąś nietypową furgonetką, szerszą od Nysy i Żuka. Akurat znosili niewód na koniec wolnego od roślinności, kilkudziesięciometrowego odcinka rzeki przed mostem. Stamtąd przerzucili na drugi brzeg krótki, ciężki kołek z podwiązaną liną od skrzydła niewodu. Idąc po obu brzegach przeciągnęli sieć do mostu, górą złączyli skrzydła i wyciągnęli matnię na brzeg.

Tylu różnej wielkości szczupaków jednocześnie, nie widziałem nigdy wcześniej i nigdy później (nawet w filmach o śródlądowych rybakach). Do dnia dzisiejszego nie potrafię sobie wytłumaczyć, skąd i dlaczego zebrało się ich aż tyle tam, na czystej wodzie. Zawsze byłem i jestem do dzisiaj przekonany, że szczupaki preferują przeróżne kryjówki.

Odławiacze załadowali ryby do skrzynek, zwinęli sprzęt i odjechali nie zwracając na mnie uwagi. Kolega w Hajnówce, któremu opowiedziałem zdarzenie, zapalił się natychmiast. Zapewnił, że nałowi karasi, nalegał, był pewien, że podane na haku skuszą szczupaka w każdym oczku wodnym. Karasi nałowił rzeczywiście (podobno w bajorach przy ulicy Dworcowej) – pojechaliśmy.

Z Olemburskiej Drogi zjechaliśmy na stronę prawą, przy granicy lasu i łąki. Gdy prowadziliśmy rowery na ukos ku rzece, wszystko wydawało się normalne – słońce po lewej, upał, rzadkie, półprzezroczyste chmurki nad granicą lasu, nawet dalekie grzmoty za jego ścianą. O wyładowaniach przy lekko zamglonym niebie często słyszeliśmy od osób starszych, że grzmi na piękną pogodę, sprawdzało się to, więc spokojnie brnęliśmy dalej. Dziwiła nas tylko absolutna cisza przerywana dalekimi grzmotami i chrzęstem naszych kroków. Nie zatrzepotał ani zakwilił ptak, nie drgnął żaden listek. Przy rzece, podczas uzbrajania długich, leszczynowych, jednorazowych „wędzisk” wyładowania nabrały mocy, zaczęły zbliżać się szybko. Pojawiły się błyskawice, słońce przybladło, nagle gwałtownie uderzył wiatr. Porzucając wędkarskie akcesoria, rowery i wszystkie metalowe drobiazgi pobiegliśmy w stronę kępy młodych świerczków rosnących na skraju starego lasu. Zanim deszcz nas przemoczył, zwinęliśmy nasze ubrania aby – na golasa - chronić je pod własnym ciałem. Pod mizernymi gałązkami młodej świerczyny, dygocąc bardziej ze strachu niż zimna, w niewygodnej pozycji „w kucki” przetrwaliśmy wichurę, ulewę i kanonadę częstych, bliskich piorunów. Najbliższy, jednocześnie z błyskiem uderzył w dorodny strzelisty świerk odległy od nas co najwyżej o czterdzieści metrów. W chwilę później widzieliśmy, jak od góry, na całejdługości jego pnia oddziela się głęboka, klinowa drzazga…

Gwałtowne załamanie pogody skutecznie wygasiło nasz wędkarski zapał. Karasie trafiły do rzeki, my na przeszkodę z powalonych drzew. W Hajnówce deszcz nawet nie pokropił...

 

Przejazd kolejką stanowi sporą frajdę przede wszystkim dla turystów-nowicjuszy. U bywalców sprzed co najmniej kilku dziesięcioleci wywołuje uczucia mieszane. Widok pustych, zarośniętych chwastami składnic, na których niegdyś tętniło życie, i cieszy, i przygnębia. Przygnębia także niemal zupełny brak dawnych puszczańskich olbrzymów, martwią wieloletnie spory na temat racjonalnych zasad współistnienia Puszczy i ludzi.

 

Wszyscy „Puszczę kochają”, chcą ją chronić. Jedni - poprzez radykalne usuwanie chorych i martwych drzew, wprowadzanie w ich miejsce nowych zalesień dostosowanych do aktualnych warunków glebowych oraz bieżącą aktywną ich ochronę. Drudzy – poprzez zakaz wszelkiej ingerencji człowieka, aby Puszcza mogła odradzać się sama. Spory trwają, trwa wycinka i protesty, a kornik w trybie ekspresowym, na miarę klęski ekologicznej, zamienia w świerkowe cmentarzyska rozległe partie Puszczy, wcześniej znacząco osłabionej rabunkowym, przemysłowym pozyskiem drewna. Serce boli, dręczy bezsilność i …wstyd.

Wzdłuż kolejkowej linii Hajnówka-Topiło tragiczne skutki plagi kornika nie są widoczne. Z wagoników kolejki ogląda się przede wszystkim „leśną młodzież”, która do miana PUSZCZA – w moim jego rozumieniu – po prostu jeszcze nie dorosła. Główny dowód, że przejazd odbywa się jednak przez Puszczę, stanowi dziewiczy, leśny chaos, bez śladów działalności człowieka, innych niż drogi i ich turystyczne oznakowania.

W osadzie Topiło turyści mają 1-godzinną przerwę, trasę wokół zbiorników, w których niegdyś magazynowano ogolone z gałęzi kloce, bar i sklep z regionalnymi gadżetami oraz długie kolejki do wszystkiego, także do …miejscowego kibelka.

Przejażdżkę gorąco polecam. Sam chętnie powtórzyłbym ją zimą i wczesną wiosną, gdy oko kamery sięga daleko w głąb lasu…

Siemianówka - Relacje.

Po krótkim pobycie w Białowieży, drogą wzdłuż Narewki ruszyliśmy w stronę Kosego Mostu. Podczas przejazdu minęliśmy wiele prostopadłych skrzyżowań z drogami leśnymi. Jedna z nich – niestety, nie oznakowana – prowadzi na Cupryki, z którymi wiąże się zabawna historyjka, zawsze wzbudzająca mój uśmiech.

Cupryki z mojej pamięci, to przede wszystkim rozległe łąki z licznie rozstawionymi stogami i brogami. Środkiem płynęła Narewka, bardzo na tym odcinku czysta, mocno poprzerastana wodną roślinnością. W płytkiej wodzie, wśród roślinności istniały piaszczyste korytarze. Jeszcze dziś, po siedemdziesięciu latach, nawet bez przymykania oczu wyraźnie widzę, jak w prześwietlonej słońcem wodzie, nad żółtym piaskiem, z gracją, dostojnie przepływa srebrna, 30-centymetrowa ryba.

Incydent budzący uśmiech dotyczy nocy - po popołudniowym, przeciągniętym do zmierzchu wędkowaniu wspięliśmy się na bróg, porządnie, do samego dachu wypełniony sianem. Noc zapadła bardzo szybko, ale przepełniony wrażeniami pierwszego (i dotychczas ostatniego) pobytu na Cuprykach, nie mogłem usnąć. Po dłuższej chwili, w kompletnych ciemnościach nadleciał i tuż nade mną ciężko osiadł na brogu jakiś wielki ptak. Chwilę wiercił się i …wszystko ucichło. Nieco speszony własnym przestrachem, umyśliłem zemstę. Poczekałem, aż ptaszysko porządnie uśnie, bezszelestnie podkurczoną nogą mocno kopnąłem w szczytowy węzeł. Co wydarzyło się u góry, mogę się tylko domyślać. Odgłos hałaśliwie osuwającego się ciężaru a dopiero po chwili łopot skrzydeł interpretować można różnie...

Nasz ówczesny połów to zaledwie jeden niespełna dwukilowy szczupak, który w nocy (?) połknął uzbrojonego kiełbia, przywiązanego do nadbrzeżnej gałęzi.

Pecha na Cuprykach wiele lat później doświadczył Mundas. Jak przystało na komandosa, jeździł Junakiem. Ta ciężka, głośna, pięknie dudniąca maszyna padła mu nad rzeką. Musiał doprowadzić ją do Hajnówki – łatwo nie było :((.

Na parkingu przed Kosym Mostem ponownie zastaliśmy kilka aut. Uprzednio byliśmy tu późnym popołudniem, po objeździe Siemianówki. Po „dziwnej” rozmowie z przejeżdżającym cyklistą, przed wyborem most albo wieża widokowa. Wybraliśmy wieżę. Cyklista orzekł, że do obu mostów (a nie jednego, jak twierdziłem ja) pozostało do przejścia piechotą ok. 3 km. Sądziłem, że policzył w obie strony.

Przy wieży widokowej wymieniliśmy pozdrowienia z rodziną włoską przemierzającą Puszczę rowerami, utrwaliliśmy kilka obrazów paśników i oczka wodnego, zlikwidowaliśmy mnóstwo komarów, wiele zdążyło uciec. Oczka wodne intrygowały mnie zawsze. Zawsze byłem ciekaw, czy i co dzieje się z rybami, które w takich oczkach utkną podczas wylewów.

Na parkingu drobne zaskoczenie – w małej sprawie wielki plus dla służb leśnych. Zwykle niechętnie korzystam z plastykowych toalet, ale nieraz muszę. Na parkingu przed Kosym Mostem są czyste, nie cuchną, mają nawet bieżącą wodę (ze zbiorników?). Taki stan to nie przypadek, specjalnie sprawdziłem w różnych dniach – w obu to samo. Sądzę, że to zasługa leśników, tych obrzucanych błotem przez ekologów. 

Kosy Most kolejki leśnej jaki był, taki pozostał. Obok wybudowano (kiedy?) drugi, drogowy, stąd nieporozumienie z cyklistą. Ogromnym zmianom uległo otoczenie. Wzdłuż torowiska, po obu jego stronach rosły niegdyś potężne jesiony. Nie ma po nich śladów. Rozległe niegdyś łąki skurczyły się, pochłania je las. Miejsce, w którym wokół strzelistego ogniska z palonych, porzuconych przy torowisku podkładów kolejowych rozstawione były nasze namioty, a odległy stary las echem oddawał nasze radosne rozmowy i śmiechy, zajął kilkunastoletni zagajnik liściastych gatunków agresywnych. Za mostem, w miejscu gdzie w roku 1958 mój brygadzista rozstawił swoją siatkę „drygawicę” kończy się most drogowy, stoją ładnie skomponowane tablice informacyjne i stolik z folderem zawierającym opisy pobliskiej ostoi żubrów. Ale po kolei:

Najstarsze obrazy i bardzo skromne fragmenty wspomnień pochodzą z początkowych lat pięćdziesiątych. Gdy przygrzało wiosenne słońce, z sąsiadem, starszym bodajże o dwa lata Zbyszkiem, wybraliśmy się na Kosy Most „w ciemno” na ryby. Jak, czym nad rzekę dojechaliśmy i jak stamtąd wróciliśmy, absolutnie nie kojarzę. 

Wiem, że po drodze, daleko przed mostem wycięliśmy leszczynowe wędziska. Zbyszek pozostał niski, przestał rosnąć od czasu, gdy na jego plecach zaczął narastać garb, ale był silny i ponadprzeciętnie inteligentny. Wybrał i wyciął wędziska dużo dłuższe i masywniejsze od moich.

Jeszcze teraz widzę, jak zaskoczeni wysoką wodą rozlaną w wielu miejscach na łąkach, przed mostem schodzimy na prawą stronę torowiska, ku rzece. Prowadzi Zbyszek, wygląda przezabawnie. Końcówki jego wędzisk bujają się w miarę marszu – chciałoby się rzec – pod chmurami i nagle …Zbyszek znika.

Chciał przekroczyć prostopadły do rzeki, wodny, niewinnie wyglądający język. Zjechał na tyłku do wypełnionego wodą rowu. Nad lustrem pozostały przede wszystkim rozbujane wędziska, głowa, niewielkie fragmenty ramion, jego wściekłość i mój konwulsyjny śmiech.

Co było dalej – nie mam pojęcia. Co nieco pewnie dopowiedziałby Zbyszek, ale od dawna nie żyje. W dniu zakupu motoroweru, podczas pierwszej jazdy zginął przy zderzeniu z brzozą pochyloną nad leśną drogą do Harcerskiej Górki, przy szosie białowieskiej.

Drugi ostro zapamiętany epizod pochodzi z roku 1958. W mojej pierwszej stałej pracy, podjętej w „Hajmechlesie” zaledwie w dwa tygodnie po ukończeniu Technikum w Kraśniku Lubelskim, mój pierwszy brygadzista dwuosobowej „brygady” zaproponował wspólny, weekendowy rowerowy wyjazd na Kosy Most, na ryby. Ale z siatką. Rybami mieliśmy podzielić się. Nigdy wcześniej tego nie próbowałem więc ciekawość zwyciężyła mimo, że rowerem to spora odległość – ponad 24 km. W jedną stronę! 

Przed Narewką złapałem gumę. Na klejenie nie mieliśmy ani możliwości, ani czasu. Ale Polak potrafi. Brygadzista mocno przewiązał dętkę sznurkiem przed i za dziurą, napompowaliśmy ją i …pojechaliśmy dalej. Jazda z tak „załatwioną” dętką wprawdzie nie była komfortowa, ale była skuteczna.

Sprzęt rozpakowaliśmy za mostem, po lewej stronie torowiska. Brygadzista na łuku rzeki, blisko mostu, zamocował w dnie koniec siatki, wytłumaczył mi, co mam mu przerzucić, gdy przejdzie przez most, powtórzył mocowanie przy drugim brzegu. Siatka stanęła prostopadle do nurtu. Pozostało nam robienie hałasu w wodzie powyżej i poniżej niej, aby skłonić ryby do wpłynięcia w pułapkę. Niestety – przedwczesny zmierzch i nadciągająca burza zmusiły nas do rezygnacji z hałasowania, musieliśmy poszukać schronienia. 

Gwałtowną, ulewną i długotrwałą burzę przetrwaliśmy na filarze mostu, w ciasnej ale suchej niszy pomiędzy jego płaszczyzną pod stopami i betonową płytą mostu nad głowami. Wspięliśmy się do niej z brzegu suchego, rano po ulewie zeskakiwaliśmy w to samo miejsce do 10-centymetrowej wody! Aby nie uszkodzić wzroku przy niekończących się przejściach z nocnej czerni do oślepiających błyskawic, noc przetrwałem w stanie półsennego odrętwienia z głową owiniętą swetrem. Prawdopodobnie ryby zachowały się podobnie – w sieci zaplątał się tylko jeden półtorakilogramowy jaź. Podziału nie było. 

Kolejny incydent, to już lata znacznie późniejsze, bodajże dziewięćdziesiąte. Na rodzinny weekendowy biwak przy Kosym Moście zjechaliśmy z Hajnówki i Narewki, sporą, wyłącznie męską grupą. Pomiędzy dorosłymi i młodzieżą, w tym dwójką moich synów, wytworzyła się jakaś wspaniała atmosfera i więź. Podczas uciążliwego zbierania drewna na opał, ktoś wpadł na „zbawienny” pomysł. Przy wyremontowanym kiedyś torowisku leżały porzucone drewniane podkłady nasycone impregnatami oraz smarami parowozowymi. Zebraliśmy je – do pieczenia kiełbasek nie nadawały się, ale paliły się rewelacyjnie. Promieniście ułożone dawały ponad dwumetrowy płomień, my tylko dosuwaliśmy je do środka w miarę spalania. W nocy wyglądało to przepięknie, więc długo zabawialiśmy się …w kapucyna, który idąc przez rzeczkę, zgubił czerwoną czapeczkę. Siedząc/leżąc w wejściach promieniście wokół ognia rozstawionych namiotów czuliśmy się tak szczęśliwi, że nawet ta prosta zabawa sprawiała nam radość. Odległy las pięknie wtórował. Stłumionym echem oddawał każdy wybuch radosnego śmiechu.

Ranek po bezchmurnej i przede wszystkim bezwietrznej nocy okazał się mniej radosny. Ale tylko trochę. Wszystko, co w nocy w cieple płomieni uniosło się do góry, opadło z rosą na ziemię, namioty i pozostawiony na zewnątrz sprzęt wędkarski. Siwe drobiny i płatki oblepiły wszystko. Ale co tam!

Najwytrwalsi z nas udali się na wędkowanie, w myśl uzgodnienia, że wszystko, co złowimy trafi na wspólną patelnię. I tak się stało, z drobnym wyjątkiem. Jeden z uczestników biwaku po raz pierwszy w życiu złowił rybę – niedużego ale wymiarowego, ponadto bardzo walecznego szczupaka. Był tak podekscytowany, że uzyskał naszą zgodę (i błogosławieństwo) na zabranie ryby i powrót do domu. Musiał natychmiast, od razu (!) wszystko opowiedzieć …żonie. Oczywiście, z okazaniem dowodu rzeczowego.

Było pięknie, dawno minęło.

Uczestnicy tamtych wydarzeń, to w większości szczęściarze. Po wylosowaniu „zielonej karty” wyemigrowali do USA, tam pracują i zwiedzają świat zamieszczając na portalach społecznościowych fotki ze swoich wojaży :).

Utrwalone w pamięci miejsca przejmuje (?) Puszcza. Czy mnie to cieszy ? Odbieram to jak ogrodnik/działkowicz, który po latach ogląda pozostawiony dzikiej naturze swój niegdyś długo modelowany, wypieszczony ogródek.

Gdzieś, głęboko pod skórą, tli się we mnie iskierka niepokojącego przekonania, że żądania pełnego/zupełnego oddania Puszczy dzikiej naturze i sprowadzenia roli człowieka wyłącznie do ochrony takiego stanu to …nieporozumienie zbliżone do żądań odstąpienia od walki z epidemiami i wszelkimi klęskami żywiołowymi pod hasłem - Ludzkość to element przyrody, a przyroda zawsze odrodzi się sama. (Nie jest jedynie wiadomo, po jakim okresie i …w jakiej postaci).

Kosy Most - Relacje.

W roku 2016, na swojej www pisałem: 

Teraz, po przebudowie rodzinnego gniazda, woda jest w mieszkaniu, piece kaflowe zniknęły, starą kuchnię zmieniono na drugi pokój, spiżarnię na łazienkę z wanną, natryskiem i WC, po stronie ganku dobudowano kuchnię nową a powstały w ten sposób taras przylegający do starego dużego pokoju, wyłożono glazurą. W narożniku ogrodu zmienionego w trawnik bracia wybudowali garaż na trzy samochody, obok altanę. Ogrodzenie zmieniono trzykrotnie. Wieloletni, rozsypujący się płot drewniany (20-centymetrowe słupy + sztachety), zastąpiono najpierw siatką w ramkach, później segmentami spawanymi, na ozdobnej podmurówce. To jeszcze ¼ czworaka, ale jakże już inna od części pozostałych…

W roku 2022 zastaliśmy duże zmiany wewnątrz i na zewnątrz. Trawnik pięknie wystrzyżony, zieleń i nowa altana doskonale utrzymana, proporcje świetnie zachowane.

W miejscu dawnego zsypu piwnicznego są obecnie schody przykryte uchylną pokrywą, zabezpieczoną blachą falistą. Prowadzą do domowej kotłowni zlokalizowanej w piwnicy, obok zamontowano licznik zużycia wody. Tankowanie oleju opałowego odbywa się z ulicy z odpłatnością "od ręki" za ilość zamówioną. Wiem, widziałem. Wszedłem do kotłowni za panią spisującą stan licznika. Lepsze rozwiązanie trudno byłoby wymyślić.

