Wielokrotnie słyszałem wypowiadane z głębokim przekonaniem twierdzenie, że majowy łąkowy szczaw jest nalepszy. Do wszystkiego.

Przy ustabilizowanej, słonecznej pogodzie przypomniała je żona. Bez wahania pojechaliśmy - prawdopodobnie za wcześnie...

Na przełomie lat siedemdziesiątych/osiemdziesiątch, prawdopodobnie w początkowych dniach czerwca 1979, poniosło mnie Maluchem w okolice Nosówka-Stajkowa. Leśną drogą dojechałem do przejazdu kolejowego, przed nim, zarośniętą drogą z rachitycznym, resztkowym mostkiem drewnianym dojechałem do kolejowego mostu nad Radwią. Po przejściu na północno-zachodnią stronę toru zastałem dziwny widok. Poniżej wysokich, zielonych brzegów rzeki, na zasypanej piaskiem łące, zieleniły się tylko wielkie kępy pięknie rozwiniętego szczawiu. W latach późniejszych szczaw z łąki wyparła trawa, mocno rozwinięte liście rosły tylko na podwyższonych brzegach.

Po wieloletniej przerwie, na trasie dojazdowej zastałem szereg niespodzianek na tyle konkretnych, że Stajkowo przejechałem poza rogatki, Zawróciłem dopiero przy tablicach Białogórzyna. Szukałem rozjeżdżonych dróg leśnych prowadzących do       

Powrót do menu

W roku 2016, po 62 latach od pierwszego spojrzenia na Kraśnik, zaskoczyła mnie ilość i zakres zmian. Bezbłędnie zlokalizowałem i utrwaliłem dawny internat koedukacyjny i Hotel Robotniczy KFŁT, ale dawnego mieszkania siostry nie byłbym już w stanie wskazać. Dozgonnie pozostaję wdzięczny siostrze, że pokazała nam kraśnicki zalew. To największa niespodzianka, a rzeki (chyba rzeczki) Wyżnicy nie pamiętam wcale. Owszem, niegdyś z internatu chadzałem na długie piesze wycieczki w okolice stawów hodowlanych, które opływał mizerny strumyk. Chadzałem z prowizoryczną wędką. Kończyło się to zwykle niecną zabawą z żabami na zarośniętych dołach wodnych. Złapane natrętne muchy i gzy nadziewałem na haczyk i podstawiałem pod nos żabom, siedzącym na wodnej roślinności. Dawały się skusić, ale złapane głośno skrzeczały...

Zalew okazał się ogromną i piękną niespodzianką a w Internecie wyczytałem, że to jeszcze nie koniec - np. w latach 2019-21 miał być realizowany projekt "Rozbudowa infrastruktury wokół Zalewu Kraśnickiego" za ok. 1700 tys. zł z dofinansowaniem ze środków unijnych 1163 tys. zł i budżetu państwa w kwocie ok. 140 tys. zł !!

W trakcie pośpiesznego oglądu Zalewu spotkaliśmy wędkarza, który wraz z żoną był podobno na weselu siostry. Nie zdołałem ich sobie przypomnieć...

Wideo - w przygotowaniu.

Po odebraniu dyplomu odwiedziłem Kraśnik co najmniej trzykrotnie, w dużych odstępach czasu. Wspomnienia pozostały mgliste. Dokumentacja foto-wideo pochodzi dopiero z roku 2016 - wcześniej na zakupy stosownego sprzętu pozwolić sobie nie mogłem.

Po pierwszym pobycie, związanym z pogrzebem szwagra, w mojej pamięci utkwił potężny dźwięk dzwonów kościoła, wybudowanego w bezpośrednim sąsiedztwie osiedla mieszkaniowego. Do mieszkania na takim osiedlu nie przywykłbym nigdy.

Kolejne odwiedziny miały miejsce prawdopodobnie w latach osiemdziesiątych, gdy jak zwykle ciekawski Michał zechciał skoczyć do kraśnickiego basenu z górnego poziomu trampoliny. Po wąskich schodkach powędrowałem za nim, za mną sznur kolejnych amatorów. U góry okazało się, że odwrotu nie ma, dalszy kierunek jest tylko jeden - w dół.  Po Michale skoczyłem i na powtórki nie mam najmniejszej ochoty. W wodzie, pod wpływem pędu majtki zjechały mi w okolice kolan. Przed wyjściem, z niemałym trudem zdołałem je ulokować na miejscu właściwym.

Kraśnik 2016.

Najcieplejszy, z największą liczbą dni słonecznych w roku region Polski, przelotnie i bardzo pobieżnie poznaliśmy 11 sierpnia 1994 roku. W ramach "autokarowej" wycieczki trasą Rogowo-Niechorze-Klif Gosań-Międzyzdroje-jezioro Turkusowe-Świnoujście. Skorzystaliśmy z niej podczas urlopowania w Wojskowym Domu Wypoczynkowym w Rogowie, spędzanego w samodzielnym budynku skupiającym personel Ośrodka. Trafiliśmy tam jako dostawcy systemowych kłódek energetycznych, udoskonalonych wg żądań tamtejszych służb kwatermistrzowskich. Problem rozwiązałem skutecznie. Rozwiązanie zastrzegłem w Urzędzie Patentowym PRL.

Na serio, zawsze z przyjemnością, w Świnoujściu i okolicach bywam od roku 1997, od pierwszego skierowania do tamtejszego sanatorium. Teraz odwiedzamy je często łącząc przyjemne z pożytecznym - przy każdym pobycie sprawdzam i rejestruję zmiany, zmieniam drogi dojazdowe, korzystamy z wycieczek organizowanych przez lokalne biura podróży, nagrywam i fotografuję. Hobby emeryta :).

W zdaniu powyższym użyłem jednocześnie liczby mnogiej i pojedyńczej. Wyjaśniam. Bywa, że skierowania otrzymuję tylko ja - wówczas, przed wycieczką, na krótko wyjeżdżam po żonę (to tylko ok. 130 km). Bywa, że otrzymujemy skierowania "małżeńskie". Niestety, skierowania otrzymywałem-otrzymywaliśmy zawsze w sezonie jesienno-zimowym (!!). Gdy po raz pierwszy otrzymałem skierowanie na czerwiec, zaprotestował lekarz leczący moją kolejną przypadłość. Wygląda to tak, jakbym miał do dyspozycji wyłącznie własne mieszkanie lub hospicjum (??). Skierowanie odesłałem...

Spośród wycieczek ze Świnoujścia źle wspominam tylko jedną. Katamaranem BOOMERANG do Malmo. O radę poprosiłem panią prowadzącą zapisy - chodziło o podobieństwo temperatur w obu miastach. Pani orzekła, że znaczących różnic spodziewać się nie należy, więc ubrać się można lekko, jak w Świnoujściu. W Malmo zastaliśmy tak przenikliwy ziąb, że dzwonienie moich zębów zakłócało odbiór informacji serwowanych przez przewodnika. W obawie, że przeziębieniem zniweczyć mogę efekty pracy szczecińskich kardiochirurgów ustaliłem z nim, że z ogrzewanego budynku poczty zabiorą mnie w drodze powrotnej. Zwiedzanie Malmo przeczekałem na poczcie (!).

Do zarejestrowania kolejnego odcinka S6 na trasie Wicimice-Goleniów, trasy S3 Goleniów-Świnoujście z przejazdem tunelem pod Świną wybraliśmy dzień 07-07-2023, z bardzo zachęcającą prognozą pogody. S6 jedzie się bardzo wygodnie, S3 - horror, z częstą szybkością 40-60 km/godz. Tunel - ekstra. Zapraszam.

Dotarłem. Stąd taka mnogość zdjęć. To nasz najbliższy nadmorski kurort (odległość - jak do Ustronia Morskiego :)).

Karpacz

Karpacz

Powrót do menu

Karpacz

Karpacz

Karpacz

Jesienny wypad w góry, to sprawka głównie naszej "młodzieży", Magdy i Pawła. Akurat byli umówieni z przyjaciółmi na kilkudniowy pobyt w Szklarskiej Porębie, miejsca w samochodzie mieli wolne, zaproponowali je nam. Za jazdą w charakterze pasażera raczej nie przepadam, bardziej mnie to męczy niż jazda za kierownicą, ale wyłgać się nie miałem jak. W ubiegłym roku nie dałem się namówić na wspólną jazdę do Paryża, pokryłem swoją część kosztów i pozostałem w domu - Irena wymawia mi to przy byle okazji i chyba ma rację, bo moje obawy przed daleką podróżą w upalne lato nie miały sensu skoro samochód ma dobrze działającą klimatyzację a zakwaterowanie w centrum Paryża, w pozostawionym do naszej dyspozycji prywatnym mieszkaniu było bardzo wygodne. Wróciła bardzo zadowolona, ale nadąsana, że na bieżąco nie mogła dzielić się ze mną wrażeniami. Ja też tego bardzo nie lubię, więc często miewam pod ręką aparat albo kamerę (albo jedno i drugie!) po to, by  wszystko, co mnie interesuje i cieszy, możliwie najwierniej utrwalić. A co potem? 

Niegdyś (natrętnie?) próbowałem prezentować swoje fotki i nagrania każdemu, kto do mnie trafiał. No i zdarzało się, że gość, po kilku minutach grzecznego zainteresowania zaczynał się niecierpliwić. Pokaz natychmiast zamykałem, a kiedy rozmowa schodziła na politykę albo zwykłe ploteczki, odruchowo i nie zawsze grzecznie zgłaszałem poglądy przeciwstawne prezentowanym przez gościa. Wynik do przewidzenia. Takie kontakty urywały się szybko i tak naprawdę - mimo dość często okazywanego szacunku za inne dokonania - chyba nikt mnie nie lubi. Wielokrotnie obrywam za to od Ireny, ale ani moje zainteresowania ani charakter, zmianie nie uległy.

Dlaczego teraz upycham wszystko na stronie internetowej, przede wszystkim dla własnej przyjemności i podtrzymania własnej pamięci. Internetowy licznik informuje, że mam już ponad 1300 subskrybentów. W większości z Indonezji. Wygląda na to, że Polska jest dla nich krajem interesującym i uważam, że rację mają.

 

Aby zachować stosowną odległość od młodzieży, wybraliśmy Karpacz. 

 

Pobyt i zakwaterowanie od późnego wieczora w środę do przedpołudnia w niedzielę, uzgodniłem z właścicielką pensjonatu DOROTA. Rzeczywisty termin uległ przesunięci o jeden dzień, bo do Karlina na środę zjechał jakiś niemiecki kandydat na inwestora, a to już służbowa działka Magdy. Łatwiej było (od strony służbowej)  przesunąć nasze terminy niż datę jego przyjazdu.

Wyjechaliśmy w czwartek, krótko po siedemnastej z założeniem, że pokonanie prawie 500-kilometrowej trasy przez Szczecin, Gorzów, Zieloną Górę i Legnicę zajmie nam około siedmiu godzin. Mimo przekonania, że dojedziemy wcześniej, właścicielkę pensjonatu uprzedziłem żartem, że przed północą będziemy już u niej. Dojechaliśmy po!

 

Początek podróży takiego obciachu wcale nie zapowiadał. Od startu jechać musieliśmy wolno w bardzo nasilonym w obu kierunkach ruchu TIRów. Kilka odcinków robót drogowych jeszcze bardziej obniżyło przeciętną, ale skutecznie załatwiła nas dopiero nawigacja satelitarna. Jechało się z nią nawet przyjemnie. Spokojne zapowiedzi wszelkich skrętów i wyraźnie widoczny na wyświetlaczu, żywy obraz komentowanej trasy oraz jego zgodność z tym, co w światłach drogowych widać było przed samochodem, tak dalece uśpiły czujność Pawła, że po błędnym nakazie, jaki zaserwował nam satelitarny nawigator w okolicy Kowar, w środku nocy bezkrytycznie dał się wyprowadzić na autentyczne manowce.

 

 

 

Paweł zawsze bardzo nerwowo reaguje na każdą krytykę jego jazdy, więc długo milczałem. Milczałem gdy skończył się asfalt, milczałem gdy jechał drogą odgrodzoną od pól żerdziami, milczałem, gdy wjechał na leśną wąską i zarośniętą  drogę, ale kiedy na tejże drodze dwu, czy nawet trzykrotnie głośno przytarł podwoziem sterczące z drogi kamienie, wrzasnąłem (!) by zatrzymał się wreszcie, bo takie wertepy drogą satelitarną do Karpacza być w żadnym razie nie mogą.