Kuchnię przeniesiono z przybudówki na stare, przestronne miejsce, umożliwiające wprowadzenie ważnych udogodnień - płyty indukcyjnej z elektronicznie wysuwanym wyciągiem, zmywarki i uzyskanie tak potrzebnej w kuchni, swobodnej przestrzeni. Przybudówkę wykorzystano jako drugą sypialnię.

W stołowym, wykorzystywanym awaryjnie jako sypialnia główna, wymieniono meble, w miejscu, w którym niegdyś królował piec kaflowy, ustawiono kominek przenoszący ciepło na ogrzewanie podłogowe, zainstalowano elektroniczną klimatyzację. Przypuszczam, że prośbą o jej wyłączenie naraziłem się gospodyni - źle znoszę duże różnice temperatur.

W łazience zmieniono zagospodarowanie. Nie ma już wanny, króluje kabina prysznicowa, kibelek i umywalka. Zdjęcia oczywiście mam, ale nie publikuję ze względów oczywistych. Wszystkie zmiany uważam za bardzo przemyślane i wystarczające dla spokojnego, godnego życia na emeryturze, bez zbędnych udziwnień i fajerwerków.

Aktualnie Teresa nadzoruje modernizację mieszkania swojej siostry w Narewce. Planują automatyczne utrzymanie temperatury np. +5 stopni w zimie i swobodę w lato, kiedy rodzina Narewkę zechce odwiedzić.

Hej, hej - mają już asfalt na ulicy!!

Rok 2022.

Przed przeprowadzką „na Czworaki” nasza rodzina - Piotr (1902), Janina (1911), Roman (1932), Kazimiera Wiesława (1935), mieszkała w małym drewnianym domku w pobliżu dworca kolejowego. Wszyscy mieli okazję oglądać miły dla oka przedwojenny dworcowy budynek. Mnie pozostał w pamięci tylko zastępczy barak-prowizorka z kasą biletową i prymitywną poczekalnią. W roku 2016 zastałem tablice informacyjne - budynki dworcowe ...do sprzedaży!

Na starcie do kolejnego objazdu Hajnówki i jej okolic, na krótko zatrzymaliśmy się przy skwerze im. Dymitra Wasilewskiego, od strony ulicy im. Aleksego Zina. Odnajdywanie wśród nazw lokalnych nazwisk osób znanych niegdyś osobiście lub przynajmniej z widzenia sprawia niemałą przyjemność. To cenny dowód pamięci zaprawiony smutną świadomością, że osób tych wśród nas już nie ma. Doktora Dymitra Wasilewskiego nie kojarzę, Aleksego Zina pamiętam tylko z widzenia – z jego córką Alą uczyłem się w tej samej klasie Szkoły Podstawowej.

Ulica Aleksego Zina jest krótka, miejsce honorowe. Po jednej jej stronie siedziby ważnych urzędów, po drugiej skwer przy zbiegu głównych ulic. Na skwerze zmiany: - w miejscu na którym uprzednio czas II WŚ upamiętniał czołg, ustawiono krzyż/symbol, dodano ławki i postument z potężnym żubrem, uporządkowano zieleń. Prześmiewcy twierdzą, że uczyniono tak, bo czołg lufę miał skierowaną wprost na kościół.

Uliczka A. Zina kończy się wjazdem na ulicę Piłsudskiego. Wiąże się z nią ogrom wspomnień. Powód jest oczywisty – tu, licząc od skrzyżowania z ulicą 3 Maja po stronie lewej, istniała niegdyś Szkoła Podstawowa TPD. Uczyłem się w niej w latach 1947-54.

Przyszkolne tereny zielone, otoczone wówczas grabowym żywopłotem, teraz zabudowane są szczelnie a dawne i nowe obiekty administrowane są przez Politechnikę Białostocką.

Z grona nauczycielskiego SP najlepiej zapamiętałem dyrektora Kozickiego i nauczyciela śpiewu. Dyrektora jako osobę w szkole najważniejszą, nauczyciela jako osobę, której najbardziej i najobrzydliwiej przeszkadzaliśmy w prowadzeniu lekcji. Zdarzało się, że Panu od śpiewu dokuczaliśmy tak długo, aż mu w kąciku oka, przy nosie, pojawiała się bańka jak u rechoczącej żaby. Działo się tak w jego skrajnym zdenerwowaniu. Wtedy bywał niebezpieczny. Mogłem się o tym przekonać, gdy i mnie kiedyś chwycił za kark, podniósł i z ponad dwumetrowej odległości cisnął do kąta. Upadłem od razu na kolana. Zabolało. Teraz chętnie przeprosiłbym go za wszystkie własne i nawet cudze wygłupy. Niestety, to niemożliwe.

 

Z grupy klasowej najlepiej zapamiętałem Ziutka Emilianowicza z puszczańskiej osady Topiło. Mocno zbudowany, silny, z twarzą przemrożoną i pokancerowaną przez ospę, miał jakiś specyficzny sposób bycia sprawiający, że właśnie jego polubiłem najbardziej. Polubiłem mimo paru wzajemnych złośliwości. To jego – gdy z grubą książką czaił się na powracających z przerwy kolegów - „nabrałem” tak, że trzepnął w głowę wchodzącą do klasy nauczycielkę. On w rewanżu, na koniec kolejnej przerwy, wrzucił mnie głową w dół do stojącej na korytarzu beczki z makulaturą i odpadkami. Wyciągnęła mnie z niej nauczycielka…

Drugim z dobrze zapamiętanych jest Kazik Bobkiewicz z „Siwej Kolonii”, syn „tartacznego” księgowego i nauczycielki matematyki. Kolegowaliśmy pomimo ostrej bójki, po której wokół nosa przez tydzień nosiłem zasłużoną tęczę. Później, podczas jednego z wakacyjnych powrotów do Hajnówki przez jeden miesiąc razem pracowaliśmy w głębi Puszczy, jeszcze później – w latach siedemdziesiątych – w szerokim gronie dzieliliśmy stół na balu sylwestrowym w Domu Nauczyciela.

Z koleżanek pamiętam jedynie sylwetki trzech, trzymających się razem – dwie wysokie - Alicji Zin i Zofii Sulima, przy nich filigranową Tereski Struńskiej.

 

Wydeptany przez dzieciarnię plac szkolny przylegał do placu 11-letniej szkoły z białoruskim językiem nauczania. Place oddzielał pas „ziemi niczyjej”, nad którym w każdą zimę, podczas przerw międzylekcyjnych, przelatywało mnóstwo śnieżek i …wyzwisk. Najczęstszymi były zawołania: z naszej strony „u Rusina dupa sina”, z ich „u Polaka czarna sraka”, a pochodziły zwykle od uczniów klas najmłodszych. Dzieciarnię polskojęzyczną zagrzewała do boju m.in. niemiła świadomość, że zawołanie sąsiadów, z literami „r” brzmi konkretniej i mocniej.

Teraz znaczną część wspomnianego terenu zajmują obiekty Parku Wodnego - rozbudowana szkoła białoruska funkcjonuje nadal. Dzieciarnia obrzucająca się wyzwiskami dorosła, postarzała, w znacznej części wymarła. We współżyciu obu grup nastał okres zadziwiająco pozytywny, gdy porozumieli się kapłani współistniejących religii. W bardzo rozległej, w większości parterowej wówczas Hajnówce, w kościele i cerkwi, o uzgodnionych godzinach wprowadzono celebrowanie jednej niedzielnej mszy w języku i przez kapłana sąsiadów. Był to świetny przykład twórczej, silnej integracji, znacząco ułatwiający życie obu stronom - wierni nie musieli w każdą niedzielę odbywać dalekich wędrówek do swoich świątyń.

Od czasu tzw. „dobrej zmiany” wszystko rzeczywiście zmianie uległo. Wielokierunkowe wojny na górze przeniosły się pod strzechy. Walczą wszyscy ze wszystkimi. O wszystko. Polacy skoncentrowali niemalże całą swoją inteligencję na wymyślaniu najskuteczniejszych metod i sposobów zwalczania ludzi myślących inaczej. Bohaterami stają się ci, którzy atakują najgłośniej i najostrzej. Na stare lata jest mi po prostu wstyd.

W sąsiedztwie szkoły białoruskiej, po drugiej stronie ulicy funkcjonuje Dom Nauczyciela z kawiarnią i hotelem. W jego recepcji przez wiele lat pracowała Bogusia, żona mojego brata Romana. Jako niegdysiejszy okazjonalny nauczyciel w Zespole Szkół Ekonomicznych w Lubsku a później także w Przyzakładowej Szkole Zawodowej w Białogardzie i Karlinie, nocowałem w nim wielokrotnie podczas krótkich pobytów służbowych, związanych z kontynuowaną od roku 1983 „produkcją na własny rachunek”. Trwale zapamiętałem fragmenty opowiadania o wizycie grupy nauczycieli z Mongolskiej Republiki Ludowej, której przewodził jakiś mongolski szowinista.

Ekipa, po zakwaterowaniu w hotelu rozwiesiła w pokojach suszone mięso. Niemiły zapach wypełnił cały hotel, ale – wiadomo – gość w dom, Bóg w dom.

Podczas szczodrze zakrapianego wieczoru zapoznawczego (teraz mawia się ładniej - integracyjnego), siedzącemu obok szefowi Mongołów Roman zaproponował tatara. Nadęty sąsiad z wyraźnym obrzydzeniem stwierdził, że Mongołowie są zbyt cywilizowani, aby jeść surowe mięso!!

Roman pigułę przełknął, ale po kilku następnych kieliszkach ponowił próbę konwersacji. Zapytał, jak przyjacielowi z Mongolii podobają się polskie kobiety. Sąsiad, z takim samym obrzydzeniem „szczerze” odrzekł, że Polki są brzydkie. Oczy mają wielkie jak krowy – daleko im do pięknych szparek mongolskich dziewcząt.

Takiej odpowiedzi spokojnie nie zniósłbym, ale prawdopodobnie tylko dlatego, że źle znoszę alkohol…

Obecną przyuliczną zabudowę pomiędzy Domem Nauczyciela i ulicą Armii Krajowej znam tylko z widzenia. W najstarszych wspomnieniach teren ów widzę jako ogrodzone stalową siatką pustkowie, którego bliżej określić nie potrafię. Gdzieś w głębi istniała „Terpentyniarnia”. Zupełnie inaczej wyglądała także sama ulica, obsadzona jarzębinami po obu stronach chodników. Późną jesienią, po pierwszych przymrozkach nawiedzały je stada ptaków nazywanych na dziecięcy użytek jarzębnikami.

Ptaki – prawdopodobnie jakiś podgatunek kwiczołów, nieco od nich większe (?), szczuplejsze (wychudzone?), jaśniejsze, błyskawicznie objadały przemrożone owoce, mocno pod jarzębinami śmiecąc. Podczas biesiady wydawały ciągły, trudny do określenia terkotliwo-skwierczący, przyciszony dźwięk. Piszę o nich z pytajnikiem, bo z innymi, ciemniejszymi kwiczołami mam narastający od trzech lat problem w Karlinie. Z parku, na granicy którego mieszkam, całkowicie wyparły bardzo przeze mnie lubiane, czarne, pięknie i stale o jednakowej porze dnia koncentrujące kosy, które zawsze chętnie towarzyszyły mi w upalne dni przy zraszaniu posesji. Były wyraźnie zadowolone, gdy z odległości kilku metrów kierowałem na nie mocno rozproszony strumień. Kwiczoły tak przyjazne nie są. Rozmnożyły się bardzo szybko, gniazdują nawet w granicznych tujach i bluszczach oplatających nasz budynek. W roku 2017, w brunatno-szarych chmarach błyskawicznie ogołacały ogrody działkowe z wczesnych porzeczek i borówek, niszczyły truskawki. Robią to bezkarnie – w Polsce objęte są ścisłą ochroną gatunkową (!).

Teraz, najwyraźniej od dawna, wzdłuż obu chodników ulicy Piłsudskiego w Hajnówce królują lipy.

 

Więcej dawnych wspomnień wiąże się ze szkolną stroną ulicy. Uliczne ogrodzenie ciągnące się przed szkołą białoruską tworzy narożnik z ogrodzeniem ulicy Zielonej, łączącej ulice Piłsudskiego i Armii Krajowej. W głębi, od strony szkoły, od kiedy sięgam pamięcią mieszka rodzina Aleksego Zina. Aleksy Zin - wielce w Hajnówce zasłużony menedżer przemysłu drzewnego i społecznik, obszernie opisany w internetowej Wikipedii, zmarł 23 września 1991 roku. Jego córka Alicja, moja rówieśnica i koleżanka z ławy szkolnej, zmarła w roku 2010. W domu przy ulicy Zielonej od ponad ćwierćwiecza mieszka rodzina jej brata Antoniego.

Teren otoczony ulicami Zieloną, Piłsudskiego i Armii Krajowej to miejsce wspomnień szczególnych. To na nim istniał przez długie lata wielofunkcyjny Dom Kultury "Leśnik" z kinem, dechami pod dębem, bilardem i salami zainteresowań różnych. Wspomnienia związane z Kinem dotyczą przede wszystkim seansów z Heniem. Kiedykolwiek w trakcie oglądania filmu Henio zaczynał śmiać się głośno swoim becząco-ryczącym, celowo i niezwykle skutecznie modulowanym śmiechem, wszystkie głowy odwracały się ku nam. No to natychmiast odwracaliśmy głowy i my. Min osób siedzących za nami, pełnych zaskoczenia i zmieszania, nie zapomnę nigdy.

Na dechach tworzących dużą platformę wokół dorodnego dębu odbywały się wieczorne tańce, przede wszystkim podczas wakacji. Przez pewien czas do tańca przygrywali bracia Pietuchowscy z Czworaków. Początkowo była to tylko platforma, później wokół niej ustawiono ławki, pod dębem muszlę dla orkiestry, pojawił się drobny handel oraz …bilety. Nazwy dechy i patelnia często powracają we wspomnieniach osób dużo ode mnie młodszych :).

Na piętrze, nad kinem chętnie spędzaliśmy czas na sali bilardowej. Oczekując na swoją kolejkę do stołu, „trenowaliśmy” żonglerkę bilami. Nasze umiejętności kończyły się na zgrabnej żonglerce dwiema bilami jedną reką, albo trzema oburącz. Po takich próbach zawsze z szacunkiem patrzę na wyczyny żonglerów cyrkowych :). Teraz istnieje tylko budynek, w nim handel. Sądząc po tablicach i reklamowych banerach wcale nie taki drobny, m.in. meble. Dąb i dechy zniknęły.

 

Za ukośnym skrzyżowaniem ulic Piłsudskiego i Armii Krajowej, zatrzymaliśmy się na międzyblokowym parkingu, przed wylotem ulicy Reja i dawnym narożnikiem Czworaków.

W blokach mieszkają podobno m.in. rodziny, które zrezygnowały z Czworaków.

Zaskakuje wielkość lip rosnących po obu stronach ulicy – albo one urosły za szybko, albo ja za szybko postarzałem.

Obiekty Zespołu Szkół Ogólnokształcących wybudowano w narożniku ulic Piłsudskiego i Reja w miejscu, które pamiętam jako goły plac ciągnący się wzdłuż ulicy Reja do piętrowego budynku stojącego za wylotem z czworakowej ulicy Kraszewskiego. W „piętrusie” mieszkali blisko z moimi rodzicami zaprzyjaźnieni państwo Stragankowie i dwaj moi koledzy Janek Mitiajew i jego młodszy brat Piotr. Od Henia mieszkającego od dawna w Saarbrucken Niemcy, ale często odwiedzającego Czworaki wiem, że „Piećka” zginął w wypadku na huśtawce.

Teren piętrusa, podobnie jak Czworaki, ogrodzony był płotem drewnianym. Przy narożniku płotu przez wiele lat skręcałem na plac, aby po przekątnej kończyć skrót przy narożniku ogrodzenia Leśnika.

 

W narożnej posesji Czworaków, na terenie obecnego Przedszkola mieszkał Stefan Szpakowicz. Kontakt ze „Szpakiem” urwał się, gdy rozjechaliśmy się do szkół średnich. Henryk odnalazł go i odwiedził w Olsztynie bodajże dopiero w listopadzie 2018. Po rozmowach przekazał mi ciekawostkę - w olsztyńskiej służbie zdrowia legitymację Stowarzyszenia Dzieci Wojny traktowano podobnie jak legitymację kombatanta, prawnie zapewniającą bezkolejkowy dostęp do specjalistów. W późniejszych moich rozmowach z Prezesem Stowarzyszenia i Stefanem  okazało się, że była to tylko krótkotrwale honorowana, lokalna inicjatywa olsztyńskiego oddziału Stowarzyszenia. Szkoda - z bezpośrednich kontaktów jednoznacznie wynika, że nasz rocznik szybkiego dostępu do specjalistów potrzebuje nieustannie. Niestety - mamy u władzy takich następców, jakich sobie wychowaliśmy. Po latach wyrzeczeń, niekiedy wręcz drastycznych, związanych z ich przyzwoitym wychowaniem stanowimy uciążliwy balast. "Rozwarstwienie" pogłębia się - procentowy wzrost emerytur pozostaje daleko w tyle za wzrostem płac (!:().

 

Nieco dalej, od strony ulicy Piłsudskiego, mieszkali bracia Banasikowie - Mirek i młodszy, Bogdan. Z Mirkiem kombinowaliśmy papierosy dopóki mój Tata nie wykrył kryjówki, w której chowaliśmy je przed dorosłymi. Po wykryciu było gorąco, ale nałóg pozostał przez następnych 45 lat, a zaczął się bardzo wcześnie, w powtarzalnym od dawna trybie. W latach powojennych maluchami opiekowało się starsze rodzeństwo, dumne z umiejętności zaciągania się dymem papierosowym. Aby młodsi nie wypaplali tego rodzicom, starsi dawali im „sztachnąć się”. Wtedy oboje byli winni a przy okazji bywało wesoło, bo maluch po pierwszym "zaciągnięciu się" zwykle smarkał, kaszlał a łzy ciekły mu same.

Ale - maluchy mają swój honor. Po pierwszym wstydliwym zdarzeniu szybko opanowywali technikę „palenia” i brnęli w nałóg coraz głębiej, dumni ze swojej dorosłej umiejętności.

Mirek wyprowadził się do Słupska - tam widziałem się z nim po raz ostatni w roku 1959, podczas pobytu "na delegacji" z macierzystego zakładu w Hajnówce. Ze Słupskich Zakładów Przemysłu Maszynowego Leśnictwa przejmowałem dokumentację techniczną produkcji przyczep wywrotek. Bogdan mieszka w Zgorzelcu. Własne wypowiedzi zwykle rymuje :).

 

Od strony ulicy Reja, za widocznym na fotografii narożnikiem oraz za skrzyżowaniem ulicy Reja i Kraszewskiego mieszkali państwo Fijałkowscy, Stefan Marczyk, bracia Sergiusz i Lońka Martysiewicz, Bogdan Lewczuk, rodzina muzyków Pietuchowskich (Piekutowskich ?). Plącze się w mojej pamięci nazwisko Schabowskich, ale umiejscowić ich bliżej nie potrafię.

 

Po wykonaniu serii zdjęć skrzyżowania, wjechaliśmy na teren Czworaków ulicami Piłsudskiego i Staszica. Cel - rozmowy i kolejny zapis obrazów przebudowy, przy korzystniejszym niż uprzednio świetle i pogodzie. Na początku Staszica minęliśmy miejsce, w którym około 70 lat wcześniej solidnie stłukł mnie Kazik Bobkiewicz. Lubiliśmy się, ale podczas powrotu ze szkoły bezmyślnie zacząłem go drażnić. Najbardziej nie znosił przezwiska Bobek, więc powtarzałem je tak długo, aż dogonił mnie, przewrócił i skuł mój nos na tęczowo.