 

 

Syn jakby się ocknął. Stanął, wysiedliśmy z samochodu. Minęła godzina dwudziesta trzecia. Pracę silnika głuszył bliski szum wody, więc podeszliśmy sprawdzić, skąd pochodzi. Niespełna trzy metry przed nosem samochodu droga urywała się ostro, a w wąwozie, dwa metry poniżej, szumiał po kamieniach potok. Gdybyśmy w dalszym zaufaniu do nawigacji przejechali krawędź drogi, z wąwozu mógłby nas wydobyć tylko samojezdny dźwig.

Przyczynę zwłoki odmeldowałem właścicielce pensjonatu, przeprosiłem i rozpoczęliśmy odwrót. Manewr nawrotu udało się zrealizować tylko dlatego, że stanęliśmy akurat na maleńkim niby placyku wyglądającym trochę tak, jakby zawracały już na nim inne ofiary nawigacji. Paweł musiał nieźle nakręcić kierownicą. Na jazdy przód-tył, z dokonywaniem 

 

 

 

 

To jest element tekstowy. Kliknij ten element dwukrotnie, aby edytować tekst. Możesz też dowolnie zmieniać rozmiar i położenie tego elementu oraz wszelkie parametry wliczając w to tło, obramowanie i wiele innych. Elementom tekstowych możesz też ustawić animację, dzięki czemu, gdy użytkownik strony wyświetli je na ekranie, pokażą się one z wybranym efektem.

W Karlinie, w roku 2023, po przejściu co najwyżej kilkuset kroków w dowolnym kierunku, trafia się na miejsce publiczne, w którym swobodnie można zrelaksować się, odpocząć, a w wielu także skorzystać z profesjonalnych urządzeń "siłowni pod chmurką". W osobistym rankingu na pierwszym miejscu stawiam Kompleks Rekreacyjny WODNIK nad rzeką Radew, ze strzeżonym kąpieliskiem. boiskiem do siatkówki i trybunami, wyposażonym w stosowne urządzenia placem zabaw dla dzieci, budynkiem socjalnym z toaletami i natryskami, ogrodzonym polem namiotowym, wypożyczalnią kajaków z samopoziomującymi pomostami, wiatami-magazynem drewna ogniskowego z uzrojonym placem i kręgiem ogniska, dużym placem postojowym ze stanowiskami doładowania camperów oraz ...dużym nabrzeżnym głazem, upamiętniającym kajakowy spływ Radwią papieża, Jana Pawła II. Prywatna posiadłość oddziela ów Kompleks od kolejnego fragmentu rekreacyjnego przy ulicy Nadbrzeżnej, zorganizowanego pomiędzy wspomnianą posiadłością i sklepem DINO, wybudowanym w miejscu niegdysiejszej restauracji-kawiarni "Na Skarpie".

Dalsze miejsca, bez szeregowania ich kolejności, zajmują: plac przy ul. Konopnickiej z wydzielonym placem zabaw dla dzieci i kolorową fontanną upamiętniającą erupcję ropy w Karlinie, park przy ul. Szczecińskiej i Oczyszczalni Ścieków, park przy ulicy Parkowej i ścieżce spacerowej wzdłuż Parsęty z dwoma miejscami odpoczynkowymi, Skatepark, park przylegający do ulic Koszalińskiej i Moniuszki z siłownią i amfiteatrem, ścieżki rowerowe po nasypie kolei wąskotorowej oraz wzdłuż drogi 163 na odcinku Homanit-Koszalińska. Trwa budowa ścieżki rowerowej od mostu białogardzkiego do obwodnicy i nieźle byłoby, gdyby od obwodnicy pobiegła do Białogardu. Wiele osób dojeżdza do miasta powiatowego z powodów b. różnych a jazdy późną jesienią są niebezpieczne nie tylko dla rowerzystów. Dla kierowców także. Trasy spacerowe, obecnie znacznie rozwinięte prezenuję pod niniejszym adresem. Wędkarze, działkowcy oraz członkowie wielu miejscowych klubów sportowych i specjalistycznych-rekreacyjnych mają zwykle trasy własne, własne formy aktywności i wypoczynku. Świadczą o tym m.in. atrakcyjne nagrania i zdjęcia zamieszczane przez nich w Internecie. :).

pełnił tą samą funkcję, zarabiałbym co najmniej 10x więcej. Ale podobno obecne rządy, nie patrząc w przeszłość, starają się tworzyć dobre warunki tym, którzy w najbliższej przyszłości decydować będą o losach kraju. Pogląd krótkowzroczny. Potwierdzą to niegdyś i oni :).

Mieszkańcy Karlina i wychowywana przez nich młodzież mają do dyspozycji:

- duże Przedszkole, przeniesione z narożnika ulic Traugutta i Brzóski do nowego budynku przu ulicy Moniuszki

- Szkołę Podstawową z dużą salą gimnastyczną i dużym placem w obrębie narożnika ulic Traugutta i Parkowej

- Zespół Szkół Ponadgimnazjalnych z Internatem oraz siedzibą Karlińskiego Ośrodka Kultury przy zbiegu ulic Parkowej i Brzóski.

- Na prawach specjalnych funkcjonuje od wielu lat Wioska SOS przy ulicy Kościuszki. Zanim powstała, wśrod "tubylców" krążyły obawy, że dzieci z Wioski źle wpłyną na młodzież miejscową. Liczne dowody potwierdziły sytuację odwrotną. Oczywiście, nie zawsze bywało słodko.

Pewnego popołudnia, grupkę młodzieży z Wioski zaprosiliśmy na działkowe papierówki i wczesne porzeczki. Gdy jeden z młodzieńców w trakcie luźnej rozmowy stwierdził, że zastępcza mama dowozi ich do SP w Białogardzie, bo tam poziom nauczania jest znacznie wyższy - trochę zabolało...

Bieżące lata dwudzieste w próbach porównania z latami czterdziestymi wieku ubiegłego mają się do siebie nijak. Przeogromne różnice cieszą nawet wtedy, gdy przez dzisiejszą młodzież pozostają nierozumiane tak dalece, jak my, starzy, pozostajemy w tyle za możliwościami i wiedzą aktualnej generacji. Takie czasy. Mnie najdotkliwiej rani świadomość wciąż rozwieranych nożycach pomiędzy emeryturą i średnią płacą w przemyśle. Gdybym obecnie nadal

Karlino

Karlino

Karlino

Karlino

Karlino

Karlino

Komunikacja.

Wypoczynek-Rekreacja.

Młodzież.

budownictwem prywatnym, zajmującym teren pomiędzy ulicą 4 Marca i Parsętą zaliczam ów teren do najładniejszych fragmentów Karlina. Trwa rozbudowa Osiedla Biedronka. Wcześniej ładnie zabudowano narożne place ulic Koszalińskiej, Wigury, Prusa i Szymanowskiego. Nowe osiedle powstaje przy ulicy Kołobrzeskiej. W przypadku osiedli projektowanych zespołowo - wszystko jest OK. Niedosyt sprawiają tereny wyznaczone pod budownictwo prywatne, pozostawiające swobodę architektoniczną inwestorom. Indywidualne projekty sprawiają, że z bliska posesje wyglądają pięknie. Z daleka to chaos i pstrokacizna. Ale moda ma swoje własne prawa. (Zwykle nieswojo czuję się widząc np. obwieszoną złotem panią w "modnie" poszarpanych spodniach...).

Plany rozbudowy i przeobrażeń Karlina ulegały zmianom z bardzo różnych powodów. Swoistą ciekawostkę stanowi budynek, jedyny na całej długości ulicy Koszalińskiej, ustawiony do niej ukośnie. Wg obowiązującego projektu miała tamtędy przebiegać trasa szybkiego ruchu. Na szczęście ów projekt padł, mamy obwodnicę obiegającą Karlino. Budynek ustawiony ukośnie pozostał :).

Ciągle mam wrażenie, że czas upływa bardzo szybko. Nawet za bardzo, i to nie tylko w Karlinie. Prawdopodobnie to wynik osobistej zachcianki rejestrowania i opisywania zmian, które wokół siebie dostrzegam. Lawina zmian i wspomnień narasta, a czas na ich opisanie kurczy się jeszcze gwałtowniej.

A przecież wszystkiego nie dostrzegam!!

Opisanie tematu "Mieszkania" tradycyjnie muszę sprowadzić do wydarzeń - w osobistej ocenie - najważniejszych. Przez 51 lat, w warunkach kilkutysięcznego miasteczka uzbierało się tego wyjątkowo dużo. Część zmian - nie tylko dotyczących mieszkalnictwa - opisałem na podstronie "Inwestycje w MiG Karlino", reszty doświadczyłem osobiście. W roku 1972, na krótko zamieszkaliśmy w umeblowanym pokoju gościnnym POM. Później - na mocy uzgodnień pomiędzy szefami POM i ZPPiW - w mieszkaniu ZPPiW, na Osiedlu Chopina, rozbudowywnym wspólnymi siłami Miasta, ZPPiW oraz BSM. Kolejną przeprowadzkę zrealizowaliśmy również na Osiedlu Chopina do mieszkania z puli BSM, warunkowo, tj. do czasu przyznania spółdzielczego mieszkania własnościowego.

Rozbudowa wciąż trwała i trwa nadal. Zanim otrzymaliśmy własnościowe M4 przy ulicy Świerczewskiego, (obecnie Szymanowskiego), obok Osiedla Chopina powstało Osiedle Pełki i rząd bloków ZPPiW przy ulicy 4 Marca. Plac pomiędzy hotelem ZPPiW, ulicą 4 Marca, placem wyznaczonym pod prywatne budownictwo jednorodzinne i Osiedlem Kombinatu PGR, został w okresie późniejszym pięknie zabudowany blokami TBS. Po uzupełnieniach 

grudnia roku 2021 oraz ładnie zagospodarowaną działką prywatną po stronie lewej. Dostęp do parku od strony ulicy Szczecińskiej zapewnia droga dojazdowa do KWiK , od strony ulicy Waryńskiego - solidny most nad kanałem młyńskim, zastępujący kładkę okresowo zalewaną wysoką wodą.  

W roku 1972, pod ulicą Szczecińską do Parsęty przebiegał Kanał Ulgi. Okazał się zbędny, gdy poziom wody rzeki Radew, podawanej do młyna wodnego uregulowano za pomocą dwóch hydrobudów – kanału wzdłuż ulicy Szczecińskiej, zakończonego śluzą łańcuchową przy moście szczecińskim oraz progiem wodnym z przepławką dla ryb dwuśrodowiskowych, przy moście białogardzkim. Kanał Ulgi zlikwidowano m.in. przy użyciu sprzętu POM.

Po obu stronach ulicy Szczecińskiej istnieja dwie „wyspy” – po lewej, z gruzami dawnego zamku biskupiego, wyspa otoczona wodami rzek Radew i Parsęta, oraz kanału doprowadzającego wodę Radwi do młyna, zakończonego śluzą przy moście. Wyspa przez wiele lat stanowiła siedzibę PGR Karlino. Obecnie to własność prywatna, z pięknym, imponującym planem zagospodarowania. Dotychczas, po latach, tylko z planem.

Wyspa po stronie prawej, z ulicą Szczecińską i zabudową młyńską, otoczona wodami Parsęty i kanałami młyńskimi, obecnie, w roku 2023, mieści siedzibę Karlińskich Wodociągów i Kanalizacji z biologiczną oczyszczalnią ścieków uruchomioną we wrześniu 1995 r, drogę dojazdową do niej, park po prawej stronie drogi oddany do użytku 11 

Komunikacja

Zdjęcie z roku 1976, wykonane z balkonu 4 piętra budynku BSM, stanowiącego współwłasność ZPPiW, Urzędu Miasta oraz BSM, przedstawia widok na otoczenie niegdysiejszego Sądu Królewskiego. W dniu wykonania zdjęcia, od strony ulicy Świerczewskiego (obecnie Szymanowskiego), na I piętrze mieściła się miejska Przychodnia Zdrowia. Od strony ulicy Wigury parter zajmował Oddział Rehabilitacji. Gdy w roku 1987 zamieszkałem na II piętrze, w mieszkaniu własnościowym bloku 4A, po przeciwnej stronie ulicy Świerczewskiego, przez długie lata obserwowałem walki kawek z mewami okresowo przylatyjącymi na ówczesne wysypisko śmieci, zlokalizowane poza rogatkami Karlina, pomiędzy drogami do Koszalina i Witolubia. Kawki, obsiadujące czarnym rzędem szczyt budynku, pilnowały dostępu do swoich gniazd na poddaszu, w których "pełniły dyżury" wlatując swobodnie przez ubytki dachówek. Przez ubytki, na posadzkę poddasza, lała się także deszczówka (?!). Gdy zdarzał się nalot agresywnych mew, kawki niechętnie obsiadały anteny i dachy bloków Osiedla Chopina.

Obecnie, po rewitalizacji z roku 2007, obiekt i cały przyległy teren prezentuje się pięknie, w szczególności w zestawieniu ze zlokalizowanymi po przeciwnej stronie ulicy Wigury obiektami OSP. Poddasze (z wjazdem windą) zajmuje aktywne Muzeum Ziemi Karlińskiej, piętro Policja oraz Związek Miast i Gmin Dorzecza Parsęty, parter - Referat Promocji i Rozwoju Gospodarczego oraz Straż Miejska.

Siedzibą władz MiG Karlino pozostaje ratusz odbudowany w roku 1912, usytuowany na centralnym placu miasta, w bezpośrednim sąsiedztwie średniowiecznego kościoła Parafii Rzymskokatolickiej pw. św. Michała Archanioła. Po pracach rewitalizacyjnych ratusz, kościół i ich bezpośrednie otocznie prezentują się znakomicie. Sprawność władz sprawia, że od wielu kadencji Karlino plasuje się w czołówce gmin polskich. Pod wieloma względami, wg różnych kryteriów, pod kierunkiem Burmistrza sprawującego władzę już lat 30.

Łączenie rodzin (głównie za sprawą młodzieży) doprowadziło do sytuacji, że nieliczne, mieszane grupy rodzinne, rzymsko- i greckokatolockie obchodziły Święta dwukrotnie, w terminach wynikających z ich własnych religii. Czy trwa to nadal - nie wiem. Wiedzę utraciłem w roku 1983...

Powojenne zawirowania polityczne sprawiły m.in., że w Karlinie osiadły rodziny wyznające różne rodzaje wiary. Rzec można z niewielkim błędem - społeczność Miasta i Gminy Karlino jest wielokulturowa, z dominującą wiarą rzymskokatolicką. Parafianie rzymskokatoliccy celebrują wiarę w kościele pw. św. Michała Archanioła, którego historię obszernie opisano pod adresem. 

Karlino

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Karlino

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Karlino

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Karlino

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Karlino

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Karlino

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Karlino

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Karlino

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Karlino

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Karlino

Karlino

Karlino

Karlino

Karlino

Karlino

Karlino

Karlino

Karlino

Karlino

Karlino

Karlino

Karlino

Karlino

Karlino

Karlino

Karlino

Karlino

Karlino

Karlino

Karlino

Karlino

Karlino

 
Galeria - Finał.
 
Galeria - Dzieci Strażakom - Strażacy Dzieciom.

Galeria - Święcenia, chrzest i przekazanie wozu.

Galeria - Sympatycy OSP.

Galeria - Goście honorowi, prezentacje, wystąpienia, upominki.

 
Galeria - Uroczysty przemarsz ulicami miasta.

Galeria - Gala, odznaczenia, upominki..

 
Galeria - Przemarsz na miejsce zbiórki, na Placu Jana Pawła II.

W październiku 2022 minęły moje 82 urodziny. To spory kawał czasu ale nigdy wcześniej nie widziałem tak atrakcyjnie zaprojektowanej i tak pięknie wkomponowanej w otoczenie siedziby OSP. Oczywiście otoczenie ulegało ogromnym zmianom - nowa zabudowa ulic Koszalińskiej, Wigury, Prusa i Szymanowskiego  , remont budynku dawnego Sądu Królewskiego. Obecnie całość uważam po prostu za imponującą. Za stałą gotowość do niesienia pomocy w przeróżnych sytuacjach, taka siedziba, uroczystość w dniu 25-09-2009 i nowy, nowocześnie wyposażony wóz bojowy oraz uroczyste uhonorowanie należało się im bardziej, niż komukolwiek innemu. Zdęcia i galerie związane z uroczystością , publikuję z przyjemnością.

 
Galeria - Teren OSP w roku 2007 i w dniu 25-09-2009

W budynku dawnego Sądu Królewskiego.

Parafia Rzymskokatolicka.

Przez okres naszego pobytu w Karlinie -  a w roku 2023 mija już lat 51 - możliwości zatrudnienia w firmach miejscowych ulegały ogromnym wahaniom. Największymi pracodawcami były Zakłady Płyt Pilśniowych i Wiórowych (maksymalnie ok. 1200 pracowników), Państwowy Ośrodek Maszynowy Oraz Gminna Spółdzielnia "Samopomoc Chłopska" - po ok. 250 zatrudnionych.

W miarę zmian ustojowych i politycznych następowały redukcje i upadłości. Płyty wykupił wyjątkowy inwestor Fritz Homann. ZPPiW to obecnie Homanit, a określenia wyjątkowy użyłem ponieważ jak nik inny przed nim, aktywnie - finansowo i osobiście - uczestniczy w wielu działaniach Miasta i Gminy Karlino, czym m.in. w pełni zasłużył na tytuł Człowieka Roku 2017, nadany przez dziennikarzy Głosu Koszalińskiego. W przebudowanej firmie zatrudnia ok. 600 pracowników. Rozbudowuje ją nadal.

POM, po 3-krotej podwyżce części zamiennych przez Rosjan, obrażonych żądaniem wycofania ich wojsk z Polski. w niewielkiej części hal pozostałej po wyprzedaży, zmieniono na spółkę pracowniczą Promech. GS "SCH", po wyprzedaży piekarni, masarni, rozlewni wód gazowanych, restauracji i sklepów, przestał istnieć. Wszystkie obiekty i place są już wykorzystane, a w miejscu wyburzonej restauracji działa sklep DINO. W dwóch strefach ekonomicznych powstało kilka firm nowoczesnych, ale niewielkich i jedna duża, chińska (na ostatnim zdjęciu). 

Miejsca Pracy.

Wypoczynek-Rekreacja

Mieszkania

Miejsca Pracy

Skatepark z sąsiadującym polem do minigolfa oddano do użytkowania w roku 2006, na terenach zielonych w rejonie ulicy Kościuszki, ogrodów działkowych i Wioski Dziecięcej SOS. Zestaw urządzeń podają strony internetowe. Nieco niżej i nieco później, poniżej skateparku powstał parking dla działokowiczów (i nie tylko :)).

Do roku 2022 kilka drzew wywróciły lub połamały gwałtowne wichury. Pozostałe trzymają się nieźle. Jak długo? Pożyjemy, zobaczymy.

Skatepark rozbrzmiewa głosami młodzieży głównie w godzinach popołudniowych, wolnych od zajęć szkolnych. Dzieje się tak o każdej porze roku.

Minigolf budzi zainteresowanie sporadyczne.

Ślepa uliczka odbiegająca od ulicy Sawickiej, w części wyprzedanej pod zabudowę prywatną. Łączy się z nią ulica Jaworskiej. Karlino w tej części pięknieje niemalże z dnia na dzień, w miarę jak zmienia się zagospodarowanie działek. Teren zastrzeżony do udokumentowania wizualnego po zabudowie wolnych działek, z zastrzeżeniem - pięknieją posesje, powstaje architektoniczny chaos.

Ślepa uliczka odbiegająca od ulicy Jedności, w części wyprzedanej pod zabudowę prywatną. Karlino w tej części pięknieje niemalże z dnia na dzień, w miarę jak zmienia się zagospodarowanie działek. Teren zastrzeżony do udokumentowania wizualnego po zabudowie wolnych działek, z zastrzeżeniem - pięknieją posesje, powstaje architektoniczny chaos.

Ulica Wojska Polskiego łączy ulicę Koszalińską z ulicami Kościuszki i Traugutta. Przylegają do niej ulice Moniuszki i Pełki. Lokalizacja i połączenia z innymi ulicami, przy których funkcjonują obiekty najczęściej odwiedzane przez mieszkańców sprawiają, że ulica WP należy do grupy o największym natężeniu ruchu pieszego i samochodowego w Karlinie. Tędy duża część mieszkańców chadza i dojeżdża do Żłobka, Przedszkola, Szkół, Biblioteki, hali widowiskowej Homanit-Arena, KOKu, Zakładu Gospodarki Mieszkaniowej, Stadionu, Muzeum, ulubionych sklepików prywatnych, do sobotniego targowiska, na ryby, na Policję, do znajomych w pobliskich osiedlach. I na  Cmentarz. Cdn...

Ulica Traugutta stanowi niemal w całości ciąg obiektów użyteczności publicznej. Rozpoczynając od styku z ulicą Szymanowskiego i ulicą Parkową, po stronie lewej przede wszystkim Szkoła Podstawowa z halą sportową i rozległym placem. Dalej dawne przedszkole wykorzystywane obecnie przez Bibliotekę, Związek Emerytów i Rencistów, Pomoc Społeczną, Wędkarzy. Po stronie prawej - część targowiska zabudowanego targowymi, zadaszonymi stołami. Pozostała część targowego handlu odbywa się w każdą sobotę przy i na ulicy Parkowej. Za targowiskiem Lecznica Zwierząt i Osiedle Chopina z ciągiem garaży, wewnętrznymi drogami, prywatnym handlem, placami zabaw i parkingami, punktami usługowymi. 

 

 

przechodzą pochody do obelisków, osoby odprowadzające zmarłych i wierni uczestniczący w wieczornej Drodze Krzyżowej. Obchodom świąt narodowych i lokalnych zwykle towarzyszy strażacka orkiestra dęta.

Wiele oczekiwań przyniosła modernizacja budynku dawnego Sądu Królewskiego.

Przez wiele lat, po przeniesieniu placówek służby zdrowia do innych obiektów, obserwowałem szybko postępującą jego dewastację. Zaczęło się od ubytku kilku dachówek i inwazji kawek. Kawki swobodnie wlatujące na poddasze, wychowały, prawdopodobnie w komfortowych warunkach, wiele swoich pokoleń. Bardzo chętnie obsiadały rzędem cały szczyt dachu. Spędzały tam dużo czasu, plotkując przed każdą kolejną zmianą partnera opiekującego się gniazdem. Działo się tak w czasach, gdy w Karlinie istniało wysypisko śmieci, okresowo odwiedzane przez ogromne stada mew. Mewy, poza wysypiskiem, chętnie oblatywały Karlino. Oblatując pstrzyły wszystko własnymi odchodami - dachy, ulice, samochody i ...ludzi. Na odpoczynek upatrzyły sobie budynek Sądu. Po przegonieniu kawek na anteny i dachy sąsiednich budynków, zaciekle walczyły o każde miejsce. Zwykle było ich więcej niż miejsc, więc walki i ruch trwały nieprzerwanie. Po kilkunastu minutach odlatywały i wszystko powracało do "normy".

Po zakończeniu przebudowy budynek prezentuje się okazale z każdej strony. Od strony ulicy Wigury sąsiaduje z najładniejszą (w mojej ocenie) remizą OSP, od strony ulicy Szymanowskiego - z parkingiem i blokową zabudową Białogardzkiej SM. Na przelotowym placu od strony zachodniej urządzono dwustronny parking otoczony niską zielenią i gablotami informacyjnymi. Kawkowe niegdyś poddasze zajmuje Muzeum Ziemi Karlińskiej, niżej Związek Miast i Gmin Dorzecza Parsęty, Policja, Straż Miejska, Referat Promocji i Rozwoju Gospodarczego UM. Na poddasze, do Muzeum, organizującego m.in. interesujące wystawy fotograficzne, wjechać można windą.

-10 stopni, sądziłem, że jest po sprawie. Nie było. Para wychowała dwójkę młodych! Wszystkie ptaki paskudziły okropnie. Aby to ograniczyć stosowałem wymienne podstawki z grubego kartonu. Gdy po odlocie młodych, rodzice podjęli na naszym balkonie kolejne amory, bezpowrotnie przepędziłem całą czwórkę.

Przedłużeniem ulicy Szymanowskiego jest ulica Parkowa z obeliskami, zakończona miejskim cmentarzem. Tędy

Spokojna jest ulicą jednokierunkową od ulicy Kościuszki, do ulicy 4 Marca. Biegnie przez osiedle mieszkaniowe byłego Kombinatu PGR, wybiega także poza ulicę Kościuszki, do zespołu garaży wykorzystywanych przez okolicznych mieszkańców. Istnieje wiele podstaw ku temu, by ulicę i osiedle uznać za spokojne. Większość mieszkań stanowi obecnie własność prywatną.

Ulica łącze ulice Kościuszki i Sawickiej, w części wyprzedanej pod zabudowę prywatną. Karlino w tej części pięknieje niemalże z dnia na dzień, w miarę jak zmienia się zagospodarowanie działek. Teren zastrzeżony do udokumentowania wizualnego po zabudowie wolnych działek.

Spichrzowa jest ulicą jednokierunkową, łączącą jednokierunkową ulicę Waryńskiego z ulicą Szczecińską. 

W narożniku obu wymienionych ulic istniał niegdyś piętrowy Karliński Ośrodek Kultury, przeniesiony do budynków Zespołu Szkół Ponadpodstawowych. Obecnie jest tam świetnie wyposażona pralnia, obsługiwana przez osoby niepełnosprawne.