Przyjaźń przetrwała, obraz jego „późniejszej” twarzy odtwarzam w pamięci bez trudu, ale nie potrafię precyzyjnie określić wieku, którego ów obraz dotyczy. Sądzę, że początkowych lat siedemdziesiątych.

 

Nieco dalej, przed wjazdem w ulicę Prusa, minęliśmy miejsce bliskiego kontaktu z piorunem. Burza dopadła mnie, gdy akurat tamtędy wracałem ze szkoły. Oślepiający błysk i nieprzyjemny trzask dostrzegłem i usłyszałem jednocześnie. Nie jestem w stanie określić, jak długo leżałem na ziemi. Gdy ciężko przestraszony wstałem, nie widziałem nic poza żółtą poświatą z pływającymi w niej czarnymi nitkami. Przez długą chwilę nie wiedziałem co począć, jak zachować się dalej, ale… - żółta poświata powoli zaczęła jaśnieć, pojawiły się niewyraźne, ale znajome fragmenty ulicy. Do domu dotarłem z przekonaniem, że wszystko widzę normalnie. Później mój lęk wobec wyładowań atmosferycznych umocniło opowiadanie sąsiadów Kulgawczyków. W upalny burzowy dzień przez ich mieszkanie przeleciał piorun kulisty. Wpadł przez otwarte drzwi ganku, zawirował w kuchni, wyleciał przez otwarty lufcik nie czyniąc szkód. A mocno narozrabiać podobno potrafi…

W przekonaniu, że wszystko widzę normalnie trwałem do czasu badań przeprowadzonych w roku 1962 przez komisję rekrutacyjną do Wojskowej Akademii Technicznej. Komisja stwierdziła u mnie znaczną, „dyskwalifikującą” krótkowzroczność. Uważałem, że wszystko jest OK m.in. dlatego, że z wiatrówki, z różnych pozycji i odległości kilku-kilkunastu metrów trafiałem monety osadzone w korze dużych sosen. Było to strzelanie z biodra, bez celowania. /Zabawy z wiatrówkami trwały krótko. Zrezygnowaliśmy, gdy któryś z nas, podczas odstrzeliwania papierosa wstrzelił koledze "grzybka" w opuszkę kciuka. Konieczną była pomoc chirurga/.

Rozeźlony odmową skierowania na WAT próbowałem wykorzystać orzeczenie Komisji do urwania się ze służby w jednostce specjalnej – bezskutecznie. Pomogło dopiero wiele lat później – po staraniach w WKU Kołobrzeg uzyskałem kategorię D i „święty spokój” z wezwaniami na zgrupowania rezerwistów. Od czasu, gdy moja krótkowzroczność stała się "faktem bezspornym", noszę okulary, widzę dzięki nim lepiej i sadzę, że prawdziwym powodem dyskwalifikacji i odmową przyjęcia na WAT był brak pożądanej, pezetpeerowskiej rekomendacji. 

 

Po uzupełnieniu zdjęć i rozmowach ze znacznie młodszymi ode mnie mieszkańcami (starsi nie żyją albo mieszkają poza Hajnówką) – Adamczykami: Władkiem i Krysią z domu Jaszczuk; Gienkiem Młynarczykiem i jego synem oraz panią X z domu Łukasik w pięknie rozbudowanej dawnej siedzibie Paszkiewiczów - pojechaliśmy w stronę osady Topiło. Minęliśmy gęsto obecnie zabudowany dawny plac targowy i najbliższy niegdyś sklep na Majdanie, w którym przez wiele lat, na polecenie mamy robiłem drobne zakupy. Najchętniej biegałem po świeży, pachnący chlebek. Wracałem zawsze po przekątnej placu – odległość niewielka, ale zawsze zdążyłem sporą część pachnącego bochenka uskubać.

W czasach racjonowania artykułów spożywczych bywało, że w kolejce stawali w sklepie wszyscy wolni członkowie rodziny. Kombinowanie z kilkakrotnym powracaniem do kolejki o różnych porach dnia bywało bezskutecznie – racjonowany towar znikał błyskawicznie.

Zdarzało się, że na Majdanie, w pobliżu sklepu, u właściciela pięknej jabłoni kupowaliśmy jabłka. Później Tata przywoził z lasu „dziczki”, sadził w ogrodzie i – jak zwykle - …eksperymentował. Szczepił, okulizował i bywało, że na jednym jabłoniowym pniu stopniowo dojrzewały 3-4 różne gatunki, od papierówek do "zimówek" :).

 

Rozpoznając ulicę Piłsudskiego do końca, na krótko przystanęliśmy przy przejeździe przez tor warszawski.

Do kiedy sięgam pamięcią, Hajnówka nigdy nie miała solidnej górki. Tor warszawski był i jedyny i najbliższy. Tyle tylko, że miał i ma niezbyt przyjaźnie uformowaną podstawę. Zjazdy odbywały się na wysokości starych drzew widocznych na fotografii środkowej. Stromy zjazd miał nad podstawą sosnowego lasu poziomą, ponad metrową półkę. W sprzyjających warunkach, przy zbitym zmrożonym śniegu wypełniającym łuk między stromym zjazdem i półką, sanki z saneczkarzem wylatywały w górę i twardo lądowały wśród sosen, niekiedy na pniu którejś z nich. Równie często gwałtownie wrzynały się w półkę, pozostawały na niej, a dalszy zjazd odbywał się na czterech literach.

Dalej, za wiaduktem pod którym przebiega tor białowieski, miałem kłopotliwy wypadek. Podczas samotnej wędrówki na wojskowych, nieco przydługich nartach pożyczonych od sąsiada, Zbyszka Adamczyka, z ogromną przyjemnością „ukosowałem” mocno zaśnieżony nasyp. Pod bardzo łagodnym kątem wspinałem się pod górę i pod takim samym kątem w spokoju i kompletnej ciszy zjeżdżałem. Do czasu, gdy przy kolejnym zjeździe trafiłem na przysypany śniegiem, mocno wygięty konar (?). Prawa narta zsunęła się po nim na lewą, skrzyżowały się, upadłem na tyle pechowo, że wyplątywanie się z nart trwało sporą chwilę. Dalszą jazdę uniemożliwił ostry ból w kostce - z nartami na ramieniu, z trudem dokuśtykałem do domu. W nastawieniu zwichnięcia pomógł lekarz, ale noga przez kilka dni nie chciała zmieścić się w bucie.

 

Za przejazdem przez tor warszawski, spory obszar pomiędzy warszawskim i torem białowieskim zajmuje dzielnica Międzytory. Bywałem tu u szkolnych kolegów. 

Na załączonej fotografii nie znajduję nic znajomego. Pamiętam też bardzo mało - późnojesienny dzień z resztkami pierwszego, zanikającego śniegu, ciemnoszare, podobne do siebie domy. Przy jednym z nich bezlistna jabłoń z nielicznymi, resztkowymi jabłkami, pod nią klatka z tchórzami (?). Pamiętam wspaniały smak zziębniętych jabłek i ostrzeżenie, abym nie zbliżał dłoni do klatki, bo agresywne zwierzaki odgryzą mi palce. Czyj to był dom – Wieśka czy Zbyszka, uściślić już nie potrafię.

W roku 2016, swojsko - jak dawniej, wygląda tylko tor. Międzytory zmieniły się podobnie jak Czworaki. Trudno odnaleźć dwa jednakowe budynki. Z daleka – pstrokacizna.

 

W latach 1947-54, w okresie nauki w Szkole Podstawowej tj. w czasach gdy z racji wieku nie mogłem liczyć na wakacyjną oficjalną pracę zarobkową, dwukrotnie część wakacji spędziłem poza Hajnówką. Bodajże w wakacje roku 1948 przebywałem na "koloniach" w Białowieży. Oczywiście pod pozorowaną opieką starszej siostry, również kolonistki. Hajnówkę opuściłem na dłużej w roku 1954. W latach 1954-58 uczęszczałem do Technikum Mechanicznego MPC w Kraśniku Lubelskim, przeniesionego w latach nauki do Kraśnika Fabrycznego. W każde wakacje wracałem, aby poprzez okazyjną, wakacyjną pracę wesprzeć budżet rodzinny i własny. Powróciłem po uzyskaniu z datą 11 czerwca 1958 r. świadectwa dojrzałości i tytułu "technik technolog". Z dniem 9 lipca 1958 podjąłem pracę w Hajnowskich Zakładach Przemysłu Maszynowego Leśnictwa - HAJMECHLESIE. Odnowiły się stare przyjaźnie, w tym przede wszystkim trochę niezwykłe powiązania z Heniem. Początku nie pamiętam, do chwili obecnej nie wiem, co nas tak silnie związało. W każdym razie, bodajże w trzy lata po moim wyjeździe, w Kraśniku i moim Technikum Henio pojawił się jako pełnoprawny uczeń. Trafił fatalnie, na mój zadawniony konflikt z polonistką. Po pierwszym, nieco grubym uczniowskim kawale, jako kolejny ananas z Hajnówki, z nadmiernym hukiem ze szkoły wyleciał. (Więcej pod przyciskiem "Kraśnik"). Gdy podejmowałem pracę w Hajmechlesie, on już w nim pracował jako dobry, ceniony tokarz.

Mnie skierowano do biura produkcji jako wsparcie dla kierownika i mistrzów - naprawdę jako chłopaka do wszystkiego. Wykorzystywano mnie na różne sposoby, w tym kilkakrotnie - jako najmłodszy - musiałem w przerwie śniadaniowej podjeżdżać rowerem do sklepu, po ćwiarteczkę, na dobre trawienie. Kiedy częstowano i mnie, po każdym poczęstunku - jako osoba źle znosząca alkohol - trafiałam do wypożyczalni narzędzi, na najwyższą, niewidoczną z zewnątrz półkę regału, wyłożoną płytami filcu. Wydawcą narzędzi był wówczas mój sąsiad, niegdysiejszy gajowy, ten sam, który nawalony jak stodoła, wsadzony na rower i popchnięty, potrafił jak po sznurku przyjechać pod dom z odległego nawet o kilkanaście kilometrów miejsca w lesie. Zwykle przy bramie spadał z roweru, resztę załatwiała rodzina.

Takie przypadki mogły mieć koniec żałosny. Poprosiłem o przeniesienie do lepiej płatnej pracy fizycznej. Trafiłem do "brygady" Utkina, przygotowującej detale dla montażystów. Brygada 2-osobowa (!). Mieliśmy pełne ręce roboty, a zdarzało się, że sam pozostawałem w zakładzie na całą noc, aby na rano przygotować detale do montażu. W głębi zakładu przebywał palacz w kotłowni i portier - obaj w znacznej odległości, bez możliwości udzielenia nagłej pomocy. Jak dalece ryzykowne były takie decyzje zrozumiałem bardzo dobitnie, gdy podjąłem pracę na własny rachunek. Wchodząc do własnej firmy w godzinach popołudniowych, zobaczyłem przez okno nieruchomego pracownika siedzącego przed wiertarką stołową, z twarzą w wiertarskich stalowych wiórach. Kilka centymetrów od jego głowy w najlepsze wirowało uzbrojone wrzeciono. Serce skoczyło mi do gardła, ale na szczęście okazało się, że to Marek, nawalony jak stodoła, nie był w stanie dłużej obsługiwać maszyny. Pożegnaliśmy się natychmiast. Na zawsze.

Zgodnie z zasadą, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, po krótkim ale przyjemnym okresie pracy z Utkinem, Roman, starszy brat, wykorzystując starą koleżeńską znajomość załatwił mi przyjęcie do brygady najwyżej wynagradzanej. Moje zarobki prawie podwoiły się, ale ostro dostałem w tyłek - przede wszystkim fizycznie, a na początku także psychicznie. Brygada realizowała prace najcięższe - montaż przyczep i wąskotorowych rozjazdów kolejowych. Jako najmłodszy (i - niestety - najsłabszy) musiałem ogromnym młotem walić w przebijak ustawiony przez starszego kolegę w okrągłym otworze tak celnie, aby przebijak nie pękł a okrągły otwór w grubej blasze rozjazdu stał się kwadratowy. Kilka przebijaków musiałem odkupić, później przywykłem nawet do przenoszenia spod obrabiarek kilkudziesięcio-kilogramowych osi do miejsca ich montażu.

Zmontowane przyczepy odstawialiśmy na odległy plac i dość często zdarzało się, że niemal w każdy pogodny "majsterski" poniedziałek brygada znikała - co najmniej po dwie osoby na przyczepie. Po dwie, dla wzajemnej asekuracji, na wypadek zbyt głośnego chrapania. W zakładzie przymykano na to oko, przede wszystkim dlatego, że każde zadanie brygada wykonywała bardzo solidnie i w wymaganym terminie. Jeżeli kiedykolwiek zaistniała taka konieczność, pracowaliśmy dłużej, bez szukania dopłat za godziny nadliczbowe.

 

Czas wolny po pracy spędzałem przede wszystkim z Heniem. W nieco dziwny (dla mnie) sposób rozumieliśmy się bez słów. Gdziekolwiek wędrowaliśmy razem, zawsze, bez wcześniejszych uzgodnień, skręcaliśmy - i w ogóle - poruszaliśmy się, jak świetnie wyszkoleni żołnierze. Wybór form rozrywki mieliśmy niewielki, powtarzalny. Kino, bilard i karty w Leśniku, raz w tygodniu spotkania w Hajnowiance. Zwykle całej grupy, przy co najmniej dwóch zsuniętych stolikach. Tam tradycyjna czysta zwykła z sokiem ananasowym i śledzik. Zdarzało się, że bywało tego dużo dzięki sponsorom, którzy z taką paczką woleli pozostawać w przyjaźni. Milicja w tych dniach nie była w Hajnowiance potrzebna. Spokój i normalność w restauracji zapewniała grupa z Czworaków, grzecznie ale bardzo skutecznie wyciszając wszelkie formy fanfaronady, także pijackiej.

Nigdy nie zdarzyło się, abyśmy jednocześnie "przeholowali z alkoholem". Jeśli przegięcie zdarzało się, to tylko na przemian - albo on pomagał dotrzeć do domu mnie, albo ja jemu. Mnie bywało trudniej. Henio od zawsze był i jest wyższy ode mnie prawie o głowę...

Taki "program" zajęć i kariery zawodowej nie spodobał się ani rodzicom, ani starszemu rodzeństwu. Wspólnie namówili mnie, abym podjął pracę w wyuczonym zawodzie, w Fabryce Maszyn i Odlewni w Gniewie n/Wisłą. Romek, ściągnięty tam przez kolegów którzy do Gniewu wyemigrowali z Kraśnika wcześniej, pracował tam od kilku lat jako główny technolog. Potrzebowali technologa, gwarantowali umeblowany pokój służbowy na pięterku narożnej kamienicy z nobliwym sąsiedztwem - rodzina gł. technologa; rodzina gł. mechanika; rodzina dyrektora naczelnego. Stało się. Po rozwiązaniu umowy z Hajmechlesem z dniem 9 kwietnia 1960 r., za porozumieniem stron, w trzy dni później podjąłem pracę w FMiO. Zaczął się okres gorących zmian. Opis pod adresem "Gniew n/Wisłą".

 

Powrót do Gniazda. /Polecam wideo z roku 2022/.

Wspominałem o tym, że z pomocą naszego Seniora prawnymi właścicielami 1/4 czworaka stała się rodzina Mundka (pisanego - jak reszta rodziny - przez "rz"). Mundek próbował zapracować na spokojną emeryturę poza granicami Polski. W Grecji pracował nawet u kamieniarza - tłukł kamienie. Trafił na swoje dopiero w USA. W Polsce obsługiwał kilka obrabiarek. W obsłudze wielu z nich miał doświadczenie. Gdy w USA zgłosił się do pracy, właściciel niewielkiej ale dobrze prosperującej firmy powierzył mu prosty detal i dostęp do narzędzi. Mundek przygotował narzędzia wg własnego uznaia, detal wykonał błyskawicznie. Właściciel kilkakrotnie powierzał mu detale o różnym stopniu trudności - efekt był zawsze ten sam. Detale wykonane przez Mundka wyglądały lepiej niż oryginały, były dokładniejsze. Na początek Mundek otrzymał stawkę prawie 2-krotnie wyższą niż jego bratanek, od kilku lat parający się układaniem kafelków. Mundek przez kilkanaście lat robił swoje ...i zawsze chadzał na ryby. Oczywiście po pracy. Przed kilku laty wypracował emeryturę i korzysta z niej na maksa. Ich syn urządził się w mieszkaniu po teściach, oni wrócili do gniazda... W roku 2022 krótko ich odwiedziliśmy pociągiem Biebrza, podpowiedzianym w Chełmnie, podczas pogrzebu Henia - "Szczygła". Zmiany oglądaliśmy z przyjemnością. Załączam kilka filmów:  Hajnówka po latach 01 Z trasy Karlino-Hajnówka  /  Hajnówka po latach 02 ul. Bielska + ul. Parkowa  /  Hajnówka po latach 03 Cmentarz Celna Kolejki  / Hajnówka po latach 04 Czworaki i Bartnik  /  Hajnówka po latach 05 Hajnówka-Topiło kolejką  /  Hajnówka po latach 06 Skwer i u. Aleksego Zina ul. Piłsudskiego Czworaki Prywatne  /  Hajnówka po latach 07 Hajnówka-Topiło samochodem  /  Hajnówka po latach 08 Białowieża Park Przejście Graniczne  /  Hajnówka po latach 10 Białowieża Kosy Most Wieża Widokowa  /  Zbiornik Siemianówka  /  Pociąg Biebrza  /  Rodzinne Gniazdo  /  Hajnówka 2022 Objazd 24-08  /  Spacer i Objazd 25-08-2022.

Pokonując wertepy obrzeża dojechaliśmy do narożnika u zbiegu ulic Żeromskiego i Kołłątaja. Tu do chwili obecnej stoi dawny czworak postawiony/wybudowany w końcowych latach trzydziestych, a jedno z czterech mieszkań – przedostatnie po stronie ulicy Żeromskiego - określam jako gniazdo rodzinne. W budowie domu i karczowaniu terenu pod ogród uczestniczyła rodzinna starszyzna – "dołączyłem do nich" dopiero w październiku 1940 roku :).

Moi starsi o Hajnówce mogliby opowiadać przez długie godziny, dni i pewnie nawet miesiące. Niestety – rodzice i Roman spoczywają na hajnowskim cmentarzu, Kazia mieszka w Lublinie. Luźne, nie zawsze dla mnie jasne fragmenty rodzinnych rozmów o czasach minionych pochodzą z wczesnego dzieciństwa. Gdy odwiedzał nas stryj Stanisław a rodzina zasiadała przy kuchennym stole, pod stół, pod kuchenne okno wciągałem wielką skórę dzika, układałem się na niej wygodnie i słuchałem, słuchałem, słuchałem…

Ojciec i stryj, bracia z wielodzietnej podsochaczewskiej wsi, do Hajnówki i na dalsze tereny wschodnie przyjeżdżali na zarobek. Kiedy ze swoimi wyostrzonymi jak brzytwy, wielkimi toporami o 30-centymetrowych ostrzach wysiadali na stacjach, bywali oblegani przez właścicieli prywatnych lasów, inwestorów, właścicieli firm związanych z pozyskiwaniem i obróbką drewna. Bracia mieli dużą swobodę w wyborze pracodawcy i zdarzało się, że ich zarobek z jednego sezonu wystarczyłby na wykup połowy rodzinnej wsi. Ale - byli młodzi i …wolni. Pracowali ciężko. Bywało, że całą zimę spędzali w leśnych szałasach, w których co najwyżej nawiedzały ich wilki.