Oficjalnie, wg tablicy informującej o formach finansowania, jest to "Ciąg pieszy wzdłuż Kanału Młyńskiego oraz rzeki Parsęty, wraz z małą architekturą". Zostanie zaprezentowany w menu rozwijalnym Inwestycje pod adresem https://fv-dokument.pl/na-terenie-miasta-i-gminy-karlino (w dalszej kolejności uzupełniania). Przepraszam i ...zapraszam.

Spokojna

Ulica na obszarze wyznaczonym pod zabudowę prywatną - do uzupełnienia po zakończeniu budów. Niedawny wygląd tego obszaru przedstawia zapis "Karlino w październiku 2010". Więcej - nie tylko o Karlinie - po użyciu przycisku "Powrót do menu".  (poniżej).

Krótka uliczka na obszarze wyznaczonym pod zabudowę prywatną - do uzupełnienia po zakończeniu budów. Niedawny wygląd tego obszaru przedstawia zapis "Karlino w październiku 2010". Więcej - nie tylko o Karlinie - po użyciu przycisku "Powrót do menu", poniżej.

W latach siedemdziesiątych, tak jak w roku 2022, ulica Okrzei po stronie ulicy Koszalińskiej stanowiła przede wszystkim gospodarcze zaplecze starych budynków mieszkalnych równoległych do Koszalińskiej. W miejscu maksymalnego oddalenia obu ulic działki podzielono, sprzedano, powstało kilka prywatnych posesji z domami mieszkalnymi. Po stronie rzeki Radew duże luki w zabudowie utrzymywały się przez długie lata. Chadzałem tamtędy ze spinningiem nad rzekę, ale tylko w najwyższych miejscach. Reszta albo pozostawała pod wodą albo była niebezpiecznie grząska. Suchy i bezpieczny był tylko brzeg do okolic dawnego kąpieliska przy

Krótka uliczka jednokierunkowa, łącząca ulicę Chrobrego z ulicą Moniuszki. Uporządkowana na przełomie lat 2010/2011 m.in. poprzez wyłożenie kostką brukową.

Wg mapy Google ulica Moniuszki jest najdłuższą ulicą Karlina. Odbiega od ulicy Wojska Polskiego, za którą wybudowano 3-piętrowy budynek Moniuszki 3 (??) a wygląd ulicy miejskiej zachowuje tylko do północnej granicy posiadłości państwa Mazurków. Dalej jest to droga polna, wykorzystywana przede wszystkim jako dojazdowa do ogrodów działkowych i - po przekroczeniu ścieżki rowerowej - leśna, łącząca się z drogą 163 w rejonie Zakładu Utylizacji i Homanitu. Sytuacja ulegnie zmianie, gdy ruszy II etap budowy osiedla Biedronka.

Ulica rzeczywiście krótka i wąska, osłonięta wysokimi murami. Łączy ulicę Okrzei z Koszalińską. Po prawej zaplecze punktu usługowego i sklepu Techniki Grzewczej, po lewej, w dużej części rozebrany pustostan. Planów zagospodarowania nie znam.

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Karlino Ulica Spacerowa.

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Ulica Krasickiego przebiega wśród zabudowy jednorodzinnej, wciąż rozbudowywanej pomiędzy ulicą Kościuszki i Parsętą. Łączy dwie ulice osiedla - ulicę Jaworskiej i Sawickiej. Można z niej wjechać na bezdroża w pobliże ścieżki spacerowej nad Parsętą, w okolice dawnego, zlikwidowanego "wodospadu" - przeciwpowodziowego progu wodnego. 

Krasickiego

Udało się! Może nie do końca, ale jednak. W gąszczu ustalonych dat wykroiliśmy cztery dni na rozpoznanie trasy pociągu BIEBRZA i odwiedziny rodzinnego gniazda, do którego, na zasłużoną emeryturę powrócił z żoną nasz najmłodszy, Edmund. Zapis fragmentów trasy zawiera publikacja Pociąg BIEBRZA. Część pozostała - poniżej.

"Rodzinne Gniazdo", po zmianach zrealizowanych przez aktualnych gospodarzy, cieszy. Teraz można spędzić tam resztę życia (oby w zdrowiu trwało jak najdłużej!). Zadbana posesja sprawia miłe wrażenie. Postarały się nawet lokalne władze - ulica Żeromskiego jest wreszcie wyasfaltowana i oświetlona!

"Objazd 24-08" zawiera ważną dla mnie niespodziankę. Gdy zatrzymaliśmy się na przejeździe przez nieczynny obecnie tor kolejowy Hajnówka-Białowieża okazało się, że na bagiennym niegdyś terenie za torem, istnieją obecnie pracownicze ogrody działkowe. Pomiędzy nimi i torem istnieje droga, która za skrzyżowaniem torów warszawskiego i białowieskiego skręca w lewo. Dojechaliśmy nią do mojej niespodzianki. Pod torem warszawskim przepływa rzeka Leśna, już oczyszczona, bezwonna. Nigdy wcześniej do tego miejsca nie dotarłem, ale znam je dobrze, z wielu wcześniejszych, nawet dorosłych snów. Trudno to zrozumieć, ale sny z wędrówek pieszych i przewspaniałych lotów nad nieznanymi terenami sprawdziłem wielokrotnie. Szczegóły widziane po raz pierwszy w snach wielokrotnie odnalazłem w terenie. Do Leśnej, we śnie, dochodziłem dziwnymi drogami, najczęściej granicą toru i nieistniejących obecnie bagien. W realu pokonałem zaledwie połowę tej trasy. Z trudem powróciłem z niej do domu z uszkodzoną nogą i nartami na ramieniu...

Gdy dotarliśmy pod most, usłyszałem krótkie, podwójne gwizdnięcie. Ptaki tak nie gwiżdżą. To musiał być umowny sygnał np. "kryj się". Nie dostrzegliśmy nikogo, ale przy granicy z Białorusią spodziewać się można różności. Aby było jeszcze dziwniej, wśród nabrzeżnych kamieni dostrzegłem wielkiego, bezdomnego ślimaka. W kolorze czerwonym!! Mundek wyczytał gdzieś, że bywają toksyczne, ale bez informacji o kolorach. Takiego obrzydlistwa nigdy nie próbowałem wziąć do ręki. Gdy objadają nasze kwiaty, nadziewam je na pręt nierdzewny. "Szaszłyki" usuwam do parku...

Po nawrocie odwiedziliśmy Zalew Bachmaty w Dubiczach Cerkiewnych. Mundek bywa tam na wędkowaniu - osiąga nawet niezłe wyniki. Zalew utworzono na mizernej rzeczce Orlanka, uchodzącej do rzeki Narew, daleko od jego lokalizacji. Fajna sprawa - im mniejsza rzeczka, tym większy plus dla organizatorów. Przy okazji dowiedziałem się, że BACHMATY to nieduże ale bardzo wytrzymałe konie, używane niegdyś przez jazdę tatarską i polską.

Znad Zalewu, nieznaną wcześniej, nieco dłuższą drogą, dojechaliśmy do basenów przy leśnej osadzie TOPIŁO. Tradycyjnie dojeżdżałem najkrótszą, przez Olszynę i Łozice. Mundek pominął skręt, pojechał prosto przez Jakubowo i Piaski, do asfaltowego łącznika z drogą wykorzystywaną przeze mnie. Przed osadą zatrzymaliśmy się na krótko przy leśnym punkcie czerpania wody. Wody pozostało w nim bardzo mało...

W osadzie kolejne, znaczące zmiany. Utwardzono drewnem peron kolejki, zagospodarowano place poprzez ustawienia wiat, wytyczenie i utwardzenie ścieżek prowadzących do miejsc bezpiecznego palenia ognisk, zlikwidowano rozsypujący się, niedostępny w roku 2016 pomost na basenie odpływowym, trwa budowa nowego ujęcia wody. Baseny bardziej zarosły. Poziom wody pozostał bez zmian. W wodzie błyska naświetlony słońcem rybi drobiazg. Samotny, rozleniwiony upałem wędkarz, drzemał. Ryby nie brały.

Po ostatnim dniu bardzo krótkiego pobytu opublikowałem cd uzupełnienia - "Spacer i Objazd 25-08-2022" - klip zmontowany z fotografii obejmujących aktualną wersję ulic Stefana Żeromskiego i Mikołaja Reja, groby rodzinne, Zwierzyniec i Kruhlik.

Zwierzyniec tkwił w mojej pamięci jako przydrożny plac z wysokim parkanem, galeryjką widokową i rzeźbiarzem pracowicie strugającym z drewna kolejne egzemplarze żubrów. Teraz jest to monitorowany zespół budynków, straganów, placów parkingowych dla aut i rowerów. Oczywiście także (a może przede wszystkim) budynek z kasą i elektronicznym wejściem na teren rezerwatu poprzecinanego alejkami i sektorami wydzielonymi dla różnych gatunków zwierząt. Seniorom przysługują bilety ulgowe, ale wykupić musieliśmy normalne. Dokumenty pozostawiliśmy daleko, na parkingu w aucie a nasz osobisty wygląd nie stanowił wystarczającego dowodu :).

Drogą asfaltową, poprzez Puszczę, Janowo, Narewkę, Tarnopol dojechaliśmy do parkingu, wieży widokowej i miejsca wodowania Kruhlik. Tędy, po pokonaniu 150-metrowego, trzcinowego przepustu Mundek wypływa na szerokie wody Zalewu Siemianówka nową łodzią z 20-konnym silnikiem. Z pływania zrezygnowaliśmy - brakowało nam zdrowia, czasu i ...chęci. Przy braku konkretnego rozpoznania sprawiliśmy gospodarzom wystarczający kłopot nocując u nich, zamiast tradycyjnie - w hotelu.

Wieczór spędziliśmy na "pogaduszkach" z gospodarzami, ich synem, jego żoną oraz ich "oczkiem w głowie", córcią/wnuczką Małgosią. Przemili ludzie, i starzy i młodzi. Młodzi przekazali nam prezent - "gorące" wydanie książki "Dawna Hajnówka", w której autor Ryszard Pater, za moją oczywistą zgodą na stronie 218 zamieścił spory fragment mojej strony https://fv-dokument.pl/polska przycisk "Hajnówka".

Hajnówka 2022 - Uzupełnienie.

to swoją wędkę połamie i wyrzuci do rzeki z mostu wąskotorowego. Dał mi świetny pretekst. Akurat odwiedził mnie ktoś z dalszej rodziny - pogazowaliśmy tak ostro, że w zawodach udziału wziąć nie mogłem. Gdy pytano mnie o powód, łgałem z uśmiechem, że żal mi było sprzętu Juliana...

Teraz, w miejscu moich dawnych zejść istnieją metalowe schody, w parku urządzenia siłowni pod chmurą, plac zabaw dla dzieci i wygrodzony teren dla psów. Odnowiono i uporządkowano teren przy obelisku, odwiedzanym przez władze i mieszkańców corocznie, w każdą rocznicę wyzwolenia Karlina.

Przy wysokiej wodzie zdarza się, że ścieżka spacerowa poniżej skarpy parkowej staje się niedostępna. Nawet pływaliśmy nad nią pontonem, napędzanym silnikiem elektrycznym. Ale to stany wyjątkowe. Normalnie chadza się nią z przyjemnością, szczególnie wiosną, gdy dokuczają zimne wiatry północno-wschodnie. Na łuku przy Kanale zawsze znaleźć można miejsce zaciszne. Tam najwcześniej zakwitają fiołki :).

Park, od miejsca, w którym od ulicy Parkowej odłącza się ścieżka spacerowa biegnąca wzdłuż Kanału Młyńskiego, łagodnie pnie się pod górę osiągając najwyższy poziom po stronie Kanału i Parsęty, w miejscu styku z ogrodzeniem miejskiego cmentarza. Istnieje tam strome zejście na ścieżkę i miejską "dziką plażę".

Wędrując przez Park ze spinningiem, zwykle schodziłem wcześniej, przed ujściem Kanału do Parsęty. Zdarzało się, że poniżej ujścia spotykałem zaprzyjaźnione małżeństwo. Do dzisiaj brzmią mi w uszach słowa śp. Juliana wypowiedziane do jego żony "Patrz k..., my czeszemy rzekę od Zakrętu Żygadły i nic, a ten dopiero przylazł nad wodę i już ma rybę".

Świetny był z niego kompan. To właśnie on, gdy wygrałem kolejne zawody, zapowiedział, że jeśli wygram następne, 

Istnieje kilka powodów bezpośrednio powiązanych z dużą ilością prezentowanych zdjęć, a to nie wszystkie. Inne odnaleźć można np. w działach Inwestycje i Pory Roku.

Koszalińska to główna ulica Karlina - fragment szlaku WZ Kaliningrad-Berlin, krzyżującego się na Placu JP II ze Szlakiem Solnym. Tędy od najdawniejszych czasów chadzano do podstawowych instytucji-organów-obiektów miasta i gminy: ratusza, kościoła, policji usytuowanej niegdyś w narożniku białogardzkim (dom Napoleona!), jedynej apteki usytuowanej obok policji, do restauracji w narożniku Koszalińskiej, sklepu wędkarskiego z informacją o bieżących sukcesach, księgarni z artykułami szkolnymi, fryzjera, poczty, kina i KOKu na Szczecińskiej,

Na przełomie lutego/marca 2022 minęło 50 lat naszego pobytu w Karlinie. Pół wieku - nieźle! Zmieniło się b. dużo, głównie w zabudowie i estetyce ulicy a przede wszystkim w sposobie zagospodarowania frontowych lokali parterowych. Jak zwykle - każdy nowy najemca wprowadzał zmiany wg własnego gustu. Bryła budynku i jej usytuowanie pozostawała bz., stosownie do zaleceń wojewódzkiego konserwatora zabytków...

W systemie, w myśl którego wzdłuż większości ulic miejskich wszelką zabudowę realizowano zwykle równolegle do ulicy, frontem skierowanym ku niej, na Koszalińskiej istnieje wyjątek. Na wysokości wjazdu do marketu i osiedla Biedronka, po przeciwnej stronie ulicy wybudowano w latach bodajże osiemdziesiątych budynek mieszkalny ustawiony ukośnie do ulicy. Dlaczego?? Pytanie pozostawiam bez odpowiedzi, aby nie ułatwiać jej nowym uczestnikom konkursu wiedzy o Karlinie, realizowanego w popołudniowych przerwach 3-etapowego, powtarzalnego spływu rzekami Radew i Parsęta do Kołobrzegu. Odnaleźć ją można po szczegółowym przewertowaniu niniejszej www. Cdn...

Po usunięciu garaży i nawiezieniu ziemi, strona prawa znacząco zmieniła swój rozmiar i wygląd. Teraz jest tam miły dla oka plac zabaw, kolorowa fontanna nawiązująca do niebezpiecznej erupcji ropy w Krzywopłotach i skwer wypoczynkowy z parkingami i miejską toaletą.

Ulica Konopnickiej jest jedyną i ostatnią przed granicą gminy ulicą, odbiegającą w lewo tuż po wjeździe z Placu Jana Pawła II w ulicę Białogardzką. Przez długie lata wyglądała ...nieciekawie. Po lewej tył i zaplecze budynków ustawionych frontem do placu i ulicy Koszalińskiej, po prawej chaos blaszanych garaży, głębiej podmokły teren rozlewiskowy rzeki Radew.

jego wewnętrznym terenie rozbudował Stację Paliw. Stację przejął LOTOS a po fuzji z ORLENEM, od roku 2022 sprawa ostatecznej nazwy pozostaje otwarta.

Za ogrodzeniem zmiany następowały nie mniej intensywnie. Przez pewien czas, w nowych obiektach działalność produkcyjną prowadziła firma niemiecka.  Obiekty przejął Kospel Koszalin.

ZPPiW, które w okresie rozkwitu zatrudniały ponad 1200 pracowników, oraz pozostałe polskie zakłady podobnej branży, przejęła Grupa Homanit. Po przebudowach i zmianach profilu Grupa uczestniczy finansowo w dalszej rozbudowie miast wciąż gwarantując atrakcyjną pracę.

Prawa strona ulicy Kołobrzeskiej znacząco zmieniła swoje oblicze i ciągle zmienia je nadal. W narożniku pomiędzy ulicą Koszalińską i drogą na Witolub powstał i działa prywatny Serwis Opon, dawne obiekty GS"SCH" - Ubojnia i Zakład Przerobu oraz Piekarnia, po wyburzeniach przejęły nowe firmy. Od ich granic do leśnego pasa ostro rozbudowuje się osiedle domów rodzinnych. Za lasem, na terenach Strefy Ekonomicznej, na których przez lata uprawiano truskawki szybko rozwija się chińska firma Yinlun Setrab Poland Sp. z o.o., która wcześniej przejęła produkcyjną firmę Scanrad, działającą na sąsiedniej Strefie Ekonomicznej, przy E28. Uroczystość zawieszenia wiechy na obiekcie firmy Yinlun odbyła się 4 maja 2022 roku, z udziałem przedstawicieli Yinlun Setrab Group ze Szwecji i Niemiec.

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do Place-Ulice

Powrót do Place-Ulice

Powrót do Place-Ulice

Karlino

Powrót do menu

Powrót do Place-Ulice

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Karlino

Karlino

Karlino

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Karlino

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Karlino

Powrót do Place-Ulice

Powrót do menu

Karlino

Powrót do Place-Ulice

Karlino Ulica Pełki.

W roku 1972 Ulica Kołobrzeska wyglądała ...normalnie. Jak zwykła droga dojazdowa do Kołobrzegu. Jak każda inna droga istniejąca na obrzeżach miejscowości, stanowiących element pradawnego szlaku solnego.

Miejscowości takie zwykle rozwijały się najintensywniej na skrzyżowaniach podobnych szlaków, a w przypadku Karlina, na jego placu centralnym (obecnie Plac Jana Pawła II) krzyżował się szlak solny ze szlakiem handlowym WZ (Wschód-Zachód łączący drogą E28 Berlin z Kaliningradem, zwieńczonym na terenie Karlina zachowanymi nazwami ulic: Koszalińska-Szczecińska).

Z czasów najdawniejszych pamiętam przede wszystkim narożny krzyż, zawsze pięknie zadbanej kapliczki. Nie jestem pewien, kto tak intensywnie o nią dbał - prawdopodobnie rodzina państwa Popławskich. 

Na narożniku drugim, od strony centrum miasteczka, funkcjonował Wydział Chemizacji ówczesnego POM. Dalej długo nic, nieużytki + las, później "ośla łączka"-plac do drogowej nauki jazdy.  (Ostro na niej trenowałem w roku 1978 :)). Jeszcze dalej przejazd kolejowy, teren podmokły z rachitycznym laskiem i solidnie ogrodzony teren Zakładów Płyt Pilśniowych i Wiórowych z drogą zewnętrzną dla dostawców surowca. Droga zewnętrzna obiegała teren Zakładów aż do furtki, którą panie z zakładowego laboratorium wychodziły nad Parsętę po próbki do badań bieżących. Korzystałem z niej wielokrotnie w krótkich wyprawach wędkarskich. W niewielkiej odległości od ogrodzenia rozdzielała się - oba odcinki prowadziły do atrakcyjnych fragmentów rzeki.

Obiekty po Wydziale Chemizacji kilkakrotnie zmieniały właścicieli. Narożnik Koszalińskiej i Kołobrzeskiej ścięto ogrodzeniem i chodnikową ścieżką a prywatny przedsiębiorca na  

Nazwa wewnętrznej drogi osiedlowej. Tak samo określany jest przejazd pomiędzy blokami mieszkalnymi i osiedlowym zespołem garaży. Osiedle ma świetną lokalizację. Ważne dla codzienności mieszkańców instytucje są bardzo bliskie, osiągalne dla piechurów w każdym wieku.

Mapy Google zamieszczam zawsze z lekkim żalem, że dawniej nie były tak łatwo dostępne. Kolejne aktualizacje często zaskakują ilością i zakresem zmian...

Karlino Ulica Chopina.

Chopina

Uwagi - jak w siedmiu początkowych zdaniach opisu ulicy Jaworskiej.

Niby normalna kolej rzeczy, ale przyzwyczaić się było trudno do Stalinogrodu jak i niegdysiejszego np. Lechistanu. Tam przynajmniej okoliczności i powody bywały jasne. Teraz nie mam pojęcia, kogo chciały uhonorować władze Karlina ustanowieniem nazwy "Ulica Jaworskiej". Encyklopedia Popularna PWN wymienia tylko Władysławę - panią prezes międzynarodowego stowarzyszenia krytyków sztuki AICA. Internet dla nazwiska Jaworska  prezentuje 123348 rekordów, w tym Miss Polonia 1984 oraz Magdalena, k-k referatu promocji i rozwoju gospodarczego :).

Ulicę Jaworskiej utworzono na terenach przeznaczonych pod zabudowę prywatną. Tam ciągle dzieje się coś nowego. Wzdłuż ulic powstają nowe siedziby rodzinne. Każda inna. Tworzy się pstrokacizna. Większość z bliska wygląda pięknie. Z daleka - architektoniczny chaos.

Irytują mnie ciągłe zmiany nazewnictwa ulic, miast, nawet państw. Powtarza się to niemal po każdej zmianie władzy

Ulica Dworcowa odbiega od Koszalińskiej niemal prostopadle, naprzeciwko dawnej, GS-owskiej Rozlewni Piwa i Wytwórni Wód Gazowanych. Biegnie wzdłuż torów kolejowych do budynku dworcowego, częściowo odbudowanego po pożarze i dalej, do doraźnej bocznicy kolejowej, pobudowanej do odbioru ropy z ugaszonego odwiertu Krzywopłoty. Trwało to bardzo krótko. Później treny gminy Karlino i gmin sąsiednich opleciono rozłożonymi dość gęsto przewodami - pojawiły się specjalistyczne pojazdy badawcze Geofizyki Toruń. Zdołałem ustalić, że ropę pozyskiwano krótko, do czasu, gdy ciśnienie gazów było wystarczające. Ale pożar zrobił swoje. Ropę podobno mamy, ale uwięzioną w łupkach...

Coś w narożniku Dworcowej dziać się w roku 2022 zaczęło. Niegdyś był tam przystanek autobusowy. Później budynek zmieniono w salę bankietową (balowaliśmy), ale nawet wówczas zatrzymywały się tam busy dowożące podróżnych do berlińskich lotnisk.

Przystanek wraca??

Niestety - nie. Wątpliwości wyjaśnia seria zdjęć z 24-07-2022, w szczególności dość mętna treść tablicy informacyjnej obiektu.

Ulica Chrobrego obejmuje duży fragment starej zabudowy o wspólnych dla całej ulicy elementach architektonicznych. Było tak do czasu, gdy lokatorom umożliwiono wykup posesji i swobodną możliwość przebudowy. Teraz wygląd zależy przede wszystkim od gustu właściciela i zasobności jego portfela. Tak, czy owak osiedle a w szczególności przydomowe ogródki sprawiają, że osiedle pozostało miłym dla oka fragmentem miasta, do którego w ostrym tempie dołączyła prywatna zabudowa ciągnąca się od ulicy Moniuszki. 

Ulica, biorąc początek przy ulicy Moniuszki, ostro, pod kątem około 100 stopni skręca ku ulicy Kościuszki j na niej kończy swój bieg.

Ulica Parkowa ma swój początek u zbiegu ulic Szymanowskiego i Traugutta. Kończy się przy cmentarzu.

Z kilku ważnych powodów ulica pozostaje pod szczególną opieką władz Karlina i jego mieszkańców. W roku 2022, jezdnia i chodniki, oraz duży plac parkingowy na jej początku, umocnione kostką brukową, są zwykle uporządkowane i zadbane. Plac i część ulicy, w każdą sobotę zamieniane jest w intensywnie wykorzystywane targowisko. Plac przez wiele lat pozostawał zwykłym, opadającym w niewielką dolinę rumowiskiem, na które długo zwożono ziemię z budów realizowanych w innych rejonach. Obecnie wjazd na plac łączy się ze ścieżką (ulicą?) Spacerową, biegnącą wzdłuż kanału młyńskiego i Parsęty aż do przedłużenia ulicy Kościuszki. Ścieżka i ulica Kościuszki łączą się w obrębie ujęcia wody dla ogrodów pracowniczych.

Za wejściem na ścieżkę, idąc w kierunku cmentarza, po stronie lewej mijamy park z obeliskiem poświęconym "Tym, którzy oddali życie za Ojczyznę", wciąż odświeżanym kamieniem upamiętniającym 22 karlińskich gimnastyków którzy zginęli podczas I Wojny Światowej, w głębi plac z urządzeniami do ćwiczeń siłowych pod chmurką. Po prawej budynki Zespołu Szkół Ponadpodstawowych, do których z ulicy Szczecińskiej przeniesiony został Karliński  Ośrodek Kultury ze wszystkimi imprezami dla mieszkańców w każdym wieku.

Mieszkańcy, w każdą rocznicę uzyskania niepodległości przez Polskę, także przy rocznicach wyzwolenia Karlina, licznie spotykają się przy obelisku, po wcześniejszej mszy w miejscowym kościele i przemarszu z oficjelami ulicami Koszalińską i Szymanowskiego (wcześniej Świerczewskiego). Przemarsz odbywa się zawsze z towarzyszeniem miejscowej orkiestry dętej. 