Do chwili obecnej żałuję, że nie zdołałem dopytać – kiedy i jak zdobyli wysoką wiedzę o rodzajach, zaletach i wadach drewna, jak pozyskali tak wysoką umiejętność w operowaniu toporem. Ojciec, dzierżąc w jednej ręce topór który ja unosiłem z wysiłkiem, potrafił wyprofilować w drewnie wiele różnych kształtów, niemalże jak rzeźbiarz dłutem. Gdy po ożenku postanowili ustatkować się, wybrali Hajnówkę. Zimą pracowali przy wyrębach, transporcie drewna do składnic przytorowych i załadunku na kolejkowe zestawy kłonicowe, latem na składnicach i budowach, m.in. Czworaków.

Po wojnie bezdzietny wówczas stryj wyemigrował do Gdańska, ojciec z mamą i trójką dzieci pozostał w Hajnówce. W roku 1951 stan naszej rodziny trochę niespodziewanie powiększył się – urodził się nasz najmłodszy, Edmund.

 

Z siostrzanych opowiadań wiem, że życie na Czworakach przed, w czasie i bezpośrednio po wojnie wymagało wielu wyrzeczeń i ciężkiej pracy. Rodziny oczyszczały, przygotowywały swoje ogrody pod najprostsze uprawy, karczowano i oczyszczano pod ziemniaki wszelkie pobliskie wolne przestrzenie. Obrazy tej pracy utrwaliły się także w mojej dziecięcej pamięci, wśród obrazów najstarszych. Aby opisać je łatwiej, przedstawiam kilka uproszczonych rysunków „z pamięci”.

 Szkic 1 przedstawia narożny fragment Czworaków z zapamiętanymi nazwiskami niektórych sąsiadów mieszkających tam w latach czterdziestych – od strony lewej, przy ulicy Żeromskiego: Anuszkiewicz później Adamczyk oraz Durzyński(Dużyński); w budynku następnym Kulgawczyk i Łukasik; w następnym Pyrzanowski i Śleboda. Pozostałych nie pamiętam.

W tych samych budynkach, ale przy ulicy Sienkiewicza: Kraśko oraz Bednarz później Zgudko; w budynku następnym Adamczyk Jakub i Młynarczyk; w następnym Pławski oraz Zagubiniak+Hermanowicz. Po drugiej stronie ulicy, w drugim rzędzie czworaków: ??? oraz Stachnowicz; w budynku następnym Gołębiowski i ???; w następnym ??? i Orynowicz, na końcu, od strony ulicy Reja - Burdziakowie.

Od strony ulicy Prusa: Paszkiewicz oraz Mokicki; w budynku następnym Mariański i ???. Pamiętam także inne nazwiska, ale przyporządkowania ich na szkicu wolę nie ryzykować. Są/byli to m.in. Jaszczuk, Woszczak, Marczyk, Fijałkowski, Martysiewicz, Szpakowicz, Banasik, Gryglicki. Straganek.

 Szkic 2 przedstawia przybliżony, odtworzony z pamięci rzut przyziemia jednego z czterech mieszkań „czworaka”. Trzy pozostałe stanowią jego lustrzane odbicia.

Początek wojny w 1939 roku wywołał ogromy zamęt także w naszej rodzinie. Ojciec – plutonowy Durzyński - stawił się w swojej jednostce i kontakt z nim urwał się na kilka miesięcy. Mama z 7-letnim Romkiem, 4-letnią Kazią oraz rodziną Anuszkiewiczów z sąsiedztwa, za radą sąsiada ukryła się w lesie, w pobliżu Sacharewa. Siostra zapamiętała skaczące w szałasach żabki i latające nocą świetliki. Leśna przygoda nie mogła trwać długo – na Czworaki powrócili gdy nastały jesienne chłody.

 

Czworaki początek wojny przetrwały bez poważnych strat. Udało się także ojcu. Po rozwiązaniu (?) jednostki pod Baranowiczami, powrócił do domu przed końcem roku, w cywilnym ubraniu i kożuchu do kostek, podarowanym w leśniczówce znanej mu sprzed wojny. Długo wędrował znanymi sobie lasami, do Hajnówki dotarł tak zarośnięty, że własne dzieci rozpoznały go z trudem a wojenne „władze” jego pojawienie się potraktowały krótko – sprawdzić. Jeżeli szpion - rozstrzelać.

Tożsamość ojca potwierdzili sąsiedzi. Pozostał przy rodzinie. Z wojennej tułaczki zachował bezcenną dla niego relikwię – guzik od polskiego munduru, z orłem w koronie.

W październiku roku następnego, w tak trudnym dla rodziny okresie, mama urodziła mnie. No i zaczęło się…

Później, przez wiele lat, zawsze gdy przy skromnym kieliszku wspominano w rodzinie wielokilometrowe wędrówki ośmioletniego Romana i pięcioletniej Kazi na wieś po mleko dla mnie, pod moją szczęką pojawiał się ogromny ucisk. Zwykle wstawałem od stołu aby na zewnątrz odetchnąć głęboko i ukradkiem otrzeć niedyskretne łzy. Dwójkę tych chudzin powracających ukradkiem często o szarym zmierzchu, zalęknionych, okazujących zawartość koszyka na każde żądanie niemieckich żołnierzy, wyobrażam sobie bez trudu. Widzę nawet teraz, tyle tylko, że z dorosłymi twarzami, zapamiętanymi podczas ostatniego spotkania.

 

Mleko, jaja, rzadziej słoninę i mięso, małoletnie rodzeństwo zdobywało w zamian za ojcowe "rękodzieło" - akcesoria kuchenne z twardego drewna i druty do robótek z wełny, wykonane ze szprych rowerowych. Bywało różnie, jak wszędzie. Trafiali na ludzi przyzwoitych i takich, którzy szczuli psami, gdy odważyli się podnieść jabłko opadłe na wiejską drogę… 

Z okresu wojny zapamiętałem niewiele. Błysk zapałki, w jej świetle widok śpiących żołnierzy, ciasno leżących na podłodze naszego pokoju. Siostra opowiada, że taki przypadek zdarzył się tylko raz, podczas potężnej ulewy.

Obraz kolejny – w półmroku lampy naftowej nieostre twarze mojej rodziny, tuż nad naszymi głowami strop z grubych belek drewnianych. Siostra dopowiada, że to wnętrze schronu-ziemianki wykorzystywanego przez rodzinę w czasach kilkakrotnego przemieszczania się frontu. Zamaskowane belki wytrzymywały przejazd czołgów ale maskowanie było mało skuteczne – znajdowali nas tam i jedni i drudzy. Rodzice tłumaczyli Niemcom, że ukrywamy się przed Rosjanami, Rosjanom odwrotnie. Schron istniał naprzeciwko naszego mieszkania, na terenie dzisiejszej posesji Żeromskiego 2 – wcześniej szkółki leśnej, prowizorycznie ogrodzonej podwójnymi żerdkami.

Obrazy kolejne – siedzę pod dużym świerkiem, na skraju rodzinnego kartofliska przylegającego do szkółki leśnej, wcinającego się wierzchołkiem paraboli w sosnowy las zajęty obecnie przez cmentarz prawosławny. W pobliżu rodzice kopią-podbierają (?) ziemniaki. Widzę, jak chybocą skrajne krzaki ziemniaków i wyłania się z nich twarz ruskiego żołnierza. Żołnierz na mój widok uśmiecha się, jednoznacznym gestem przykłada palec do ust i znika. Rodzice niczego nie zauważyli.

Ostatnie z obrazów wojennych dotyczą walki dużej grupy samolotów, rozgrywającej się nad nami, w tym widok dachówek pryskających na naszej części budynku gospodarczego, ciętych serią z samolotu atakującego przeciwnika z góry. Z rodziny pracującej w ogrodzie nikt bezpośrednio nie ucierpiał. Tylko ojciec musiał później kombinować, czym i jak zastąpić rozbite dachówki…

Reszta, to mnóstwo wspomnień związanych ze spartańskimi warunkami życia na Czworakach.

W początkowych latach czterdziestych nitka wodna kończyła się przy ulicy Sienkiewicza, w narożniku posesji Bednarza/Zgudko i Jakuba Adamczyka. Noszenie wody z tak sporej odległości, w dwóch wiadrach, do przyjemności nie należało ani latem, ani tym bardziej zimą, a potrzeby przy trójce dzieci wciąż były duże. Część wody trafiała do pojemnego kociołka kuchennego – podgrzewały ją na potrzeby bieżące spaliny opływające kociołek.

Kąpiel maluchów odbywała się zwykle w balii, służącej także do prania z użyciem tary. Wodę do takiej kąpieli grzano w dużych garach na kuchni fajerkowej. Szybkie mycie poranne odbywało się nad dużą miednicą ustawianą na taborecie, później, po doprowadzeniu wody na teren ogrodu – często na zewnątrz, pod kranem. Starsi, co najmniej raz w tygodniu korzystali z wielostanowiskowej łaźni miejskiej na ulicy Piłsudskiego.

Na załączonych obok fotografii szkicach, linia czerwona przedstawia "trasę po wodę" przed i po jej rozprowadzeniu.

 

Każda rodzina miała prawo do użytkowania ¼ budynku gospodarczego. W zarysie głównym każdej „ćwiartki” istniały dwa odrębne pomieszczenia – jedno dla zwierząt zwane chlewkiem/obórką/ kurnikiem, drugie na opał, zwane szopką. Strop chlewka stanowił podłogę małego poddasza, w szopce składano suche drewno opałowe i sprzęt o dużych gabarytach np. rowery, balię, drabinę na poddasze. Za obrysem istniało betonowe, wspólne dla dwóch rodzin szambo, nad nim dobudowana do budynku głównego dwustronna ubikacja/ustęp/wychodek podzielony ścianą z grubych iglastych desek. Obie kabiny zabudowano drewnianym podestem do siadania nad otworem, zakrywanym „po sprawie” stożkową, dopasowaną pokrywą. Do załatwiania nocnych zimowych (-30°C) potrzeb fizjologicznych wykorzystywaliśmy ustawione w sieni wiadro częściowo wypełnione wodą, kryte prowizoryczną pokrywą.

Sposób wykorzystania pomieszczenia zwanego obórką/chlewkiem/kurnikiem w zależności od rodzaju zwierząt w nim chowanych, zmieniano dostosowując do aktualnych potrzeb rodzinnych. Krowy trzymano najkrócej. Umawiano pastucha, ten bardzo wcześnie zbierał je ze skrajnej ulicy (Żeromskiego) i prowadził przez las na pastwiska za leśną osadą Sacharewo. Przyprowadzał je późnym popołudniem. Nigdy nie polubiłem ani naszej agresywnej Mućki, ani ciepłego mleka prosto z udoju.

Gdy rodzice hodowali prosię, jeździłem rowerem po pokrzywę i chrobust. Bujnie rosnące, przewyższające mnie zielsko, wycinałem przy szosie białowieskiej, w okolicy drugiego dojazdu na tereny wojskowe. Do domu wracałem z wielkim worem opartym na ramie i kierownicy - łatwo nie było. Pocięte zielsko rodzice dodawali do paszy i zdarzało się, że "świniak" uzyskiwał monstrualną wagę 300 kilogramów (mawiano "trzy metry")! Wyprowadzenie takiego kolosa do uboju stanowiło zwykle spory problem, ale człowiek, zwłaszcza głodny, potrafi pokonać trudności niewyobrażalne.W uboju specjalizował się jeden z sąsiadów. Trzymanego na uwięzi wieprza walił wielkim młotem gdzieś w okolicę uszu, ogłuszonemu wbijał w serce długi szpikulec i było po sprawie. Ale nie zawsze w serce trafiał. Widziałem z bezpiecznego miejsca przypadek, gdy wieprz po odzyskaniu przytomności zerwał się na nogi i ganiał po ogrodzie aż do utraty krwi.

 

Jak przystało na „Wrota Puszczy” wszystko – każdy 4-rodzinny dom, każdy 4-rodzinny budynek gospodarczy i ogrodzenie całego osiedla, wykonane były z drewna. Betonowe były tylko podmurówki i czerwone dachówki. Takie rozwiązanie zapewniało architektoniczny ład, do którego łatwo przywyknąć. Chyba dlatego po wielu latach podobał mi się w małych angielskich miastach angielski system – długie odcinki ulic z identycznymi budynkami, różniące się tylko numerami i przydomową zielenią. Źle znoszę architektoniczną pstrokaciznę, szczególnie widzianą przejazdem, z daleka, w której każda posesja wygląda nawet pięknie, ale tylko z bliska.

W pamięci mocno utkwiła mi rodzinna akcja poprzedzająca tynkowanie ścian wewnętrznych - drankowanie. Polegało na przybijaniu do ściennych bali tzw. dranek - cienkich, 3-centymetrowej szerokości listew. Przybijane ukośnie "na krzyż" miały podtrzymywać później kładziony tynk. Pamiętam, bo kilka takich listew pozwolono przybić i mnie!

 

Ogrodzenia poszczególnych posesji w wersji pierwotnej były jednolite – aby odwiedzić sąsiada zza ściany, należało wyjść na ulicę. Jeżeli sąsiad mieszkał przy ulicy tej samej, było w miarę blisko, bo budynek ten sam, tylko inne, równoległe z ulicy dojście. Gorzej było, gdy sąsiad zza ściany miał wejście od strony ulicy innej. Aby uniknąć dalekich wędrówek sąsiedzkich i skrócić dostęp np. do dawnego punktu wodnego, większość mieszkańców (ale nie wszyscy) samodzielnie wykonała bramki, przez które 4-rodzinny budynek dało się obejść dookoła bez wychodzenia na ulicę i …wszędzie było bliżej. Mieszkańcy budynków sąsiednich, z takich skrótów starali się nie korzystać mimo, że po kilku dziesięcioleciach mieszkania na Czworakach stawali się kumami a najczęściej słyszanym powitaniem było „szczęść Boże lub dzień dobry kumo/kumie”. Ale zdarzało się - najczęściej dzieciom, które nie tylko chętnie korzystały z przydomowych bramek, ale pokonywały na skróty także ogrodzenia oddzielające sąsiednie budynki. Jeden z takich „skrótów” mógł skończyć się dla mnie tragicznie.

W sąsiednim czworaku mieszkała liczna rodzina leśniczego Kulgawczyka. Sąsiad miał pięknego, długowłosego owczarka niemieckiego, sukę Azę, którą często – ale nie codziennie – zabierał do lasu. Aza na prawym boku miała dwa spore place gołej skóry – mówiono, że to ślad po leśnym pożarze, z którego i ona i jej pan. uratowali się mocno ponadpalani.

Aza mieszkała w budzie przystawionej do płotu dzielącego nasze posesje. Często, gdy pozostawała w obejściu, a nikt z domowników nie zwracał uwagi na to co akurat robię, bezmyślnie drażniłem ją przeciągając listewką po sztachetach. Aza nie lubiła tego tak bardzo, że na jej rozzłoszczonym pysku niekiedy pojawiała się piana. Ale była uwiązana za płotem, na solidnym łańcuchu.

Pewnego dnia siostra poprosiła (zażądała!) abym od jej rówieśnicy, Wandy, przyniósł jej jakiś dziewczęcy drobiazg. Najprawdopodobniej była przekonana, że pobiegnę ulicą, ale jakiemu dziecku chciałoby się nadkładać tyle drogi. Nie mając powodu ani bezpiecznej możliwości odmowy, pobiegłem do płotu w miejscu, gdzie po drugiej stronie stała buda. Listewką przeciągnąłem po płocie – nic się nie wydarzyło, cisza. Z przekonaniem, że Aza jest w lesie wskoczyłem na płot, z niego na budę. Wtedy stało się. Rozwścieczona suka skoczyła ale tak dla mnie szczęśliwie, że spadłem poza jej zasięgiem. Na krótko straciłem przytomność – do dziś nie wiem z jakiego powodu – czy na widok odległego o kilka centymetrów spienionego pyska, czy od zderzenia z ziemią. Kulgawczykowie szybko wybiegli z domu, mnie odciągnęli, Azę uspokoili z trudem. Do własnego domu wróciłem drogą okrężną, ulicą…

Wspomniałem wcześniej, że chadzanie na skróty poprzez przydomowe bramki sąsiednich budynków, częściej zdarzało się dzieciom i to co najwyżej wtedy, gdy dotyczyło załatwienia konkretnej sprawy lub odwiedzin rówieśnika.

Do rodziny Mokickich przy ulicy Prusa, chadzano głównie po szczygły i gołębie. Głowę rodziny, seniora Mokickiego, od zawsze uważaliśmy za najlepszego łowcę i hodowcę tych ptaków. Od niego kupowaliśmy i młodego wabika, i starego śpiewaka a wiek szczygłów rozpoznawaliśmy po ilości czerwieni na łebku oraz ilości białych plam/oczek na piórach ogona.

Gołębie stanowiły jego ogromną pasję. Loty nad Czworakami sporego stada, najwyraźniej sprawiały mu wielką przyjemność. Ale nie ma róży bez kolców. Często podczas lotów, z pobliskiego lasu atakował jastrząb i ...zaczynało się. Mokicki chwytał długaśną żerdź z dowiązaną na końcu szmatą, machał nią energicznie i głośno wykrzykiwał swoje tradycyjne „pyyy!!, pyyy!!, pyyy!!”. Sąsiedzi przebywający na zewnątrz natychmiast dołączali – pyyykano i rzucano w stronę jastrzębia wszystkim, co było pod ręką. Bywało, że drapieżnik gołębia porzucił, częściej w pobliskim lesie pozostawały tylko pióra.

Zdarzyło się, że na polecenie mamy, przez podwórza Bednarzów, Stachnowiczów i Mokickich pobiegłem na ulicę Prusa po Romka. Brat majstrował coś z kolegą na jej rogu, po stronie ulicy Kołłątaja. Nie miał ochoty przestać a że uparcie nalegałem, pogonił mnie, chcąc poczęstować kopniakiem. Upadłem – nie trafił, padł na mnie. W tym samym momencie powietrzem targnął potężny wybuch. Chwilę trwała cisza przepełniona brzękiem opadającego szkła okiennego, z mieszkań wybiegać zaczęli sąsiedzi. Na chwilę dołączyliśmy do nich. Za rogiem zastaliśmy potężny lej wypełniony krwawą, bezkształtną masą. Mnie przegoniono stamtąd natychmiast. Odszedłem kilkanaście metrów na pusty o tej porze dnia plac targowy, ostrożnie, aby nie nadepnąć na rozrzucone kawałki ciała. Przez ponad siedemdziesiąt lat pamiętam, jak przykuł moją uwagę jeden z nich – kurczył się i rozkurczał pulsując bardzo pociemniałą krwią (?).

O podobnych zdarzeniach słyszeliśmy jeszcze przez wiele lat. Podczas wojny ginęli głównie dorośli, po wojnie głównie ciekawska dzieciarnia.