W KOK, częstymi gośćmi są seniorzy. Zorganizowano im tam doskonałe przytulisko z mnóstwem różnorakich zajęć.

Karlino

Karlino

Karlino

kwitnącymi drzewami. Przez pewien czas raził widok takiego drzewa, złamanego w połowie. Luka na długo pozostała.

W narożniku ulic Brzóski i Traugutta, oddzielony od ulicy Brzóski niegdysiejszym placem zabaw przedszkolnej dzieciarni, dzielnie trwa budynek także niegdysiejszego przedszkola i mieszkania państwa Wójcików. Obecnie (w roku 2022), mieści się w nim Miejska Biblioteka i kilka biur, m. in. Związek Emerytów i Rencistów, organizujący zawsze atrakcyjne wycieczki, nie tylko dla podopiecznych.

Dopóki w budynku istniało przedszkole i mieszkali państwo Wójcikowie, często w przedszkolnej bramce rodziców i maluchy witał ogromny, piękny i bardzo przyjazny wilczur. Pewnego popołudnia, gdy na placu przy budynku weterynarii tradycyjnie pozostawiałem samochód, zastałem żonę Zbyszka Wójcika, weterynarza ze strzykawą i wilczura leżącego na specjalnym podeście. Płacząca pani Wójcik poprosiła, abym pomógł utrzymać psa na czas zastrzyku. Pomogłem w przekonaniu, że chodzi o zastrzyk leczący. Niestety. To było usypianie...

Ksiądz Stanisław Brzóska pozostaje w pamięci narodowej jako wojskowy, naczelny kapelan województwa podlaskiego , generał, jeden z bohaterskich dowódców powstania styczniowego. Ranny trafił do niewoli jako ostatni powstaniec. Stracony 23 maja 1865 roku wyrokiem carskiego sądu polowego.

Uliczka krótka, miła dla oka, zabudowana dobrze utrzymaną "przedwojenną" zabudową, obsadzona pięknie  

ekip gaśniczych. Klienci wcześniejsi musieli odczekać do zakończenia ich działalności, wielu z usług gastronomicznych trwale zrezygnowało. Na pewien okres Skarpę opanowała młodzież ale klientela oraz - przede wszystkim - krajowe perturbacje ustrojowe i gospodarcze nie zapewniły stosownej rentowności. Wyprzedano wyposażenie, lokal zamknięto, wystawiono do sprzedaży.

Tajemnic handlowych oczywiście nie znam. W roku 2018 obiekt wyburzono łącznie z wysokimi fundamentami, wyrównującymi poziom do ulicy Koszalińskiej. Po ścięciu skarpy, na znacznie obniżonym, płaskim terenie posadowiono standardowy budynek handlowy DINO.

Analizując załączoną mapę, można poczuć się co nieco skołowanym. Od skrzyżowania z ulicą Koszalińską jest to ulica Bolesława X. Od skrzyżowania z ulicami Nadbrzeżną i Okrzei staje się ulicą Bogusława X a ciąg dalszy ulicy Bolesława odnaleźć można po przerwie, w prawej dolnej części mapy, wykorzystywanej przez dwa rodzinne gospodarstwa ogrodnicze. Gospodarstwa graniczą z rzeką Radew.

W narożniku ulic Koszalińska-Bolesława X, na słabo zadrzewionej skarpie ciągnącej się do drogi prowadzącej do podziemnych magazynów Spółdzielni Ogrodniczej, w latach siedemdziesiątych miejscowa GS, ze wsparciem firm lokalnych, wybudowała restaurację z trzema salami obsługowymi - restauracyjną, kawiarnianą, małą barową oraz wewnętrznym pomieszczeniem grillowym (bez zadaszenia). Nazwę ustalono w drodze konkursu dla mieszkańców. Z dużą przewagą głosów przyjęto nazwę NA SKARPIE. W przyjęciu inauguracyjnym i wielu późniejszych uczestniczyliśmy z przyjemnością, Indywidualnie także.

 

Parking przed restauracją często bywał wykorzystywany jako punkt startowy turystycznych wycieczek autokarowych. W kliku uczestniczyliśmy - zagranicznych i krajowych. Zawsze najbardziej udane bywały wyjazdy organizowane i osobiście prowadzone przez właściciela Biura Turystyczno-Handlowego MIRAŻ w Boninie. Organizowane są nadal.

Gdy w roku 1980 nastąpiła niebezpieczna, pożarowa erupcja ropy w pobliskich Krzywopłotach, restauracja z niemałym wysiłkiem przetrwała obecność międzynarodowych

Karlino Ulica Nadbrzeżna. 

Krótka ulica łącząca ulicę Koszalińską i Konopnickiej. Wjazd od strony Koszalińskiej odsłania po stronie prawej zaplecza domów ustawionych frontem do głównej ulicy i Placu JP II jednakże uwagę zwraca przede wszystkim ładnie zagospodarowany teren za ulicą Konopnickiej. Teren uprzednio przez wiele lat zastawiony blaszanymi garażami zawiera obecnie plac zabaw dla najmłodszych, wielostanowiskową, kolorową fontannę nawiązującą do wytrysku i pożaru ropy naftowej pod Karlinem oraz ozdobnie utwardzony plac wielofunkcyjny z parkingiem i sanitariatem.

Karlino Ulica 4 Marca. 

Karlino Ulica Żwirki. 

Karlino Ulica Wyzwolenia. 

Karlino Ulica Wolności. 

Karlino Ulica Wojska Polskiego. 

Karlino Ulica Wigury. 

Karlino Ulica Waryńskiego. 

Karlino Ulica Traugutta. 

Karlino Ulica Szymanowskiego. 

Karlino Ulica Walki Młodych. 

Karlino Ulica Spokojna. 

Karlino Ulica Stroma. 

Karlino Ulica Spichrzowa.

Karlino Ulica Słoneczna.

Karlino Ulica Sawickiej. 

chwilę zatrzymał się na krawędzi wschodniego, narożnego rowu i ruszył tak gwałtownie, jak jechał uprzednio. Zanim zdążyłem ochłonąć, "szybki i wściekły" zniknął...

Narastający ruch kołowy i wciąż wzrastająca ładowność oraz masa własna samochodów ciężarowych stanowiły dla Karlina znaczący problem. Pojawił się nawet projekt "obwodnicy" do którego dostosowano usytuowanie budynku Koszalińska 93A. Jako jedyny na całej długości ulicy stoi do niej ukośnie - pozostałe równolegle. Projekt, który na szczęście nie został zrealizowany, pozostawiał cały ruch drogowy na znacznej części terenu zabudowanego. Wiele starych budynków do roku 2022 po prostu nie wytrwałoby. Obwodnica zaprojektowana zgodnie ze swoją nazwą (i zrealizowana) zaczyna się i kończy w okolicach wschodnich i zachodnich rogatek Karlina, przebiega nad Radwią,  wiaduktem pokonuje tor kolejowy południe-Kołobrzeg, krzyżuje się z drogą 163, przebiega nad Parsętą i kończy na skrzyżowaniu z przedłużeniem ulicy Szczecińskiej. Na skrzyżowaniu z drogą 163, zanim zastosowano ograniczenia i ustawiono radar, zginęło kilka osób. Dziwiłem się, bo widoczność w obu kierunkach jest dobra.

Dziwiłem się tylko do czasu, gdy sam znalazłem się w sytuacji niebezpiecznej. Nie widząc nadjeżdżających, spokojnie wjechałem na skrzyżowanie. Zanim wjechałem na przeciwległy pas 112, od strony Parsęty pojawił się pędzący, płaski samochód sportowy. Aby uniknąć zderzenia, lekko odbił w prawo, zadymił hamulcami i oponami, na 

Karlino Ulica Przyjaźni. 

Karlino Ulica Prusa.

Karlino Ulica Parkowa. 

Karlino Ulica Okrzei. 

Karlino Ulica Ogrodowa. 

Ulica istnieje od niedawna tj. od czasu, gdy teren pomiędzy Parsętą i ulicą Kościuszki podzielono na działki przeznaczone do sprzedaży pod budowę domów prywatnych. Zmiany przy ulicy następują na tyle szybko, że zasadnym jest czekanie, aż sytuacja nieco ustabilizuje się. Ulica wciąż pięknieje :).

Karlino Obwodnica. 

W latach siedemdziesiątych XX wieku ulica Nadbrzeżna należała do grupy najbrzydszych ulic Karlina. Osłonięta rachitycznymi olchami, przez większą część roku pozostawała błotnista i wyboista. W sąsiedztwie dawnej Spółdzielni Ogrodniczo-Pszczelarskiej istniał basen z wodą i żurawiem, ułatwiającym zatapianie beczek z ogórkami. Dalej, aż w pobliże mostu kolejowego, istniała mizerna uprawa ziemniaków. Prace przeprowadzone w latch 2004 i 2005 zmieniły ów stan radykalnie. Powstał Kompleks Sportowo-Rekreacyjny WODNIK. Chrzest Kompleksu "zaliczył" burmistrz Waldemar Miśko, wrzucony do rzeki Radew przez mieszkańców Karlina. Poradził sobie znakomicie.

Od czasu uroczystego cięcia wstęgi i chrztu, na terenach WODNIKA dzieje się przez okrągły rok na tyle dużo, aby z czystym sumieniem sugerować podróżującym koleją zwracanie uwagi na opisywany fragment Karlina - niezależnie od pory dnia i roku.

Codziennie dostrzec można osoby spacerujące, odpoczywające na ulicznych ławkach i dzieci z opiekunami, korzystające z placu zabaw. Na przedwiośniu, z urządzeń Wodnika, ogniska i wody w Radwi od wielu lat, corocznie korzystają duże grupy morsów. Kąpielom towarzyszą biegowe imprezy na lądzie. Z największym rozmachem przebiegają coroczne obchody nocy świętojańskiej, zwykle z udziałem zespołów lokalnych, popularnych zespołów z zewnątrz oraz ekip z zagranicznych miast zaprzyjaźnionych. Obchody trwają od rana - konkurs siatkówki, spływ kajakowy, występy zespołów estradowych, próby przejazdu rowerem przez kładkę na Radwi, w nocy wianki na rzece, fajerwerki i nocna zabawa pod chmurką. To zaledwie elementy tradycyjne. Towarzyszą im nowości, w każdym roku inne. Więcej na niniejszej stronie, pod adresem https://fv-dokument.pl/imprezy-powtarzalne przyciski MSK Radew-Parsęta / Morsy / Noc Świętojańska /. W lato aktywnie dołącza kąpielisko i kajakarze.

 

Karlino Ulica Niepodległości. 

 Karlino Ulica Krasickiego.

Karlino Ulica Moniuszki.

Ulica Kościuszki zaczyna swój bieg u zbiegu dwóch innych - ulicy Wojska Polskiego i Traugutta.  Przebiega obok centrum imprez sportowych i publicznych HOMANIT-ARENA, miejskiego stadionu, warsztatów terapii zajęciowej (uprzednio przedszkole Kombinatu PGR), osiedla mieszkaniowego tegoż Kombinatu, osiedla domów jednorodzinnych. Są to obiekty usytuowane po jej stronie lewej. Po prawej przebiega obok domów jednorodzinnych, starej hali sportowej, wylęgarni drobiu, kilku prywatnych domów i sklepów, ładnie utrzymanej Wioski Dziecięcej SOS, skyparku i pracowniczych ogrodów działkowych. Przedłużeniem ulicy asfaltowej, przejezdną drogą biegnącą skrajem lasu i łąk oraz rozlewisk nad Parsętą, dojechać można do leśniczówki i starorzecza nazywanego lokalnie kanałem bacutilskim. Ścieżką przedłużającą drogę przejezdną dotrzeć można do mostu nad Parsętą, ale tylko po nieco skomplikowanym pokonaniu bagienka, przez które dopływają m.in. ścieki z niegdysiejszego, rozsiewającego obrzydliwą woń przedsiębiorstwa Bacutil. (Woń dawno wykasowano!).

Karlino Ulica Krótka. 

Karlino Ulica Kościuszki.

Karlino Ulica Koszalińska.

Karlino Ulica Konopnickiej. 

Karlino Ulica Kołobrzeska.

Karlino Ulica Jedności.

Karlino Ulica Jaworskiej. 

Karlino Ulica Dworcowa. 

Karlino Ulica Chrobrego. 

Park powstał niejako samorzutnie na obszarze ograniczonym dawnymi terenami Fabryki Wyrobów Cementowych (Carl Roock 1910), Tartaku oraz ulicami Koszalińską, Stromą i Moniuszki. Część obszaru zajmował poniemiecki cmentarz, zlikwidowany we wczesnych latach siedemdziesiątych. W roku 2022, w zmodernizowanym budynku Carla Roocka mieszka 6 rodzin, na pozostałych terenach Fabryki istnieje prywatny sklep meblowy (w likwidacji) oraz zmodernizowany budynek wielofunkcyjny z dwoma mieszkaniami i firmą usługowo-produkcyjną. 

Przez 50 lat teren obecnego parku ulegał znacznym zmianom kształtu i przeznaczenia. Część elementów nagrobkowych zatopiono poniżej dawnej dzikiej plaży, przy brzegu, który ostro podmywała Parsęta. Część parkowej skarpy wykorzystano pod sukcesywną rozbudowę Amfiteatru. Jej część pozostała, w każdą śnieżną, pogodną zimę rozbrzmiewa dziecięcym gwarem - stanowi namiastkę saneczkowej zjeżdżalni.

Od przedwiośnia w parku narasta ptasi gwar, gwizdy, ćwierkania, kląskania, szczygle pit-pitania, donośne, seryjne kucia dzięcioła i przede wszystkim wspaniałe koncerty zaprzyjaźnionych (?) kosów. Tych, które w upalne dni tak chętnie zbliżają się, aby skorzystać z mgły wodnej podawanej im z węża ogrodowego i od zawsze gniazdują w żywopłotach oraz zieleni otaczającej nasz budynek.

Sąsiedztwo parku i w ogóle zieleni wysokiej, w miarę upływu lat zmienia się. Obok wielu zalet, ma także bardzo poważne wady. Po upływie 28 lat stało się niebezpieczne. Pod naporem zachodnich wiatrów z parku wypadły wszystkie brzozy - rosły szybko na słabym systemie korzeniowym. Padają potężnie rozwinięte drzewa gatunków pozostałych. Skutki ich upadku na budynki sąsiadujące z parkiem przewidzieć nie jest trudno.

Zdaniem specjalistów, instalowanie fotowoltaiki na lub obok obiektów sąsiadujących z parkiem od dawna stało się bezsensowne.

Skatepark

Park przy Szczecińskiej

Park przy Parkowej

Park z Amfiteatrem

4 Marca

Żwirki

Wyzwolenia

Wolności

Wojska Polskiego

Wigury

Waryńskiego

Walki Młodych

Traugutta

Szymanowskiego

Szczecińska

Stroma

Przyjaźni

Spichrzowa

Słoneczna

Spacerowa

Sawickiej

Pełki

Prusa

Parkowa

Okrzei

Ogrodowa

Obwodnica

Niepodległości

Nadbrzeżna

Moniuszki

Krótka

Kościuszki

Koszalińska

Konopnickiej

Kołobrzeska

Jedności

Jaworskiej

Dworcowa

Chrobrego

Bogusława/Bolesława X

Brzóski

Białogardzka

Plac Jana Pawła II

Urzędy i Dawny Sąd Królewski

Place-Ulice

Miniporadnik

Skatepark.  

Park przy Szczecińskiej. 

Park przy Parkowej.  

Park z Amfiteatrem.

Ulica Szczecińska łączy zachodni narożnik Placu JP II z obwodnicą, pełniącą funkcję drogi E28 przed uruchomieniem drogi ekspresowej S6. Obecnie obwodnica stanowi fragment drogi 112, w nawigacji Garmin określanej jako droga 6.

W połowie w/w. łącznika, odbiegająca w kierunku północno-zachodnim droga lokalna stanowi fragment alternatywnego dojazdu do Kołobrzegu. W Gościnie łączy się z drogą 162, w Ząbrowie z drogą 102. Chętnie z owych dróg korzystam przy dojazdach do miejscowości nadmorskich położonych po zachodniej stronie Kołobrzegu. Zapewniają przyjemniejszą i bezpieczniejszą jazdę od fatalnie sfałdowanych poboczy drogi 163. Szczecińska, w połączeniu z głównym placem miasteczka i ulicą Koszalińską, do czasu uruchomienia obwodnicy przenosiła na swoim odcinku cały ruch kołowy Wschód-Zachód. Obwodnica umożliwiła zamknięcie jej na czas kapitalnego remontu mostu nad Parsętą (Szczecińskiego - dokumentacja foto pod adresem, przycisk "Most Szczeciński").

Zmiany na Szczecińskiej następowały bardzo często. W roku 2022, z budynku, w którym na piętrze mieściły się biura GS a na dole ich sklep wielobranżowy, głównie z żelastwem, korzystają medycy. Istnieje w nim także punkt pobrań materiałów do badań laboratoryjnych (nigdy dotychczas z niego nie korzystaliśmy - powody różne).

W budynku Karlińskiego Ośrodka Kultury, przeniesionego do obiektów Zespołu Szkół Ponadgimnazjalnych, po przystosowaniu funkcjonuje pralnia prowadzona i zatrudniająca wyłącznie osoby niepełnosprawne.

Prywatny warsztat przezwajania i naprawy silników nie działa od zgonu jego właściciela. Siedzibę i tereny PGR nad Parsętą sprzedano osobie prywatnej wraz z dawnym spichlerzem. Plan zagospodarowania widziałem. Piękny. Realizacji na razie brak.

W lato, przy stanach średnich i niskich, fragment Radwi poniżej progu oraz nabrzeżne łąki wykorzystywane były często jako bezpieczne kąpielisko miejscowej dzieciarni i dorosłych opiekunów. Od czasu uruchomienia kąpieliska strzeżonego przy moście kolejowym (w kompleksie pn. Wodnik) zainteresowanie dzikim kąpieliskiem przy moście drogowym znacząco osłabło. Atrakcję ekstra stanowią grupy kajakarzy pokonujących próg w ramach przenoski, bądź spektakularnych spływań przepławką.

Od lat najdawniejszych na placu krzyżowały się główne szlaki handlowe. Obecnie bardziej pasuje do nich określenie - szlaki transportowe. Jednostki handlowe nadal wypełniają dużą część ruchu drogowego a ruch z każdym rokiem narastał nasilając zagrożenia dla budynków przy trasie i mieszkańców. 

Dawny Szlak Solny północ-południe to obecna droga nr 163 z wjazdem ulicą Kołobrzeską i Koszalińską oraz wyjazdem - Białogardzką. Szlak wschód-zachód, łączący Trójmiasto ze Szczecinem to uprzednio droga 112 i E28. Skutki narastającego ruchu znacząco złagodziła obwodnica Karlina. Dalsze odciążenie zapewniło oddanie do użytku drogi ekspresowej S6, której przypisano także funkcję E28.

Ulica Białogardzka łączy południowy narożnik Placu JP II z obwodnicą. Przebiega nad rzeką Radew, wzdłuż której przebiega granica rozdzielająca gminy Karlino i Białogard. Pod i poniżej mostu betonowy próg z przepławką rozdziela wodę rzeki. kierując jej część do młyna wodnego przy ulicy Szczecińskiej i jazu piętrzącego przy odpływie do Parsęty, przy moście szczecińskim.

W zimie w obrębie progu dzielącego wodę tworzą się duże, wymyślne zlodowacenia. W różnych porach roku i z różnych powodów poziom wód w rzekach Parsęta i Radew rośnie tak dalece, że na 3/4 obrzeży Karlina tworzą się jednolite, ogromne rozlewiska. Kilkakrotnie opływaliśmy je pontonami. To duża frajda. Pontonami docieramy do miejsc niedostępnych w normalnym czasie, przy średnich i niskich stanach wody. 

Karlino Ulica Szczecińska. 

Karlino Ulica Księdza Brzóski. 

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Karlino Ulica Bogusława/Bolesława X. 

Karlino Ulica Białogardzka. 

Od wczesnych lat siedemdziesiątych do przełomu 2021/22 zabudowa placu uległa zmianom niewielkim. Kompleksowe zmiany modernizacyjne, w najwyższym stopniu objęły ratusz, kościół, nawierzchnie oraz parterowe lokale handlowe i usługowe. Dzierżawcy, a później właściciele lokali parterowych, zmieniali się dość często. Zmianom towarzyszyła zwykle zmiana przeznaczenia i ...witryn. Z narożnych pomieszczeń placu i ulicy Koszalińskiej trwale wyprowadziła się "Na Skarpę" GS-owska restauracja, z narożnika placu i ulicy Konopnickiej - Policja i apteka, z zachodniej ściany placu - księgarnia i sklep wędkarski, w którym zawsze dostępne bywały najświeższe wiadomości znad Parsęty i Radwi. Zdjęcia z roku 2021 pochodzą z 11 grudnia tj. z dnia (i wieczoru), w którym dokonano otwarcia nowego parku "Na Wyspie", "Za Kanałem", "Przy Młynie" - czy i która z przykładowych nazw utrwali się - pożyjemy, zobaczymy. 

Aktualny wykaz, łącznie z ulicami intensywnie rozbudowywanego w roku 2023 osiedla przy ulicy Kołobrzeskiej zawiera https://mapa.livecity.pl/ulice/Karlino,0949968,1

Karlino Plac Jana Pawła II.

Karlino

Karlino

Powrót do menu

Karlino

Powrót do menu

Karlino

Powrót do menu

Karlino

Powrót do menu

Parki Karlina - Relacje.

Urząd Miasta i Gminy - Ratusz.

Ochotnicza Straż Pożarna.

Urzędy /Instytucje - Relacje.

Place-Ulice Karlina - Relacje.

kłopotów odwiedzanej rodzinie), wyruszyliśmy na kilkudniowy objazd. Po kilkunastoletniej przerwie, wszędzie napotykaliśmy ogromne, w większości pozytywne zmiany. Fragmenty dojazdu oraz pobytu w Hajnówce udostępniłem pod linkiem. Więcej, w tym opisy pod przyciskiem "Hajnówka".

Podczas pobytu w Hajnówce skontaktowałem się z siostrą. Uzgodniliśmy krótkie jej odwiedziny, domu jej córki (obie oddzielnie mieszkają w Lublinie) oraz Kraśnika i tamtejszego cmentarza, na którym spoczywa jej mąż.  Czy zdążę opracować relację - nie wiem.

Opis okresu nauki w kraśnickiej szkole średniej dostępny jest pod przyciskiem "Kraśnik".

Stwierdzenie "wszędzie napotykaliśmy ogromne zmiany" w lwiej części dotyczy Kraśnika. Niegdyś istniał Kraśnik, Kraśnik Fabryczny a jeszcze wcześniej Dąbrowa Bór. Teraz to jedna aglomeracja o nazwie Kraśnik. Koszary w których rozpoczynałem drugi etap nauki, od dawna nie istnieją, powstał rozległy zalew ze stanowiskami rekreacyjnymi i wędkarskimi. W dawnym Fabrycznym rozrósł się - jak wszędzie - cmentarz. Po uporządkowaniu grobu powróciliśmy do Lublina, z krótkim postojem przy Zalewie. Wędkarza, który był na hajnowskim weselu Kazi i Ziutka nie rozpoznałem!

łukiem ominęliśmy Wałbrzych. Oględziny i zwiedzanie Zamku rozpoczęliśmy od tarasu widokowego (relacja). W jeździe powrotnej, po krótkim postoju i zwiedzeniu skromnej Palmiarni, przejechaliśmy przez Wałbrzych obok Hotelu SUDETY, w którym nocowałem kilkakrotnie w okresie aktywności zawodowej. Z licznych publikacji internetowych wynika, że Hotel pozostaje zamknięty od 2004 roku. Prywatny nabywca zobowiązany wg polskiego prawa do płacenia podatków jak za obiekt czynny, po odmowie przyznania dotacji unijnej sądzi się w coraz wyższych instancjach. Obiektu nie likwiduje, nie sprzedaje, a należności podatkowe rosną... 

Odwiedziny po latach.

Prawdopodobnie byliśmy jeszcze zdrowi tzn. stan naszego zdrowia był "stosowny do wieku", pogoda sprzyjała więc po kilku telefonach, w tym rezerwacjach zakwaterowania (aby nie sprawiać

W autokarowej wycieczce do Zamku Książ uczestniczyli kuracjusze z sanatoriów Polanicy i Dusznik-Zdroju. 

W terenie niezabudowanym i zimowej scenerii trasa dość atrakcyjna, gorzej na terenach zabudowanych skromnie i chaotycznie.

Drogą międzynarodową E67 przejeżdżaliśmy pod słynnym wiaduktem kolejowym w Lewinie Kłodzkim, znanym także z pobytu Violetty Villas (Czesława Cieślak). Po przekroczeniu granicy w Kudowie Zdroju (Słone) około 1/3 trasy przejechaliśmy po terenach Czech. W jeździe TAM

Do każdego odległego celu prowadzi zwykle kilka różnych tras. Najkrótsze, najszybsze, płatne, z utrudnieniami i bez. Na mapach odnaleźć można także drogi lokalne, niezalecane. Nie wiem skąd i dlaczego ugruntowało się we mnie dążenie do poznania wszystkich - także tych ostatnich. Stąd do niecodziennych przygód jest już bardzo blisko.