W dwóch, zakończonych na szczęście bez ofiar, uczestniczyłem bezpośrednio. Po jednym, przez wiele lat, na palcach środkowym i serdecznym utrzymywała się ukośna podłużna blizna na skórze, prawdopodobnie po kuli. Gdy do dużego ogniska wrzuciliśmy kilka długich taśm z nabojami i czekaliśmy ukryci za drzewami, pierwsze wybuchy prawdopodobnie rozrzuciły taśmy. Kolejne następowały w zaskakujących miejscach - nawet za naszymi plecami. U góry, na dole, z przodu, z tyłu, wszędzie dookoła, przez długą chwilę słyszałem i widziałem krótkie, niezbyt głośne pyknięcie i mały obłoczek. Po którymś zapiekło pomiędzy palcami, ale nie zwróciłem na to uwagi, działo się zbyt wiele. Zaschniętą rankę zauważyłem dopiero w domu, przy myciu rąk.

Drugi, i za sprawą naszych rodziców ostatni przypadek naszych poczynań z powojennymi „akcesoriami”, miał miejsce podczas Świąt Wielkanocnych. Gdy „starzy” biesiadowali, szukaliśmy emocji dla siebie. No i znaleźliśmy – granaty, pociski moździerzowe, ciężką minę i coś, czego nazwać nie potrafię, ale starsi koledzy wiedzieli, że „walnąć” potrafi mocno. Tradycyjnie rozpaliliśmy duże ognisko (trochę za blisko domów), wrzuciliśmy weń znaleziska i rozłożyliśmy się płasko w bezpiecznej (?) odległości. Leżeliśmy długo, nic się nie działo, narastało w nas przekonanie, że zbyt wielkim ładunkiem zagnietliśmy ogień i nic się już nie wydarzy. Zaczęliśmy ostrożnie wstawać. Z kolegą, który krył się obok mnie, zdążyliśmy uczynić ku ognisku dwa kroki – wtedy walnęło tak, że w kilku domach poleciały szyby. Kątem oka zauważyłem, że w sośnie odległej o kilkanaście centymetrów od mojej głowy nagle powstało głębokie nacięci w kształcie < i sosna zaczyna skłaniać się ku nam - zdążyliśmy uskoczyć. Na ulicę wybiegli biesiadnicy. Na nasze szczęście uspokoili się szybko, gdy usłyszeli, że wszyscy jesteśmy cali. Odesłali nas do domów, miarka dopełniła się. Zbliżało się tęgie lanie. Zaliczyłem takie kilkakrotnie, ale nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, aby mieć o to do ojca pretensje. Każde było w pełni zasłużone – kiedykolwiek coś zbroiłem, ojciec najpierw tłumaczył, że robić tego nie wolno i ostrzegał, że następnym razem zastosuje karę, w miarę konieczności „cielesną” - (pas!).

 

Zboczyłem nieco z tematu głównego – miało być o Hajnówce i jej okolicach. O czasach, gdy nie było telewizji, komputerów, telefonów komórkowych, o ówczesnych obyczajach i sposobach spędzania czasu, można zapisać dziesiątki stron.

Teraz, po przebudowie rodzinnego gniazda, woda jest w mieszkaniu, piece kaflowe zniknęły, starą kuchnię zmieniono na drugi pokój, spiżarnię na łazienkę z wanną, natryskiem i WC, po stronie ganku dobudowano kuchnię nową a powstały w ten sposób taras przylegający do starego dużego pokoju, wyłożono glazurą. W narożniku ogrodu zmienionego w trawnik bracia wybudowali garaż na trzy samochody, obok altanę. Ogrodzenie zmieniono trzykrotnie. Wieloletni, rozsypujący się płot drewniany (20-centymetrowe słupy + sztachety), zastąpiono najpierw siatką w ramkach, później segmentami spawanymi, na ozdobnej podmurówce. To jeszcze ¼ czworaka, ale jakże już inna od części pozostałych…

Po zmianach.

90-Lecie Seniora, uczestnika budowy Czworaków.

Wersja "pierwotna" z drobnymi modyfikacjami.

Zmiany.

Opuszczone Gniazdo.

Wersja "pierwotna" z drobnymi modyfikacjami.

Fotografie udostępnione w Leśnym Zaułku Historycznym Nadleśnictwa Hajnówka.

W latach czterdziestych, od skrzyżowania ulicy 3 Maja z ulicą Reja, do narożnego budynku Osiedla Czworaki prowadziły ścieżki wydeptane w sosnowym lasku przez hajnowian z Kolonii, Majdanu, Międzytorów i Judzianki, ciągnących w każdą pogodną niedzielę na leśne boisko sportowe. Nieco później można było tamtędy dojechać nawet samochodem. Teraz to niemożliwe. Po zakwalifikowaniu Osiedla do wyprzedaży nastąpiły zmiany przedziwne. Mieszkańcom pozostawiono wybór – przeprowadzka do nowych bloków mieszkalnych lub wykup posesji z prawem jej zabudowy wg własnego „widzi mi się”. Równo, „pod sznurek” wybudowane w latach trzydziestych osiedle jednakowych czterorodzinnych domów drewnianych zmieniło swój wygląd i charakter, przestało istnieć. Posesje wykupione rozbudowano, każdy inaczej, niektórzy pięknie, opuszczone budynki rozebrano, w ich miejscu wybudowano betonowe bunkry mieszkalne oraz różne - oczywiście murowane - obiekty użyteczności publicznej. Nasze gniazdo rodzinne, ze skromnym wsparciem ojca wykupiła rodzina „naszego najmłodszego” – Edmunda. Mundek, po skromnej rozbudowie pozostawił zarząd nieruchomością rodzinie swojego syna – Mirka.

Teraz, wzdłuż ulicy Żeromskiego ciągnie się stalowe ogrodzenie. Odcięto dostęp do wyżej wspomnianych ścieżek, do lasku w którym uprawialiśmy małpie gonitwy po drzewach, do leśnej polanki, na której godzinami ganialiśmy z piłką. Wylot na ulicę Reja zamknięto blokiem mieszkalnym, w miejscu narożnego czworaka wybudowano Cerkiew. Znaczną część lasku, piłkarską polankę i rodzinne kartoflisko pochłonęła wielka rozbudowa cmentarza prawosławnego, przylegającego do szosy białowieskiej. Stało się – trudno, ale zablokowanie wygodnego wyjazdu z ulicy i ustawianie na jej poboczu ogrodzenia odcinającego dostęp do lasu, to gruba przesada.

Aby było ciekawiej (?) ulicę Żeromskiego przedłużono poza ulicę Kołłątaja, aż do ulicy Białowieskiej. Przy okazji jej zabudowy zmieniono numerację posesji. Od urodzenia mieszkałem pod numerem 10 zmienionym na 17, obecnie 19. Bez zmian pozostał jeden z ważnych jej elementów – ulica od czasów najdawniejszych pozostaje nie utwardzona, a wertepy stanowiące jej w/wspomniane przedłużenie trudno ulicą nazywać. Wszystkie pozostałe ulice Czworaków są przyzwoicie wyasfaltowane. "Jemirs" (Mirosław Podsiadły) grubo przesadził stwierdzając w opublikowanym opisie dawnej Hajnówki, że niegdyś „Wytyczano uliczki na szerokość rozstawu ramion ludzkich” http://jemirs.blogspot.com/2010/10/hajnowka.html.  Takie stwierdzenie zasłyszał prawdopodobnie w Wenecji...

Publikację polecam – zawiera cenne fotografie budowy czworaków.

W opisanej sytuacji, po odwiedzeniu ulicy Celnej i Kolejek Leśnych, po nawrotce sprzed ustawionego za cerkwią znaku zakazu wjazdu na leśny skrót prowadzący wprost do rodzinnego garażu, wybrałem długi objazd zewnętrzny, drogą 689 i leśnym łącznikiem do ulicy Białowieskiej.

Ciągnący się po stronie prawej cmentarz prawosławny minęliśmy bez wrażeń. Nigdy na nim nie byłem. Za jego ogrodzeniem, po lewej minęliśmy drogę do Harcerskiej Górki, do której dojść, dojechać rowerem, można także od strony leśnego boiska. Kilkakrotnie ją odwiedzałem, zwykle bez entuzjazmu. Rosły na niej piękne sasanki, rosła także duża pochyła brzoza, na której podobno powiesiło się kilka osób. Oczywiście nie jednocześnie. Pamiętam także nerwowe opowiadanie kolegi mojego brata, śp. Romana. Ów kolega wybrał się tam z dziewczyną. Po drodze były pieszczoty, przytulanki, więc pełen nadziei na coś więcej, rozłożył obok krzaka swój płaszcz. Przysiedli, ale w zachowaniu dziewczyny nastąpiła gwałtowna zmiana. Rozstali się wyraźnie zniechęceni. Chłopak zrozumiał powód dopiero we własnym mieszkaniu – miał na plecach, poniżej ramienia, przyklejoną kupę, pozostawioną przez jakiegoś świntucha.

Pamiętam także swój własny dorosły strach. Podczas jednego z zimowych pobytów w Hajnówce, gdy gospodarze udali się do pracy, w gnieździe rodzinnym pozostałem sam. Słoneczny dzień, -5°C i przepięknie ośnieżony las nie pozwalały usiedzieć w domu. Sprawdziłem narty Mundka stojące z butami wpiętymi w okucia. Po założeniu skarpet - grubych, kosmatych, robionych na drutach - buty pasowały idealnie. Ruszyłem w las wzdłuż ścieżki prowadzącej obok strzelnicy do szosy białowieskiej. Za szosą przystanąłem na chwilę przy brzozie, przy której zginął mój sąsiad i kolega Zbyszek Adamczyk.

(Zbyszek - jako sądowy komornik – jeździł po swoim rewirze początkowo rowerem. Część zarobków odkładał na motorower. Uzbierał, kupił i w pierwszym dniu jego użytkowania śmiertelnie zderzył się z pochyloną nad drogę brzozą).

Wspomnienie wypadku nieco zmroziło słoneczny nastrój. Pojechałem dalej, na niedaleką już Harcerską Górkę.

 

Z placu, w którego centralnym punkcie zwykle palono ogniska, w głąb lasu łagodną pochyłością odbiegała ścieżka przesłonięta pięknie ośnieżonymi gałęziami. Wyobrażając sobie wielką śnieżną chmurę jaką wywołam, ruszyłem w dół. Gdy chmura z poruszonych gałęzi opadła, przed sobą, w odległości kilkudziesięciu metrów zobaczyłem stojącego na ścieżce żubra. Ups!

Żubr, zaskoczony nie mniej niż ja, spokojnie patrzył jak hamuję, jak ostrożnie cofam uważnie go śledząc. Nawrotkę wykonałem dopiero za zasłoną gałęzi. Na maksymalnej szybkości uciekałem aż do Zbyszkowej brzozy ze świadomością, że w przypadku ataku nie będę miał żadnych szans. Sił dodawała mi pamięć opowiadania, jak przed atakiem żubra obronił się niegdyś nasz ojciec. Wturlał się pod wywalony wichurą świerk – żubr nie mógł go dosięgnąć ani rogami ani racicami, nie mógł też zwału przeskoczyć. Gdy obszedł wykrot aby zaatakować z drugiej strony, ojciec przeturlał się na pierwszą. Ja przed sobą zwałów nie miałem...

Wracając do tematu podstawowego – poniżej drogi na Harcerską Górkę, za łagodnym lewym zakrętem, szosę przecina „pierwszy mostek”. Niegdyś istniało wokół niego rozległe bagno, ciągnące się przez las poza białowieski tor kolejowy. Przy podwyższonym stanie wody, w zimę tworzyło się lodowisko po którym uganialiśmy się za kamieniem lub klockiem imitującym hokejowy krążek. Odpowiednio wygięte kije wycinaliśmy w lesie otaczającym lodowisko. Każdy chłopiec marzył wówczas o butach z solidnymi podeszwami i blaszkami w obcasach (do mocowania łyżew. Po oczyszczeniu owalnego otworu w blaszce, wystarczyło wstawić weń stopkę łyżwy, łyżwę obrócić o 90 stopni i zacisnąć boczne łapki na podeszwie).

Przy stanie niskim, gdy woda przemarzała do dna a spękane tafle wypiętrzały się w różnorodne formy, korzystaliśmy z „saneczek na łyżwach”, małych, lekko od przodu zaokrąglonych drewnianych platforemkach, z przymocowanymi od spodu łyżwami, zwykle uszkodzonymi na tyle, że ich mocowanie do normalnych butów z blaszkami było już niemożliwe. Konstrukcja bardzo prosta – kilka desek, dwie poprzeczki, łyżwy bez łapek, do tego dwa kijki z wbitymi lub wkręconymi ostrzami. Jeździliśmy w pozycji klęczącej niskiej, siedząc na własnych podudziach, odpychając się kijkami. Jazda była szybka i przyjemna pod warunkiem, że wymiary elementów były dobrze dopasowane do wzrostu użytkownika – głównie do długości jego podudzi i stóp.

Przed mostkiem, na początku łuku, w prawo biegnie leśna droga stanowiąca łącznik pomiędzy szosą białowieską i ulicą Białowieską, przechodzącą za torem kolejowym (również białowieskim) w drogę gruntową, prowadzącą do małej leśnej osady Sacharewo. Po lewej stronie łącznika, w miejscu gdzie w roku 1943 hitlerowcy rozstrzelali dużą grupę hajnowian, stoi wielki drewniany krzyż. Więcej o tym pod adresem http://www.poranny.pl/wiadomosci/hajnowka/art/5335290,zwirownia-pod-hajnowka-to-tu-mordowali-niemcy,id,t.html.

Obecnie mord upamiętnia długi rząd płyt nagrobnych za kaplicą cmentarza katolickiego, otaczający miejsca spoczynku hajnowskich księży.

 

Dalej, przed wjazdem na ulicę Białowieską, w kilkunastometrowej odległości od drogi, z ziemi wystawały dwa (?) betonowe kominki, jeden z otworami w ścianach bocznych, krytych betonowym daszkiem. Okrzyk posłany w kominek zawsze wracał z dziwnie stłumionym echem. 

Oczywistym było, że pod ziemią istniały/istnieją (?) zbiorniki mocno pobudzające wyobraźnię. Wśród dorosłych krążyła wieść, że były to podziemne zbiorniki paliwa – jedni twierdzili, że niemieckie inni, że ruskie. A skoro niegdyś paliwo, to do dziecięcych prób z wrzucaniem płonącej zapałki blisko. Gdyby pozostawały tam np. opary albo jakiekolwiek inne pozostałości paliwa, wspomnienie o nich opisywałby pewnie ktoś inny. Po takiej „próbie” w ziemi mógłby pozostać potężny lej, np. taki jaki istniał (istnieje ?) po przeciwnej stronie drogi. Ten pośród sosen, w którym stale utrzymywała się woda do głębokości ok. pół metra nawet w upalne lato. Wielokrotnie obserwowałem w niej kolorowe traszki, a głębokość niechcący sprawdziłem „doświadczalnie”. Zawędrowałem tam samotnie w przedwiosenną słoneczną niedzielę, gdy rodziców okazyjnie odwiedzili jacyś kumowie. W lesie zalegał jeszcze śnieg, drogi były już czyste, na nasłonecznionych obrzeżach pojawiały się pierwsze przylaszczki. W leju, na wodzie, po srogiej zimie pozostała gruba tafla lodu oddzielona od gruntu kilkucentymetrowym paskiem czystej wody. Wskoczyłem na taflę, pokręciłem się na niej, na samym środku zachciało mi się... Chwilę później, gdy przechodziłem obok obsikanego miejsca, lód załamał się. Cóż miałem robić? Wracać do domu i wśród gości wysłuchiwać wydziwiań nad moją nieostrożnością? Po wylaniu wody z butów spróbowałem osuszyć się nieco w miejscu najsilniej nasłonecznionym, na młodej nadbrzeżnej sośnie. Niestety, bezchmurne niebo i słońce nie pomogły – spodnie stwardniały bardzo szybko, pozostał marszobieg do domu. Skończyło się nieźle, w sypialni przy ciepłym kaflowym piecu, w suchej zamiennej odzieży – biesiadujący w kuchni znajomi niewiele zdążyli zauważyć.

Fotografie „kominków” dostępne są na FB profil „Starsza Hajnówka” (podgląd polecam).

Po skręcie w lewo, w ulicę Białowieską, zaskoczony zmianami popełniłem błąd uwierający mnie do chwili obecnej. Nie wjechałem (!) na przejazd kolejowy, aby odnowić w pamięci i utrwalić na fotografii odległy wiadukt na skrzyżowaniu toru białowieskiego z warszawskim, oraz niknące w oddali torowisko na kierunku białowieskim. Zachowane w mojej pamięci obrazy wcześniejsze, pochodzą sprzed lat co najmniej pięćdziesięciu.

Zamiast spodziewanej drogi piaszczystej z wyjeżdżoną na jej poboczu ścieżką rowerową, zastałem drogę znacznie poszerzoną, z nawierzchnią gruntową twardą. Ścieżka zniknęła pod nową nawierzchnią, pozostały tylko jej skrajne sosny. Na jedną z nich, po korzeniach sosny sąsiedniej i piasku zsunęło się moje przednie koło 55 lat wcześniej, akurat wtedy, gdy ostro przyspieszyłem, aby na przejeździe wyprzedzić zbyt szybko jadącego Mundka. Zamierzaliśmy obok Sacharewa dojechać do kolejki, stamtąd wzdłuż toru dojechać z wędkami do basenów drzewnych przy osadzie Topiło. Po zderzeniu z sosną przeleciałem nad kierownicą na środek drogi pokryty grubą warstwą pylącego piasku i …wycieczka skończyła się.

Mundek coś usłyszał, zatrzymał się przed przejazdem i spokojnie obserwował jak wstaję wśród chmury pyłu. Gdy zobaczył, jak kulejąc podnoszę rower ze złożonym na pół przednim kołem, dostał konwulsji - tańczył, skakał, bujał się na boki, rżał, jęczał - ze śmiechu! Gdy obolały, rozwścieczony rzuciłem rower i próbowałem go dopaść, uciekł na przejazd i tańczył dalej. Później wlókł się za mną w rozhuśtanym nastroju – markotniał na myśl o przerwanej wycieczce, po chwili wybuchał śmiechem. Ktoś obserwujący go z boku uznałby, że nieźle mu odbiło.

Szkoda – i tamtej pechowo przerwanej wyprawy i pominięcia „kontrolnego” wjazdu przynajmniej na kolejowy przejazd.

 

Szkoda tym bardziej, że nie dotarłem nawet do mostu kolejowego nad bagienkiem ciągnącym się spoza szosy białowieskiej. Odległość niewielka, strzelam na oko – około 150/max 200 metrów od przejazdu. To na tym moście, na kolejowych szynach układaliśmy sterty kamieni i czekaliśmy pod nim ciekawi, czy wykolei się luxtorpeda, wagon motorowy kursujący pomiędzy Hajnówką i Białowieżą. (Bezpośredni pociąg Białowieża Pałac – Warszawa Wschodnia pokonywał trasę tylko nocą). Po bardzo wielu latach dowiedziałem się, że w podobnych „eksperymentach” uczestniczyła także moja obecna (od 47 lat!) żona Irena. Sterty kamieni układali na torach pod Gubinem. Dobraliśmy się…

 

Po nawrotce, z ulicy Białowieskiej wjechaliśmy w przedłużenie ulicy Żeromskiego. To nie jest ulica, tylko sama jej nazwa. Wg stanu w roku 2016, to zaledwie wyboiste obrzeże lasu z geodezyjnie określoną graniczną linią działek na niegdysiejszych nieużytkach.

Lata trzydzieste. Trzy początkowe zdjęcia pochodzą z publikacji http://jemirs.blogspot.com/2010/10/hajnowka.html. - polecam.

Przedpołudnie pierwszego dnia pobytu wykorzystaliśmy na rozpoznanie parku, amfiteatru, cmentarza, ulicy Celnej, Kolejek Leśnych, siedziby Nadleśnictwa oraz wstępnie …Czworaków.

Teren obecnego parku oraz zabudowy przy ulicach Armii Krajowej i Piłsudskiego pamiętam z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych jako mizerny, ogrodzony stalową siatką zagajnik brzozowy przy ulicy AK oraz rozległe poletka i nieużytki ciągnące się wzdłuż ulicy Piłsudskiego w pobliże budynku niegdysiejszej Łaźni Miejskiej, funkcjonującej w niewielkiej odległości od skrzyżowania z ulicą 3 Maja i portierni „Tartaku”. Gdzieś w głębi tego terenu istniała niedostępna dla dzieciarni Terpentyniarnia.

Na skrzyżowaniu ulic Piłsudskiego i 3 Maja zachowały się dwa elementy związane z dawnym obrazem tego miejsca: parterowy, rozbudowany wzdłuż ulicy Piłsudskiego budynek Szkoły Podstawowej, do której uczęszczałem w latach 1947-54 oraz gęsty, wysoki grabowy szpaler przy ulicy 3 Maja – pozostałość dawnego liściastego żywopłotu, otaczającego niegdyś przyszkolny narożny plac. Na placu ogrodzonym od strony ulic stalową siatką rosło kilka drzew owocowych, w tym okazała, pięknie owocująca czereśnia. Placu „strzegł” koziołek z bardzo ostrymi 20-centymetrowymi różkami, który bardzo chętnie zjadał podawane mu przez siatkę cukierki i papierosy (!), ale ostro atakował każdego, kto skuszony jego niewinną minką i pięknymi owocami, znalazł się na „jego” terenie. Koziołka pozbyto się po tym, jak jednego z obcych, nieświadomych zagrożenia chłopców mocno poturbował, a drugiego przetrzymał przez całą noc na czereśni.

Dalszy odcinek ulicy 3 Maja, do ulicy AK, to niemalże biała karta mojej pamięci. Wiem, że obrzeże placu szkolnego zajmowała posesja z domem zamieszkałym przez rodzinę ówczesnego dyrektora szkoły, ale obraz jest bardzo nieostry. Teraz, pomiędzy ulicami Piłsudskiego i 3 Maja, istnieje Park Wodny i towarzyszące mu obiekty sportowe.

Po przeciwnej stronie ulicy z chodnika „widzę” w pamięci dawne tartaczne klocowisko, na którym pracował nasz Tata. Był to duży, ciągnący się do ulicy AK skład surowca Zakładów Drzewnych Przemysłu Leśnego (zwanych krótko Tartakiem) w formie wielkich hałd kloców z uzysku krajowego oraz importu (m.in. heban). Takie składy na terenie całej Polski często odwiedzał stryj Stanisław, młodszy brat naszego ojca.

Stryj korzystając z doskonałej znajomości drewna nabytej podczas przedwojennych lat pracy na wyrębach, po wojnie podjął pracę w Gdańskiej Stoczni Remontowej i na jej potrzeby sprowadzał materiały drzewne z całego kraju. Jedną z wielu jego wizyt w Hajnówce zapamiętałem szczególnie.

Stryj, wiedząc że na placu spotkamy ojca, zabrał mnie ze sobą. Podczas wyboru i znakowania drewna dla Stoczni, doszło do sporu z przedstawicielem ZDPL. Stryj zażądał, aby z wybranego kloca odcięto/odrzucono sporą jego część ze względu na ukrytą wadę. Sprzedający odmówił twierdząc, że stryj się myli. Ja również na regularnej korze kloca nie widziałem żadnego znaku sygnalizującego wadę. Stryj grzecznie zaproponował przywołanie innego fachowca - pewien siebie sprzedawca zgodę wyraził. Nie informując o co chodzi, o ocenę kloca poprosił akurat naszego ojca. Ojciec bez chwili wahania wskazał miejsce, w którym należy dokonać cięcia – dokładnie to samo, które wcześniej wskazywał stryj. Wskazał ponadto miejsce, w którym umiejscowiona jest wada. Sprzedawca nie poddał się, przyjął zakład o „dużą wódkę”, wezwał pilarzy i …przegrał.

Mocno utrwalił się w mojej pamięci także inny tartaczny incydent. W czasach wczesnego PRL od kadry kierowniczej przedsiębiorstw państwowych wymagano przynależności partyjnej, światopoglądu materialistycznego oraz "pozdrawiania" robotników zawołaniem CZEŚĆ PRACY. Pamiętam cierpkie miny dwóch dygnitarzy zwiedzających Tartak, gdy na ich „Cześć Pracy” ojciec odpowiedział „Bóg Zapłać” - ...odpowiadał tak zawsze, niezależnie od tego, czym go witano, tradycyjnym SZCZĘŚĆ BOŻE, czy PRLowskim CZEŚĆ PRACY :).

 

Ogromne zmiany nastąpiły także za skrzyżowaniem z ulicą Armii Krajowej. Następowały sukcesywnie, więc wiele poznałem podczas wcześniejszych pobytów w Hajnówce.

Restaurację Leśniczanka pamiętam z roku 2001. W niej uczestniczyliśmy w przyjęciu weselnym najmłodszego bratanka, Mirka. Nocowaliśmy wówczas w hotelu pielęgniarskim po przeciwnej stronie ulicy, na terenie starego szpitala. Już wtedy obiekty związane ze szpitalem wyglądały inaczej niż zapamiętane z końcowych lat czterdziestych, z kilkudniowego w nim pobytu.

Do ówczesnego szpitala trafiłem razem z siostrą – jej dokuczał zapalny wyrostek, więc podobne objawy wmówiła i mnie. Doktor Dowgird usunął nasze wyrostki „taśmowo” a siostrunia puszyła się później, że wcześniej ode mnie zaczęła po zabiegu chodzić.

Echo tamtego wydarzenia dotarło do mnie po pięćdziesięciu latach – podczas obchodu lekarskiego ordynator szczecińskiej kardiochirurgii, bardzo sympatyczny Pan Profesor zapytał, czy znam doktora Dowgirda. Uśmiechnął się tylko, gdy po przekazaniu informacji pełnych szacunku dla doktora, pokazałem ledwie widoczny ślad jego pracy. Do dnia dzisiejszego nie wiem, czy wspomniane zdarzenie miało wpływ na moje leczenie – po dwudziestu latach w Białogardzie, młody, ceniony kardiochirurg, u którego w odstępach 6-miesięcznych stawiam się na badania kontrolne twierdzi, że szczecinianie zastosowali u mnie metodę nowatorską, wcześniej - do roku 1997, nie praktykowaną (?).

Starego szpitala już nie ma, na jego dawnym terenie graniczącym z miejskim cmentarzem katolickim istnieje Dom Miłosierdzia SAMARYTANIN i – od strony cmentarza - Kościół pw. św. Cyryla i Metodego.

Za Parkieciarnią, w stronę stacji kolejowej biegła czarna (żużlowa?) droga. Niegdyś prowadziła do Terpentyniarni - teraz do zajazdu Bartnik i obiektów publicznych. O Terpentyniarni nie wiem nic - dla dzieciarni była niedostępna. W roku 2016, do ulicy 3 Maja przylegają Urzędy, targowisko z barem Wołodźki, sklepy i skwer Aleksego Zina, który poddano radykalnym zmianom. Niegdyś, na specjalnym postumencie stał czołg z II WŚ ale - jak twierdzą prześmiewcy - lufę miał skierowaną w stronę kościoła.

Na kolejkowym torze wąskotorowym, łączącym Parkieciarnię z zakładem macierzystym, co najmniej raz w roku ustawiano ciuchcię z rzędem różnie "umajonych" odkrytych wagoników z ławkami. Jechaliśmy nad rzekę - najczęściej Narew. Bywały pojedyńcze wagoniki kryte, ale tam zawsze było i tłoczno i duszno! Od dawna pływam mizernie - to prawdopodobnie wynik dziecięcego urazu. Koledzy popłynęli, ja ze zdumieniem zauważyłem, że płynąc cofam się. Trafiłem na obrzeże dużego wiru.

Nieco dalej, na pustym dawniej placu, również co najmniej raz w roku rozstawiano dużą karuzelę. Skorzystałem z niej tylko raz - nigdy więcej! Wszelkie karuzele, zwłaszcza duże, obchodzę w znaczej odległości.

W każdym "majówkowym" wyjeździe uczestniczył specjalista w odłowie raków królewskich, wielokrotnie większych od drobiazgu obserwowanego podczas czyszczenia ryb np. w Piławie. Spec w jeździe powrotnej przysnął a raki z jego plecaka rozlazły się po całym wagoniku. Było bardzo głośno - na szczęście nikt nie próbował podczas jazdy uciekać...

Duże karuzele zwykle mają krzesełka podwieszone na kilku długich, solidnych łańcuchach. W Hajnówce panowała moda wypychania sąsiadów podczas jazdy z toru normalnego. Próbowałem i ja. Wszystko było niby OK, ale po zejściu z krzesełka nie mogłem ustać na własnych nogach. Równowagę łapałem przez kilka minut w pozycji półleżącej pod jakąś budą wesołego miasteczka. 

Karuzele obchodzę z daleka, bo byłem świadkiem jak ktoś z jadących puścił potężnego pawia wprost na ludzi stłoczonych wokół karuzelowego ogrodzenia...

Parkieciarnię od zewnątrz zamykano o godz. 18. W trakcie kolejnych wakacji zostawałem w środku do rana w maleńkim pomieszczeniu z wagą laboratoryjną i leżanką. Co 2 godziny otwierałem komorę suszarniczą, ważyłem różnie umiejscowione próbki, zapisywałem wagę w raporcie i odkładałem na miejsce do dalszego suszenia. Praca idealna dla pożeracza książek...

Przy wjeżdzie ulicą Bielską pierwszą wspomnieniową przyjemność sprawił widok wiaduktu poprzedzającego wjazd na ulicę 3 Maja (jak nazywała się dawniej, nie pamiętam). Od niej mnogość wspomnień gwałtownie wzrosła.

Po lewej kuźnia Mierzwińskich, w której przez szeroko otwarte wierzeje często można było usłyszeć i dostrzec czynności pobudzające chłopięcą wyobraźnię. Obecnie mieści się tam Muzeum Kowalstwa i Ślusarstwa.

Dalej, po lewej, od kiedy pamiętam, teren dochodzący niemalże do ronda zajmuje Zespół Szkół Zawodowych, obecnie ciaśniej, bardziej zabudowany. Rondo widzę i rejestruję po raz pierwszy - rozprowadza ruch kołowy na ulice Warszawską, Białowieską, 3 Maja oraz Księdza Ignacego Wierobieja (dawniej Buczka). Wcześniej było tu "normalne" skrzyżowanie, z Pocztą po stronie prawej.

Tuż za rondem, po prawej stronie ulicy 3 Maja - Kościół. Przed nim, na komunijnej fotografii z roku 1948/49 (?), wieloklasowa grupa chłopców z proboszczem i siostrami zakonnymi.

Poniżej - miejsce wiecznego spoczynku powszechnie szanowanego księdza proboszcza - rok 2016.

Pod jego nadzorem, wokół widocznych na fotografii murów starego kościoła wybudowano nowy, istniejący do chwili obecnej.

Do księdza Ignacego najchętniej przystępowaliśmy ze spowiedzią – nie zamęczał pytaniami, słuchał uważnie (mawiano, że słuch miał mocno przytępiony), do pokuty potrafił dodać słowa otuchy. 

Za sprawą wielkiej bogobojności rodziców i ciekawości własnej, księdzu Ignacemu przez pewien czas służyłem do mszy jako ministrant. Po wykuciu na pamięć łacińskiej ministrantury i zapamiętaniu którą kwestię w jakim momencie wypowiadać należy, wczesnoporannym marszobiegiem pokonywałem sporą odległość pomiędzy Czworakami i Kościołem, służyłem, w taki sam sposób wracałem, po szybkim śniadaniu ponownie pokonywałem połowę tej samej trasy aby zdążyć na lekcje w Szkole Podstawowej w narożniku ulic Piłsudskiego i 3 Maja. Na szczęście nie trwało to długo...

W kościele bywać lubiłem. W szczególności, gdy śpiewano Rotę. Wydawało się, że takiej wspólnoty nikt naruszyć nie potrafi. Ale okazało się, że wystarczy zmiana proboszcza, Zbyszek i literatura. Nowy proboszcz nazywany "artystą" z powodu ekstrawaganckich gestów podczas celebrowania mszy, zmienił kościelne obyczaje - kazanie przeniósł z końca mszy na jej początek. Zdarzyło się mnie i koledze małe spóźnienie. Nowy wskazał nas palcem grzmiąc okolicznościowo. Wyszliśmy i więcej w kościele nie bywam. Jeżeli - to jako turysta. Reszty dopełnił Zbyszek i literatura.

Zbyszek w każdą niedzielę przystępował do komunii. Szedł i wracał lekki i uśmiechnięty, jak osoba bezgrzeszna. Po mszy szedł prosto do knajpy. Wychodził półprzytomny i bardzo agresywny. Nie lubił gapiących się na pijaka, częstował kopniakiem. Raz zaliczyłem...

Z literatury wynika, że kościół od najdawniejszych czasów skupiał ludzi światłych, wykszałconych, doskonale znających "obroty ciał niebieskich" a mimo to wmawiał społeczeństwom, że słońce wschodzi aby ludzie wiedzieli kiedy zacząć pracę, a zachodzi, by wiedzieli kiedu ją kończyć. Z pozostałych annałów opisujących handel odpustami wynika, że każdy, kto miał pieniądze, mógł grzeszyć nawet po śmierci.

Kolegów-znajomków dałoby się uzbierać spory wianuszek, przyjaciół miałem tylko trzech - Dryndol, Jerzy i Szczygieł. Wszyscy już nie żyją Dryndol - najstarszy zmarł w Hajnówce. Nawet nie wiem kiedy i jak. Zanim powrócił do Hajnówki. pracował w Słupsku-Rędzikowie przy obsłudze samolotów. Jako mechanik korzystał z czystego spirytusu, a spory jego gąsiorek miał zawsze dla gości. Odwiedziłem ich kilkakrotnie. Później, gdy dopadła go starcza mania prześladowcza, odwiedził nas kilkakrotnie. O "naszym" Szczygle opowiadał coś, w co -

Aby dojechać z Karlina do Hajnówki, należy pokonać co najmniej trasę zaznaczoną obok. Oczywiście, zawsze starałem się objeżdżać miejscowości niezbyt odległe od zaznaczonej trasy, stąd kombinacji dojazdowych istnieje całe mnóstwo. Na trasie zdarzały się wspaniałości - od polowania na kaczki po wspaniałą polędwicę z rusztu w przydrożnym barze pod Siemiatyczami. Na tak wspaniałe danie próbowałem wyprosić przepis - bezskutecznie.

W starej wersji www, we wstępie pisałem:

Mam nadzieję, że 15 października 2017 roku ukończę 77 lat. Co będzie dalej – pożyjemy, zobaczymy.

Wszystko jest prawie OK - niepokoi mnie tylko wrażenie, że czas płynie coraz szybciej. Narasta obawa, że nie zdążę zrealizować jesiennej podróży koleją transsyberyjską, zwiedzenia RPA, norweskich fiordów i spotkania z Durzyńskimi, którzy w ramach „zielonej karty” wyemigrowali do Stanów :-(.

Użyłem określenia „wszystko jest prawie OK”. To „prawie” w skrócie przedstawia się następująco:

- ogólny stan zdrowia w opiniach lekarzy - "stosowny do wieku". W opiniach zawartych we wszystkich wypisach ze szpitali, do których co pewien czas „stosownie do wieku” trafiam - zawsze „dobry”.

- od dwudziestu lat, po zerwaniu z ponad 40-letnim nałogiem nikotynowym oraz zainkasowaniu by-passów aortalno-wieńcowych mam mostek powiązany drutami widocznymi na zdjęciach rtg, blizny od kostek do kolan, 20-kilogramową nadwagę, przeciążone nią stawy biodrowe, usunięty woreczek żółciowy i stan po zakrzepicy żylnej.

Hajnówka - Relacje.

2016-08-05 Dojazd i zakwaterowanie. Zajazd Bartnik-Park-Amfiteatr.

nicejską. Najbliższym lokalnym jej sprzedawcą były białostockie Delikatesy. W pamięci pozostały zaledwie mgliste obrazy - w tamtym okresie każdy członek naszej rodziny skoncentrowany był na jej wspieraniu. Rejestrowanie ówczesnego piękna czekało na czasy lepsze. 

Białystok jest stolicą mojego "rodzinnego" województwa, niegdyś Białostockiego, obecnie Podlaskiego. Dawna odległość ok. 70 km zmalała do obecnych km 58 najwyraźniej z chwilą zakończenia budowy obwodnicy m Narew. W budowie drogi Hajnówka-Narew miałem swój własny, kilkugodzinny udział, ale nie jestem pewien, czy było to w roku 1958, gdy podjąłem w Hajnówce pierwszą pracę stałą, czy wcześniej, w trakcie prac wakacyjnych.

Białystok odwiedzałem kilkakrotnie w latach 1950-54. Leczący Mamę miejscowy lekarz zalecał zażywanie sporządzanych przez siebie prochów ziołowych tylko z oliwą

Ale - ze starszą o pięć lat siostrą zupełnie serio planujemy pobić rekord naszego Taty. Przeżył lat 91 (!). Przed nami spory kawał czasu, zdarzyć się może wszystko, jednakże liczą się chęci, a mamy je ogromne. Powtarzam - pożyjemy, zobaczymy.

Ponieważ wciąż irytuje mnie fakt, że obrazy oraz wydarzenia które utkwiły w zakamarkach pamięci blakną, tracą ostrość, gubią szczegóły a miejsca z nimi związane nieustannie, nieodwracalnie, zmieniają swój wygląd i charakter, zapisuję co pamiętam, konfrontuję z tym co teraz. Zawsze, gdy jest to możliwe, załączam nagrania i fotografie. Dla emeryta to spora frajda – tyle tylko, że trudna do pogodzenia z zaleceniami lekarzy, nakazujących ruch na świeżym powietrzu...

 

Od czasu, gdy do 4-osobowej rodziny "przyniósł mnie bocian", nastąpiły w niej - rodzinie i Hajnówce - zmiany ogromne.  Spróbuję je opisać. Sam jestem ciekaw, co z tego wyjdzie. Zaczynam nietypowo, od roku 2016. Mam 76 lat !!!

Białystok - Relacje.

Menu

Cd... Na noworoczne balety do Białowieży pojechaliśmy ze świadomością, że niemal każde balowanie na obcym terenie źle kończyło się dla intruzów. Nasze wspominam z przyjemnością. Przy sporym mrozie musielibyśmy czekać na stacji na poranny pociąg. Warunków obaj nie znaliśmy i - na szczęście - nie musieliśmy ich poznawać. Kelnerki, nasze rówieśnice, zaproponowały abyśmy przeczekali w ich służbowym pokoiku. Po koleżeńsku, bez wzajemnych zobowiązań. Przy kawie z odrobiną rumu było naprawdę bardzo miło. Niniejszym serdecznie je pozdrawiam - obecnie wszyscy należymy do grupy 80+, ale - kobiety żyją dłużej!

Starych śladów z wielu innych pobytów w Białowieży trudno się obecnie doszukać. Nawet w internecie - tu, jak zwykle, są bardzo pogmatwane. Trudno jest odnaleźć dwóch autorów jednakowo opisujących konkretne zdarzenie. Tak m.in. przedstawiona jest historia pożarów w/wspomnianego Dworku, restauracji Iwa, ekspozycji przyrodniczej z przeogromnym basiorem. Zapadły w pamięć, dopóki istniały.

W roku 2016 miałem ogromną chęć dojechać do Białowieży drogami leśnymi, przez Topiło. Niestety - na wszystkich drogach prowadzących z Topiła w głąb Puszczy ustawiono znaki zakazu wjazdu. Musieliśmy wrócić do Hajnówki, aby z ulicy Piłsudskiego skręcić w ulicę Białowieską. Wydaje się to oczywiste, ale nie jest. Białowieska prowadzi w głąb lasu, do Sacharewa. Kilkanaście lat wcześniej zatrzymała nas na niej straż leśna, wyraźnie zdegustowana naszym pomysłem sprawdzenia, co po latach zmieniło się w samym Sacharewie. Niechętnie pozwolono nam jechać dalej. W puszczańskiej osadzie wyraźnych zmian nie zauważyliśmy.

Aby najkrócej dojechać do drogi 689 i dalej do Białowieży, skorzystać należy z leśnego łącznika, opisanego w rozdziale Czworaki i Bartnik.

Droga nr 689 – Szosa Białowieska, to 22-kilometrowe pasmo mocnych dziecięcych, młodzieńczych oraz dorosłych przeżyć i wspomnień szybko tracących szczegóły. Z miejsca, w którym łączą się obie drogi, w niewielkiej odległości widoczny jest „pierwszy mostek”. To pierwszy punkt charakterystyczny, często używany w opisach i lokalizacji zdarzeń zaistniałych pomiędzy nim i Białowieżą. Precyzując lokalizację zwykle mawiano: przed, przy lub za np. czwartym mostkiem, przy zjeździe na Zwierzyniecką Trybę, na ósmym kilometrze (od strony Hajnówki). Tu ciekawostka, dotycząca nazewnictwa, charakterystyczna nie tylko dla Hajnówki - autor wielu ciekawych publikacji o Puszczy Białowieskiej na swojej stronie http://www.stormbringer76.dzs.pl/tryby-i-drogi/tryby/ do określenia leśnej drogi używa rodzaju męskiego Tryb Zwierzyniecki, Tryb Wilczy itd. W swoich opisach stosuję powszechnie, gwarowo używaną formę żeńską „ta droga, ta tryba” więc Tryba Zwierzyniecka, Wilcza Tryba itd.

Jeszcze bardziej pokręcona jest nazwa ważnej puszczańskiej drogi: wg Google Olemburska Droga, wg Strombringera Olenburska, w gwarze rodzinnej Orenburska. Do niedawna byłem przekonany, że właściwą jest Orenburska, od nazwy rosyjskiego, odległego miasta Orenburg. Skoro w Białowieży jest m.in. Carska Komnata…(?) Aby nie utrudniać poszukiwań na mapach, w opisie używam nazwy wg Google – Olemburska.

O rozbieżnościach wspominam nie po to, by je krytykować. Nie mam do tego prawa skoro moje nazwisko we wszystkich dokumentach pisane jest przez „ż”, reszta rodziny ma „rz”, nazwisko panieńskie mojej mamy w trzech różnych dokumentach pisane jest w każdym inaczej a moja żona ma wpisane w dowodzie osobistym miejsce urodzenia nie istniejące na mapach świata (chodzi o niemieckie Tettnang zapisane jako Tetnang) L.

 

Wracam na szosę. 

Za pierwszym mostkiem i bagienkiem, po prawej stronie drogi, ciągnął się pas krzewinek jagodowych i luźno rosnących, młodych, rozłożystych świerków. Wśród wspomnień z tym miejscem zapamiętanych, dwa tkwią najgłębiej.

W okresie nauki w SP, w zimowy piękny, przedświąteczny dzień, w śniegu do połowy łydki, w bezwietrznej ciszy, gdy wielkie płatki dostojnie, bezszelestnie spływały z góry, właśnie tam wyszukałem przepiękną choinkę. Po nieśpiesznym podziwianiu i przepraszających zapewnieniach, że to właśnie ona sprawi ogromną radość moim domownikom, wyciąłem ją. Z żalem L.

Wczesną jesienią innego roku coś poniosło mnie przez jagodnik na skraj bagienka, całkowicie wysychającego w niektóre tylko lata. 

Gdy przechodziłem obok młodego świerka, kątem oka zauważyłem pod jego leżącymi na ziemi gałęziami niewyraźny kształt grzyba. Po podniesieniu gałęzi moje oczy prawdopodobnie mocno wyokrąglały. Pod tym i kilku innymi świerkami, rosnącymi w kilku/kilkunastometrowych odległościach, stały całe rodziny dorodnych, zdrowych prawdziwków. Niemal identyczną sytuację, w podobnej scenerii, przeżyłem kilkadziesiąt lat później w sąsiedztwie pasa startowego na drodze nr 163 pomiędzy Czaplinkiem i Wałczem. Tam, w sosnowym jagodowym lesie rzadko przerośniętym młodymi świerkami, ukryte pod gałęziami rosły przepiękne podgrzybki – po kilkanaście pod każdym świerkiem.

Podczas ostrej zimy z początkowych lat siedemdziesiątych próbowaliśmy drogą 689 dotrzeć do jednostki wojskowej, aby Mundkowi, naszemu komandosowi, przebywającemu w Hajnówce na urlopie, załatwić przedłużenie pobytu. Marsz po zamrożonych bryłach rozjeżdżonego śniegu sprawiał wiele trudności więc tuż za pierwszym mostkiem weszliśmy do słabo zaśnieżonego lasu po lewej stronie drogi. Lód na wielu leśnych kałużach, pod starymi świerkami był czysty jak bardzo dokładnie umyta szyba. W kilku miejscach dostrzegliśmy pod nim ruch drobnych żyjątek. Widoki i wrażenia niesamowite.

Przez las dotarliśmy do toru kolejki leśnej przebiegającego pod szosą i pobliskim torem białowieskim. prowadzącego m.in. do osady Topiło. Blisko, niemalże tuż za nim, istnieje coś, co w dużym przybliżeniu nazwać można skrzyżowaniem. W lewo droga asfaltowa prowadzi do jednostki wojskowej - naszego ówczesnego celu, w prawo - droga leśna z prowizorycznym przejazdem przez tor białowieski i dojazdem do dawnej, dużej żwirowni.

Z dojazdu asfaltowego ostatni raz korzystałem w latach dziewięćdziesiątych. Gdy przed bramą spacerowałem w oczekiwaniu na pracownika Wojskowej Administracji Koszar, w niewielkiej odległości od mojego samochodu z lasu na drogę wyszedł potężny jeleń. Byk z ogromnym wieńcem spokojnie przeszedł na drugą stronę asfaltu i klapiąc po nim, powoli oddalał się. Licząc na piękny skok, spróbowałem go spłoszyć. Krótko, ale bardzo głośno gwizdnąłem na palcach. Król puszczy na moment zatrzymał się w półobrocie, obrzucił mnie wiele mówiącym spojrzeniem, nadal spokojnie przeklapał po asfalcie kilka metrów i dostojnie zniknął w ścianie lasu. Domyślnych treści jego spojrzenia wolę tu nie przytaczać.

Co było powodem naszych starań o przedłużenie urlopu Mundka - nie pamiętam. Kilkudniowe załatwiliśmy.

W roku 2016 starej żwirowni nie sprawdzałem, a szkoda. Do roku 1958 chętnie odwiedzaliśmy ją od lat szkolnych. Nie sądzę aby nadal, jak przed laty, zachęcała młodzież do ryzykownych skoków z leśnych nawisów na żwirową ścianę i zjazdów na fali żwiru aż do podstawy wyrobiska. Do poznania smaku ryzyka wystarczył błąd w pozycji lądowania na ścianie - przy niewłaściwej nogi grzęzły w żwirze, „reszta” ciała leciała do przodu i skaczący zjeżdżał z nosem w piasku, głową do przodu.

W odległości kilku następnych kilometrów drogę 689 przecina tor kolejowy bocznicy umożliwiającej jazdę taboru kolejowego z toru białowieskiego na tereny wojskowe. W niewielkiej odległości od przejazdu, w lewo biegnie utwardzona, główna droga do jednostki, wojskowego osiedla i czegoś, o czym niewtajemniczeni wiedzieć nie powinni. Na niski teren pomiędzy torowiskiem i drogą dojazdową do JW przyjeżdżałem rowerem po "zielsko" w okresie, gdy rodzice tuczyli w chlewiku wieprza. Wycinałem ogromne liście chrobustu (czarcie żebro), przycinałem dwumetrową pokrzywę, zielsko upychałem do worka. Gdy wór był pełen, opierałem go na ramie, przywiązywałem do kierownicy i mocno rozkraczony jechałem do domu. Łatwo nie było...

 

Nieco dalej, po prawej stronie drogi 689, pomiędzy nią i torem białowieskim, z rówieśnikiem z sąsiedztwa pracowałem niemal przez całe wakacje przy oczyszczaniu drzewostanu z leśnych chwastów - brzóz samosiejek. Z pierwszych, wyciętych przy samym podłożu drzew, wg wskazówek gajowego przygotowywaliśmy "obudowy" metra przestrzennego. Następne, po oczyszczeniu z gałęzi, cięliśmy na wymaganą długość i układaliśmy w obudowie do określonej wysokości. Robiliśmy to z młodzieżowym entuzjazmem przemieszczając się w stronę Białowieży. Tam, gdzie było to możliwe, oczyszczaliśmy przecinki ułatwiające odnajdywanie słupków określających strony świata i numery sąsiadujących oddziałów. 

Któregoś poniedziałku, podczas przenoszenia sprzętu na kolejny odcinek, zobaczyliśmy coś, w co nawet nam, puszczańskim wychowankom, trudno było uwierzyć. Duży plac pełen wspaniale rozwiniętych kurek o grubych, twardych 5-6-centymetrowych kapeluszach, na grubych, masywnych nogach. Wyjątkowo piękne okazy, w ogromnej ilości.

Z pracy wracaliśmy z pełnymi plecakami, bez spodni. Robocze spodnie wprawdzie mieliśmy, ale z zawiązanymi u dołu nogawkami, przewieszonymi do przodu przez kark i ramiona, wypełnione kurkami. Tego, co komary zrobiły z naszymi nogami, wolę nie wspominać. (W obie strony, do i po pracy wędrowaliśmy pieszo!).

 

Podczas kolejnych wakacji pracowaliśmy na ósmym kilometrze liczonym od strony Hajnówki, na prawej stronie szosy. Na wyznaczonym, mało przyjaznym terenie, wykonywaliśmy klupunek. Piesze dojście do podmokłego siedliska milionowych chmar komarów trwało codziennie około dwóch godzin. Wyszukiwaliśmy suchy pagórek, oczyszczaliśmy do gołego gruntu koło pod nieduże ognisko, po jego rozpaleniu – chronieni głównie przez dym – we względnym spokoju spożywaliśmy śniadanie. Przed wygaszeniem ognia owijaliśmy głowy matczynymi chustami, na lewym przedramieniu zawieszaliśmy podziurkowane puszki z tlącą się, dymiącą hubą, zakładaliśmy skórzane rękawice. Plecaki zostawialiśmy przy wygaszonym ognisku - rozpoczynała się nasza praca i zmasowany atak komarów.

W dwuosobowym zespole, przy wykonywaniu koniecznych czynności zmienialiśmy się co dwie godziny. Każde drzewo obchodziliśmy dookoła aby sprawdzić, czy nie zostało wcześniej oznakowane. Jeżeli nie, jeden z nas mierzył średnicę na wysokości bodajże 130 cm, podawał gatunek drzewa i wynik pomiaru zapisującemu, następnie ryszpakiem pozostawiał na jego korze wyraźną, ukośną rysę. Zapisujący wprowadzał ów wynik do arkusza zaciśniętego na aluminiowym blacie i …przechodziliśmy do kolejnego drzewa. Uciążliwość związaną z koniecznością ciągłego sprawdzania gruntu w kałużach i nieustającymi atakami komarów łagodził widok wspaniałych, potężnych drzew w lesie mieszanym, w którym obok ogromnych świerków trafialiśmy na równie potężne drzewa liściaste, w tym nawet na drobnolistne lipy, których średnice oceniać musieliśmy na oko, bo przekraczały 120-centymetrowy zakres pomiarowy klupy.

 

Pobyt wśród starych, potężnych drzew, zawsze sprawiał mi dużą przyjemność. Szczególnie wtedy, gdy dzieliła je odległość umożliwiająca swobodny ogląd oraz przestrzeń zapewniająca swobodę poruszania się pomiędzy nimi. Miałem wówczas dziwne wrażenie, że to właśnie one udzielały mi swojej mocy i zdolności do pokonywania przeszkód stwarzanych przez los. Od zawsze źle znoszę chaszcze, w których nawet leśna zwierzyna niechętnie wydeptuje ścieżki, a jeszcze gorzej – argumentację zwolenników naturalnego odrodzenia Puszczy po klęsce kornika, przeciwników ingerencji człowieka w zasoby leśne.

 

W czasie przejazdów i wędrówek po Puszczy 2016, drzew zbliżonych wiekiem i potęgą do zapamiętanych z lat pięćdziesiątych wypatrzeć nie zdołałem. Nie ma po nich śladów. Pokryły je chaszcze i powalone drzewa pozostawione naturalnemu rozkładowi. Reszta, to leśna młodzież, która dorośnie, gdy mnie już nie będzie. Cmentarzysk świerkowych wolałem nie oglądać – dla mnie widok zbyt przykry, porażający. To stan absolutnie nieporównywalny do widoku potężnych drzew powalonych w rezerwatach ścisłych. Jak mogły wyglądać niegdyś, domyślać się można oglądając zdjęcia prezentowane w Zaułku Historycznym:

 

         

 

Takie drzewa, chciałbym w Puszczy oglądać. Po tym, co zdążyłem zobaczyć w roku 2016 z okien samochodu, z przejazdu kolejką oraz krótkich spacerów z aparatem, odczuwam przygnębiający niedosyt. Mam (nie tylko) nadzieję, że w głębi Puszczy, w rezerwatach ścisłych one jeszcze są...

 

Od roku 2018 wiem, że po głośnych medialnych zabiegach ekologów, widok leśnych cmentarzysk prawdopodobnie pozostanie na długie lata. Decyzją unijnych władz akcja usuwania martwych drzew i przygotowania terenu pod szybkie zalesienia gatunkami pożądanymi w aktualnym stanie podłoża, została wstrzymana. Mantrę PUSZCZA ODRODZI SIĘ SAMA przeciwstawiono wieloletniemu doświadczeniu, wiedzy i poświęceniu leśników.

Mnie to dziwi. Mantra wywodzi się od tzw. oczywistej oczywistości – przyroda nie znosi próżni, świerkowe cmentarzyska szybko wypełni gatunkami agresywnymi. Czy samorzutnie wyrośnie wśród nich coś, z czego człowiek w przyszłości będzie mógł być dumny, dowiedzą się nasze wnuki. Dumne będą co najwyżej praprawnuki. Mam przy tym nadzieję, że nie powtórzy się historia Biebrzańskiego Parku Narodowego, w którym najpierw zrezygnowano z wszelkiej ludzkiej ingerencji a po latach, dużym nakładem finansów unijnych, dokonano uciążliwego odkrzaczania i powrócono do systematycznego wykaszania terenu.

Niesmak sporu o Puszczę pogłębia inna oczywistość – człowiek od zawsze, niejako odruchowo chroni wszystko, co dla niego jest cenne. Własne życie, zdrowie, rodzinę, własny dom i wszelkie dobra, także las, z którego od zawsze czerpie liczne pożytki. Nowe zagrożenia, epidemie, klęski żywiołowe powstają od czasów najdawniejszych ale nigdy nie spotkałem, ani nie słyszałem o zainfekowanym ekologu, który żądałby aby jemu i jego bliskim pozwolono spokojnie umrzeć bo jest świadom, że ludzkość odrodzi się sama, uodporniona(?).

 

Na kilometrze jedenastym, także po stronie prawej, na rozległych od nowa obsadzonych wyrębach, podczas kolejnych wakacji prowadziliśmy opryski sadzonek. Codziennie rano w siedzibie Nadleśnictwa czekała na nas furmanka załadowana beczkami z zieloną cieczą (miedzian?), dwoma plecakowymi opryskiwaczami, czerpakiem i wodą dla konia. Zaprzęgaliśmy konika i …odjazd.

Ów konik szybko okazał się niereformowalną szkapą, która na szosie białowieskiej zawsze człapała w jednakowym tempie. Niezależnie od pogody klap-klap, klap-klap, cztery klapnięcia na sekundę. Można ją było kłuć, przypalać – bezskutecznie. W odwecie zwykle unosiła lekko ogon i wypuszczała w naszą stronę chmurkę, od której odechciewało się nam oddychać. Szybko nauczyła nas, że chce człapać wyłącznie z ustaloną przez siebie szybkością.

Na miejscu oprysków wyprzęgaliśmy ją, robiliśmy swoje, ona miała się paść. Robiła to spokojnie do czasu, gdy strzeliło mi do głowy przyjechać się na niej na oklep. Stara szkapa natychmiast zmieniała się w wyścigowego podlotka – ganiała po leśnych drogach przez długą chwilę, wcale nie reagując na jakiekolwiek polecenia. Musiałem tylko uważać, aby nie spaść na drogę albo nie zostać na gałęzi, pod którą akurat przebiegała.

Od tego dnia, po każdym wyprzęgnięciu łaziła za mną, trącała nosem i nie sięgała po trawę tak długo, dopóki nie powtórzyliśmy kilkusetmetrowej przebieżki. Dopiero wtedy, ona i my, spokojnie mogliśmy robić swoje, aby po upływie dniówki powrócić do niezmiennego klap-klap, klap-klap. 

Wideo: Hajnówka-Białowieża / Białowieża-Kosy Most /.

W Białowieży po raz pierwszy przebywałem w roku 1948, podczas pierwszych szkolnych wakacji, na szkolnych  "koloniach". Oczywiście pod nadzorem siostry, starszej o pięć lat. Opieka była przede wszystkim hasłem na potrzeby rodziców, umożliwiającym nasz wspólny wyjazd. Siostra, jak zwykle aktywna w wielu dziedzinach jednocześnie, nie miała dla mnie zbyt wiele czasu więc chętnie godziła się na moje samotne wyprawy nad Narewkę. Od zawsze chętnie obserwowałem wodę i wszystko, co w niej się dzieje. Właśnie tam, nad Narewką, zmontowałem swoją pierwszą wędkę na tyle zgrabną, że zdołałem złowić pierwszą w swoim życiu rybkę. Dumny jak paw pobiegłem z nią do kolonijnej kwatery. Mieszkaliśmy w zamku z częściowo rozebranymi fragmentami ścian. (Bark ścian wcale mi nie przeszkadzał - sale, w których mieszkaliśmy, były kompletne). Rybka oczywiście bardzo szybko wyzionęła ducha, było mi jej trochę żal, ale sensację wśród ośmioletniej dzieciarni wzbudziła wystarczająco dużą. Kilkakrotnie musiałem opowiadać, jak zdołałem ją złowić :).

Ówczesny obiekt kolonijny kilkakrotnie próbowałem odnaleźć w latach dorosłych. W roku 2016 bezskutecznie. Powodów może być co najmniej kilka, albo po prostu zawodzi mnie pamięć. Kłopotów z odnalezieniem miejsca, w którym złowiłem swoją pierwszą rybkę, nie miałem żadnych. W późnych latach 60-tych odwiedziłem je z Mundkiem (dziewczyny, która tak zalotnie wypina się przy zakładaniu bucika, nie kojarzę:).

Oczywiście Białowieżę odwiedzałem zawsze, gdy mój pobyt w Hajnówce trwał dłużej niż dwa dni. Tak bywało także w okresie, gdy niemalże bezpośrednio po ukończeniu nauki w Kraśniku, podjąłem pracę w hajnowskim Hajmechlesie. M.in. mile wspominam karnawałową noc stycznia 1959, spędzoną w białowieskim Dworku Myśliwskim. Co i dlaczego mnie i Henia poniosło na obcy teren, nie pamiętam. Prawdopodobnie mieliśmy zaproszenie i opiekę tamtejszego, mocnego "szefa".

2016. Podczas jazdy samochodem, z narastającą niechęcią patrzyłem na drzewa leżące na zakrzaczonych poboczach. Im bliżej Białowieży, tym leżących drzew więcej. Gdyby były powalone siłami przyrody – OK, niechby sobie leżały. Wszystkie mają wyraźne ślady cięcia piłą, a skoro tak - powinny być wywiezione. Tak podpowiada mój nawyk z dzieciństwa, kiedy to za formalną zgodą leśników, nieodpłatnie, własnym sumptem usuwaliśmy z lasu i wykorzystywaliśmy na potrzeby własne martwe (młode!) iglaki. Świetnie nadawały się do bieżącego opalania kuchni. Do zimowego palenia w piecu wykorzystywaliśmy szczapy liściaste twarde – dąb, grab, jesion.

Od Zwierzyńca znacząco wzmógł się także pieszy i rowerowy ruch turystyczny. Zanikł niemal całkowicie, gdy za rogatkami Białowieży skręciliśmy w stronę osady Grudki i przejścia granicznego. Na przejściu kompletne zaskoczenie. W latach bodajże siedemdziesiątych zwykła ciekawość doprowadziła nas do miejsca absolutnie odmiennego. Małym Fiacikiem 126P, w lekko przymrożony i ośnieżony dzień dojechaliśmy w pobliże słupa granicznego i grupki żołnierzy siedzących na pniakach przy dużym ognisku. Żołnierze bez większego zainteresowania obrzucili nas wzrokiem, nie zareagowali na naszą ciekawość więc z pożegnalnym gestem zza szyby odjechaliśmy do Hajnówki. W roku 2016 zwątpiłem, czy dojechaliśmy do tego samego miejsca. Teraz to przejście eleganckie, estetyczne, ładnie zabudowane. Być może w latach siedemdziesiątych dojechaliśmy do granicy inną drogą np. kamieniecką, odbijającą w prawo za torem kolejowym, albo jeszcze inną. W tamtych latach jeździliśmy drogami przeróżnymi. Wystarczyło, że ktoś przed nami zostawił ślad wcześniejszego przejazdu. Tarapaty miewaliśmy także przeróżne, ale to temat odrębny.

Nowe przejście mogliśmy tylko pooglądać. Zamiar skorzystania z autokarowej wycieczki na Białoruś musieliśmy porzucić z mojej winy. Przed wyjazdem z Karlina kilkakrotnie nagabywałem żonę, aby koniecznie zabrała paszport. Swojego nie zabrałem :(...

Po przysłowiowym pocałowaniu klamki na przejściu granicznym, pojechaliśmy na obiad w Restauracji Pokusa, tej samej, którą z hajnowskimi Durzyńskimi odwiedziliśmy w drugim dniu naszego pobytu w Zajeździe Bartnik.

Uprzednio, w 6-osobowej grupie, z przyjemnością spędziliśmy czas wewnątrz budynku. Po przejściach na Przejściu, tylko we dwoje, równie przyjemnie - pod parasolami.

Pisząc o białowieskich przyjemnościach nie mogę pozbyć się z pamięci przypadku irytującego.

W latach dziewięćdziesiątych, w mroźny prawdopodobnie listopadowy dzień, w poszukiwaniu śladów z końcowych lat czterdziestych, objeżdżaliśmy bez pośpiechu ulice Białowieży. Po kilku postojach z opuszczaniem samochodu i zdjęciach, lekko podmarznięci i bardzo głodni weszliśmy do restauracji z wyszukanymi zdobieniami z drewna. Na dużej, pustej sali przywitał nas chłód – w stopniach Celsjusza i spojrzeniach dwu Pań (!) z personelu, zajętych wielce ożywioną rozmową. Po bezskutecznym czekaniu na ich reakcję, jeszcze z przyjemnością i uśmiechem ruszyłem po kartę. Otrzymałem ją, ale w wiele mówiącym spojrzeniu podającej łatwo było wyczytać – masz, spadaj, nie przeszkadzaj!

Karta zawierała opisy wielu wysoko wycenionych smakowitości (bez określenia ich gramatury) oraz informację o możliwości zamówienia zmniejszonych porcji dla dzieci. Zamówienie zrealizowano dość szybko – otrzymaliśmy coś, co nawet po złożeniu na jeden talerz nie dorównałoby porcji normalnej, zwyczajowo serwowanej w wielu normalnych restauracjach. Po dwa ziemniaczki ciut większe od włoskiego orzecha i po jednym podobnej wielkości kawałeczku mięsa. Gdy w głośnym proteście zażądałem podania porcji normalnych zamiast dziecięcych, z drwiącym oburzeniem stwierdzono, że właśnie takie otrzymaliśmy. Pazerność najwyraźniej wyszła restauracji (?) na zdrowie – w roku 2016 to duży, mocno rozbudowany obiekt.

 

Po obfitym i smacznym (!) posiłku pod parasolami Pokusy, bardzo krótko odwiedziliśmy tylko dwa miejsca – wejście do Parku obstawione straganami z lokalnymi gadżetami oraz dostęp do Narewki w miejscu zapamiętanym z roku 1948 i lat sześćdziesiątych. W roku 2016 stoi w tym miejscu wieża widokowa, śladów pomostu nie ma a dostęp do wody jest bardzo zarośnięty. 

Z dawnych lat w mojej krwi do chwili obecnej pozostało wędkarstwo. To taka rodzinna przypadłość. Tata przeżył lat 91 i niemalże do ostatniego sezonu jeździł motorkiem nad jakiś zalew z karpiami. Wzrok miał już słaby, więc zawsze znajdował znajomka, który zarzucał jego zestaw do wody. Dalej radził sobie sam – jak karp połknął przynętę, to go po prostu wyciągał i dumny wracał do domu.

W końcowych latach siedemdziesiątych spore wędkarskie zamieszanie wywołał nawet w Karlinie, gdy przewędrował przez środek miasta z wędką spławikową niosąc siatkę z jedną płotką, okoniem, 1,5-kilowym karpiem i ponad 3-kilowym przepięknym srebrniakiem-trocią. Kilkakrotnie pytany po drodze, jak złowił je na tak delikatną wędkę, wymijająco odpowiadał z uśmiechem – no jakże to? Mieszka Pani/Pan nad taką rzeką i pyta mnie, jak łowi się ryby?

Wędkarska plotka o tym wydarzeniu szybko obiegła Karlino a prawda – jak zwykle – była prozaiczna. Ojciec powędrował za most szczeciński po wczesnym śniadaniu i pewnie siedziałby nad wodą do zmierzchu. Aby o przyzwoitej porze zgarnąć go na obiad, po pracy rowerem (ale ze spinningiem) ruszyłem na poszukiwania. Gdy z daleka nad starorzeczem dostrzegłem jego biały kapelusz, przystanąłem nad Parsętą. Na bardzo krótko – srebrna troć uderzyła już przy drugim rzucie. Ojciec chętnie dołożył ją do swojej siatki…

Starszy brat Roman, gdy w upalny dzień w Hajnówce zmęczony wrócił znad rzeki, położył się na chwilę, poprosił o szklankę wody. Żona Bogusia podała ją szybko, ale – …już nie żył.

Siostra po wyjściu za mąż i wyjeździe do Kraśnika zdołała namówić męża do kupna samochodu i wędkarskich wyjazdów nad Wisłę, w okolice Annopola. Teraz Kraśnik ma własny duży zalew z możliwością wędkowania na miejscu, ale - …szwagier spoczywa na kraśnickim cmentarzu a siostra mieszka w Lublinie.

Młodszy brat Mundek przez lata pobytu w Hajnówce specjalizował się w łowieniu karpi w Zalewie Siemianowskim. Teraz nosi go po Świecie. W czasie wolnym wszędzie wędkował. W roku 2020 powrócił jako amerykański emeryt do Hajnówki, modernizuje rodzinne gniazdo pod swoje wędkarskie zamiłowania.

Nasz starszy syn Paweł dopiero po czterdziestce „połknął bałtyckiego dorsza”. Wypływa na morskie rejsy wędkarskie przy każdej nadarzającej się okazji, ale okazje miewa nieliczne.

Młodszy syn Michał kilkakrotnie obleciał i opłynął Ziemię - gdziekolwiek przebywa dłużej, wszędzie wędkuje. Przed kilku laty w Nowej Zelandii uzyskał certyfikat i uprawnienia międzynarodowego instruktora wędkarstwa muchowego. Mieszka w Australii, z niezłymi wynikami uczestniczy w mucharskich mistrzostwach świata. Dużo trenuje „na sucho”, dla relaksu łowi na muchę (!) wszędobylskie karpie, traktowane tam jako wodny chwast zagrażający gatunkom rodzimym. Za wypuszczenie do wody osobnika stanowiącego w Polsce tradycyjne danie wigilijne, w Australii grozi kara w wysokości ćwierć miliona miejscowych dolarów!!!

(https://l.facebook.com/l.php?u=https%3A%2F%2Fyoutu.be%2FR4GyrsXY4ms%3Ffbclid%3DIwAR0veUf6p0gdXli2U08AnXmC3e8OJ1pam8mLqAumNsx9-KA2Va7okeu4r3w&h=AT2HSkYCyFE6i5wds-JcxUTExnzgXjetSy_mstXQg6pn700NSVKxbqdgVS7R_7S9nweZuU6ONlRmgxGN1BIdCFdMHv3QHoVkZbqsddPUTr3Njmk8mt2903lhB4zvBFu9IHhd).

 

A co ze mną? Po siedemdziesięciu latach wspaniałych przygód i przeżyć wędkarskich, w tym czterdziestu sześciu latach wydeptywania brzegów Parsęty i jej dopływów oraz opłynięciu wielu zachodniopomorskich jezior, kanałów i zalewów, sprzęt wędkarski odstawiłem do kąta a część rozdałem. Przede wszystkim za sprawą mody NO KILL i agresywnych metod jej lansowania. Po długich latach aktywnej działalności w PZW, SSR i SOP, czynnym uczestnictwie w ochronie wód i tarlisk, uczestnictwie w sztucznych tarłach, przerzutach tarlaków oraz zarybianiu, dla wyznawców mody NO KILL stałem się opluwanym w internetowych komentarzach „mięsiarzem”.

Rozumiem wędkarzy-sportowców-zawodników - trening czyni mistrza. Szanuję wysiłki i starania karpiarzy ale nazywanie mody NO KILL „etyką wędkarską z wyższej półki” traktuję jak wymysł ludzi pozbawionych wyobraźni. Wielokrotnie sugerowałem, aby zechcieli wyobrazić sobie samych siebie w sytuacji ryby, której podczas posiłku, w język, szczękę lub nawet gardło wbija się hak (bezzadziorowy!) a niewidzialna siła wywleka ich od stolika, wlecze po wertepach kilkadziesiąt metrów do głębokiej wody po to, by ocenić ich wyporność, zmierzyć wzrost, zrobić podwodne fotki i półprzytomnych, z zalanymi wodą płucami i bolesnymi ranami odstawić na brzeg. Zwykle w odpowiedzi dociera do mnie lawina wyzwisk, ale tak jest zawsze – gdy brakuje konkretnych kontrargumentów, zaczynają się wyzwiska.

Białowieża - Relacje.

Wigry

Topiło

Białystok

Białowieża

Hajnówka

Siemianówka

Kosy Most

Podlaskie - Relacje.

                   Tadeusz Dużyński -- tadeuszduzynski@interia.pl

Cd...Naprzeciwko wejścia do starego szpitala, mniej-więcej do połowy odległości pomiędzy ulicami 3 Maja i Piłsudskiego, w latach czterdziestych rozciągało się ogrodzone stalową siatką nagie pole, ograniczone po bokach ulicami AK i Reja. Środek zajmowała kępa wysokiej zieleni otaczająca zabudowania Nadleśnictwa Hajnówka: budynek biurowo-mieszkalny, stajnię, wozownię, skład materiałów różnych m.in. środków ochrony roślin. Od bramy wjazdowej do przerwy wyciętej w ogrodzeniu po stronie ulicy Mikołaja Reja, u wylotu ulicy Sienkiewicza, prowadziła ścieżka „na skróty” wydeptana przez pracowników Szpitala, „Hajmechlesu” i Kolejek Leśnych. O owym nagim placu, obecnie całkowicie zabudowanym, wspominam z kilku dobrze zapamiętanych powodów:

- przed wielu laty, na istniejącym obecnie osiedlowym placu handlowym miałem przyjemność poznać sympatycznego młodzieńca, rówieśnika naszego syna Pawła. Ów młody człowiek, po telefonicznej rozmowie z Pawłem samorzutnie zadeklarował uporządkowanie grobu naszych rodziców. Po 10-godzinnej podróży pozostało nam tylko rozstawienie kwiatów i zniczy.

- stąd, z siedziby Nadleśnictwa, w latach 1954-57, odbieraliśmy sprzęt do wakacyjnych prac na terenie Puszczy

- tu, na przełomie lat czterdziestych i  pięćdziesiątych, po raz pierwszy i jednocześnie ostatni uczestniczyłem w kłusowniczym odłowie zajęcy. Kłusowniczym odłowem nazywam to teraz – wtedy była to „normalna” zimowa wyprawa po zające.

Na łów powędrowałem z nieco starszym sąsiadem, właścicielem Lorda, ogromnego, cętkowanego psa rasy zbliżonej do niemieckiego doga. Późnym grudniowym wieczorem, we wszystkich dziurach w siatce ogrodzeniowej od strony lasu, ustawiliśmy wnyki. Pozostałem na wylocie skrótowej ścieżki, sąsiad uwolnił psa przy bramie wjazdowej. Dziwna gonitwa trwała chwilę – gdy pies dopadał zająca, zając skrzeczał, pies odskakiwał i gonitwa rozpoczynała się od nowa. Zające, które dopadły dziur, zostawały we wnykach, te, które po bezskutecznej próbie przeskoczenia ogrodzenia odbijały się od siatki, w locie chwytał pies i uśmiercał gwałtownym szarpnięciem.

Dwa „kruszejące” na mrozie, podwieszone przed naszym mieszkaniem zające wyglądały jak futrzany wyrzut sumienia – po zdjęciu skóry wyglądały jeszcze gorzej, wręcz obrzydliwie. Zawsze, gdy słyszę o daniu z zająca lub królika, tracę apetyt :(. 

Teren po przeciwległej stronie ulicy, tuż za nowym kościołem, odkąd sięgam pamięcią zawsze zajmował cmentarz katolicki, teraz bardzo rozbudowany. Wycięto sporo drzew, przesunięto ogrodzenie w stronę leśnego „stadionu”. Zniknęła dawna leśna droga, którą chadzaliśmy na osiedle Kolejki Leśne i kolejkową stacyjkę/składnicę taboru wąskotorowego. Teraz, poza nowym ogrodzeniem cmentarza, biegnie droga asfaltowa pod nazwą „Ulica Celna”.

Na terenie osiedla bywałem sporadycznie w tamtejszym sklepie, zwykle wtedy, gdy z lokalnych wiadomości wynikało, że można w nim kupić coś, czego nie było w sklepie na Majdanie.

Do granic osiedla, w roku szkolnym 1952/53, z dwoma kolegami (obaj z Międzytorów) odprowadzaliśmy po lekcjach koleżankę z klasy siódmej. We czwórkę mile spędzaliśmy czas na pogawędkach i chyba nie mylę się sądząc, że każdy z nas potajemnie, w tajemnicy przed resztą, lekko się w niej podkochiwał. Ela w czerwcu ukończyła ostatnią klasę, my do ostatniej dopiero awansowaliśmy. Paczka rozpadła się. Ze Zbyszkiem kontakt urwał się z chwilą ukończenia szkoły, z Wieśkiem trwał do roku 1960 a po raz ostatni spotkaliśmy się na balu sylwestrowym 1971, w hajnowskim Domu Nauczyciela.

 

Za terenem starego cmentarza, w pobliżu drogi na leśne boisko sportowe, na przełomie lat czterdziestych/pięćdziesiątych rósł pokaźny stary dąb z dziuplą na wysokości ok. 3,5 m na tyle wielką, że bez trudu mogła pomieścić nawet cegłę. Gdy zauważyliśmy, że dziuplę opanowały szerszenie, natychmiast zrodził się durny pomysł. Umyśliliśmy, że przed najbliższym meczem piłkarskim, gdy duże grupy hajnowian wędrować będą na stadion, wrzucimy do dziupli kilka kamieni i uciekniemy a rozdrażnione szerszenie zaatakują kibiców. „Pomysł” zrealizowaliśmy, ale szerszenie okazały się mądrzejsze od nas – nie użądliły żadnego kibica, do szosy białowieskiej goniły tylko nas.

 

Na kolejkową stacyjkę chadzaliśmy zwykle w grupach 4+1. Wypożyczaliśmy lekki wąskotorowy wózek, czterej najsilniejsi stawali na jego rogach z długimi tyczkami, najmłodszy sadowił się na środku (na sprzęcie i zapasach) i …zaczynała się super jazda. Narożni „pchacze” szybko zgrywali ruchy, wózek nabierał dużej szybkości, po jego bokach przemykała pozbawiona szczegółów zielona ściana.

Zdarzały się spotkania z jadącym z przeciwka transportem drewna. Pchacze przez specjalne otwory w platformie wózka napierali tyczkami na koła, po wyhamowaniu znosili wózek na pobocze, gestami pozdrawiali maszynistę. Gdy pociąg oddalał się, jazda trwała dalej.

 

Na stadionie/boisku leśnym uczyłem się jeździć na rowerze. Pełnowymiarowe boisko to niby dużo miejsca do jazdy, ale słupki bramek przyciągały jak magnes. Musiałem je zaliczyć, na szczęście bez szwanku dla rowerów. Próbowałem też nauczyć się jazdy „bez trzymanki”. Po paru bolesnych doświadczeniach zrezygnowałem i do teraz z zazdrością patrzę, jak niektórzy zgrabniej jeżdżą, niż chodzą…

Poza obrazami zachowanymi w pamięci, mam w swoich archiwach dwie fotografie z zimy 1958/59, wykonane na ”leśnym boisku” przez śp. Jerzego -„Dryndola”. Tylko dwie, ale obejmują podstawowy skład naszej ówczesnej paczki – Dryndol był w niej najstarszy...