 

Wszelkie pokonane przeze mnie trasy chętnie rejestruję, od kiedy uzyskałem stosowne (bardzo skromne) możliwości. Po co ???...

Przede wszystkim dla siebie, z nadzieją, że tą samą trasę jeszcze kiedyś powtórzę i będzie to najlepsza okazja do porównania i udowodnienia zmian, jakie w międzyczasie i na trasie i wokół niej nastąpiły. A zmiany mają miejsce ZAWSZE. Wystarczą - zmiana pory dnia, pogody, pory roku, modernizacja drogi oraz wszelkie zmiany w wystroju i zabudowie na jej poboczach.

Na wszystkich trasach istnieją nudne dłużyzny. Zwykle usuwam je pozostawiając tylko miejsca charakterystyczne, pomocne w ustalaniu lokalizacji - tablice drogowe, mosty, wiadukty itp. Bywa to powodem krytyki ze strony zwolenników zachowywania ciągłości nagrań ze stosowaniem ich odtwarzania w tempie wielokrotnie przyśpieszonym. Przyśpieszeń staram się unikać - źle je znoszę, więc ROBIĘ CO LUBIĘ :)...

Trasy.

Trasy

2018-01-27.

2018-02-04

2013-03-05

2013-02-25

Wideo:  Podborsko 3001 /.

Podborsko, to rozległy obszar obejmujący swoją nazwą: maleńką wieś z dużym tartakiem i składem drewna, jezioro chętnie odwiedzane przez mieszkańców okolicznych miejscowości z Białogardem i Karlinem włącznie, grzybiarskie obszary leśne i tajny, niegdyś pilnie strzeżony obiekt PODBORSKO 3001 – dawniej magazyn amunicji/broni atomowej, obecnie Muzeum Zimnej Wojny i Obiekty Zakładu Karnego Dobrowo.

Przez wieś przebiega droga 169, tuż za wsią przecina ją linia kolejowa, od Szczecinka rozchodząca się w kierunkach różnych.

Po roku 1972 tereny Podborska odwiedzałem wielokrotnie.

W tartaku kupowałem otoczaki do montażu solidnej huśtawki.

Jezioro o nazwie własnej Dobrowieckie Wielkie odwiedzałem o różnych porach roku. Także w zimie. Pod lodem zastałem dziwny twór. Na głębokości ok. 1,5 metra utrzymywała się dość zwarta warstwa wodorostów Gdy udawało się pokonać ją podlodówką, błystka opadała swobodnie na głębokość dwukrotnie większą (??). Wyniki wędkarskie słabe – tras zimowych wędrówek okoni ustalić nie zdołałem.

W marcu 1996 zastałem na lodzie śniegową, zręcznie wykonaną rzeźbę porno (??), mocno nadszarpniętą odwilżą (foto wycofane). 

Tereny leśne odwiedzaliśmy wielokrotnie w różnych konfiguracjach rodzinnych i koleżeńskich. Cel – grzyby. „Dowcipni” grzybiarze przez pewien czas twierdzili, że za czasów, gdy Rosjanie w tajnych magazynach przechowywali głowice atomowe, grzyby w nocy lekko świeciły ale zawsze były zdrowe. Teraz co grzyb, to robale.

Obiekt PODBORSKO 3001 poznałem dopiero w dniu 25-09-2017, w ramach wycieczki karlińskich emerytów. Strzępy informacji docierały do mnie wcześniej, ale puszczałem je mimo uszu. Po prostu nie mogłem uwierzyć, że politycy – ludzie podobno myślący – potrafią powierzyć losy świata wymyślonym przez człowieka maszynom/urządzeniom. Wymyślonym przez człowieka, a więc po prostu od niego głupszym. A jednak... Prace nad sztuczną inteligencją wciąż trwają! Nie trzeba być wizjonerem-pesymistą aby twierdzić, że ludzkość zniknie z chwilą, gdy wymyśli maszynę od człowieka mądrzejszą :(. ???

Podborsko - Relacje.

Podborsko

Trzęsacz.

przejazdu kolejowego. W jeździe TAM minąłem drogę asfaltową i drogę ładnie utwardzoną jasnym tłuczniem. W powrotnej skręciłem na tłuczeń prowadzący w kierunku hodowli pstrąga, aby wcześniej, tuż za samotnym gospodarstwem zjechać na mocno rozjeżdżoną drogę dzielącą teren na las po stronie lewej i nadrzeczne łąki po prawej.

Na końcu drogi zastałem kolejną niespodziankę. Przejeżdżany przeze mnie wielokrotnie przejazd zlikwidowano. Po obu stronach toru wykopano rowy. na ich skraju ustawiono rzędy betonowych słupków. Ślady drogi dojazdowej do mostu kolejowego zniknęły. Jej miejsce zajęły buchtowiska. Teren jest zryty tak dokładnie, że jego pokonanie to niemały problem także dla piechura.

Po obu stronach mostu szczawiu zero. W wielu miejscach rosnąć dopiero zamierza...

Po spacerze i oględzinach rzeki przed i za mostem, wracając skręciliśmy w nieznaną drogę leśną. Na prostopadłym dojeżdzie do drogi poprzecznej skręciliśmy w prawo. Dojechaliśmy do samotnej chatki i czynnego przejazdu kolejowego. Po przejeździe przez tor jechaliśmy w nieznany las tak długo, dopóki jazdę umożliwiał stan drogi. Wracając dojechaliśmy do zabudowań Stajkowa, Dalej bz...

W POM Karlino przepracowałem 12 lat + jeden miesiąc tj. do 31 marca 1984 roku. Po wypowiedzeniu i rozwiązaniu umowy pozostałem w Karlinie, a jest już rok 2021 (!). Do 50-lecia brakuje kilku miesięcy. Wynik okazały i stale powiększa się. 

Wstęp - Relacje.

sprawdziła się...  

Sugestię podjęcia pracy w Zakładach, na stanowisku głównego technologa przyjąłem w tej sytuacji z zadowoleniem. Zamieszkaliśmy w pokoju służbowym Zakładów i wszystko układało się lepiej niż dobrze, ale tylko do wydarzenia, które na zawsze przekreśliło nasze małżeństwo. W stanie przeogromnych emocji 16 listopada rozwiązałem umowę ze skutkiem natychmiastowym. Wyjechałem do Świebodzina.

Niestety - podczas pobytu w Jasieniu doszło do ostatecznego rozpadu małżeństwa. Aby na miarę ówczesnych możliwości złagodzić jego skutki, "załatwiłem" żonie pracę w Fabryce, na nią - jako głównego najemcę - scedowałem przydział zakładowego mieszkania powierzonego naszej rodzinie, sobie wynająłem pokój w Lubsku, u pani mieszkającej tylko z synem, pracownicy Zakładu Karnego dla kobiet w Krzywańcu. U takiej właścicielki mogłem czuć się bezpiecznie :).

Jeden ze szczecińskich wykładowców, magister, miał wiece nieprzyjemny sposób prowadzenia zajęć. Zawsze bardzo się śpieszył. Prawą ręką zapisywał ważne informacje, lewą natychmiast je ścierał. Często nie nadążałem zająć najbliższych mu stolików więc przy osłabionym wzroku, z końca sali nie miałem szans na odczytanie jego bazgrołów. Pozostawało mi dokładne wkuwanie materiału z podręcznika dla studentów autorstwa Zarankiewicza. "Szybki magister" podkreślał, że w podanym wykazie podręczników Zarankiewicz jest najlepszy.

Na zaliczenie semestralne przyjechałem ze Świebodzina. Do dobrego połączenia powrotnego miałem niewiele czasu. Trafiłem na sytuację w której po kilku oblanych studentach nikt nie kwapił się jako następny, poszeptywano, że magister na pierwszym podejściu oblewa wszystkich. No to poszedłem z przekonaniem, że Zarankiewicza zrozumiałem dobrze. Gdy magister przerwał moją odpowiedź stwierdzeniem, że opowiadam bzdury - nie wytrzymałem. Z wyraźną złością wygarnąłem - jestem w stanie udowodnić, że bardzo dokładnie powtarzam opinię polecanego przez Pana Zarankiewicza. Jego podręcznik mam na korytarzu.

Magister na długą chwilę, z otwartą gębą osłupiał. Czas uciekał więc - przekonany o prawidłowości swojej odpowiedzi przekazanej słowami Zarankiewicza a nie tego, co z takim "wysiłkiem" wymyślił zapisał i starł magister - pociągnąłem dalej.

- Panie magistrze! Skoro uważa Pan, że polecany przez Pana Zarankiewicz jest durniem, proszę wystawić mu taką ocenę, na jaką zasługuje. Z wpisem do mojego indeksu jakoś sobie poradzę, najwyżej stracę rok. Teraz śpieszę na powrotny pociąg.

Magister oprzytomniał, skołowany, z wyraźnym wahaniem i ociąganiem, wpisał ndst. Pośpieszyłem na dworzec. Z pozostałej części grupy semestr zaliczyli wszyscy. Rok straciłem. 

 

Pracę i pobyt w Świebodzinie wspominam z przyjemnością. Nawet zdarzenia związane z kłopotami zdrowotnymi i pobytem w szpitalu.

W pracy i w czasie wolnym spędzanym na studiach, nad jeziorami, w lesie, na zakładowych wycieczkach i rzadziej - w miejscowych lokalach, poznałem wspaniałych ludzi. Uczestniczyłem w wielu interesujących wydarzeniach. Chyba najbardziej spektakularnym był przemarsz ponad 10 km w Sztafecie 1000-Lecia od rogatek Świebodzina do Jordanowa. Maszerowaliśmy w grupie lokalnych wędkarzy, ze stosownym wyposażeniem, w wędkarskich strojach. Padło m.in. na mnie, bo do tamtejszego koła PZW zapisałem się po przeprowadzce i stąd stałem się jego członkiem o najkrótszym stażu.

W pracy trafiłem do sekcji przygotowującej normy materiałowe i zestawienia materiałów niezbędnych do realizacji zamówień na dostawę specjalistycznych urządzeń termotechnicznych, nadsyłanych praktycznie z całego świata. W sekcji panował dziwny obyczaj - do wykonania nawet małego elementu z blachy zawsze przyjmowano pełny arkusz handlowy. Zdumiony, natychmiast, poza normalnymi obowiązkami przystąpiłem do weryfikacji zestawień materiałowych urządzeń oczekujących na realizację. Po wprowadzeniu kart rozkroju powstały duże oszczędności w zużyciu drogich blach żaroodpornych. Wyniki przedstawiłem w formie projektów racjonalizatorskich. Uzyskałem znaczące wsparcie swoich dochodów i jakiś tytuł racjonalizatora produkcji, ale - jak to zwykle bywa - trochę naraziłem się autorom zweryfikowanych opracowań i ...wykonawcom, którzy wcześniej nie musieli dostosowywać się do kart rozkroju. Czy było to tylko zwykłe marnotrawstwo - nie analizowałem. 

Kierunek studiów na zgodny z wykształceniem wcześniejszym zmieniłem bez oporów. Pogłębianie wiedzy okazało się znacznie łatwiejsze od poznawania nowości. Po pierwszych zajęciach na Politechnice Poznańskiej namówiłem na rozpoczęcie studiów kilku nowych kolegów, wśród nich Włodka Sobieszkodę, kruczowłosego, mocno ogorzałego tłuściocha, wciąż wykorzystującego wszelkie okazje do tworzenia zaskakujących sytuacji. Gdy takich okazji nie miał, zawsze miał na podorędziu kawał-anegdotę doskonale pasującą do bieżących okoliczności i zawsze przedstawiał je po mistrzowsku, czyli tak, że słuchacze pokładali się ze śmiechu nawet wtedy, gdy przypominał suchara kruszącego się ze starości. Zdarzyło się, że kiedyś nieco na tym ucierpiał.

Po zajęciach skończonych w różnym czasie, wracaliśmy późnym wieczorem tym samym pociągiem, ale oddzielnie. Włodek wiedział, że do kwatery zawsze powracam skrótem, ścieżką biegnącą wzdłuż rowu z wodą. W ciemnościach czekał na mnie za rosnącą nad rowem starą, potężną wierzbą. Gdy nadszedłem, wyskoczył na mnie z "przerażającym" okrzykiem. Odruchowo wyprostowałem obie ręce tak, że pięści wylądowały na jego twarzy. Moja teczka padła na suche pobocze, Włodka "cofnęło" do wody. Trochę się zmoczył, ale miał frajdę, że mnie solidnie nastraszył. Przyjaźń przetrwała. Co się z nim stało po moim wyjeździe do Jasienia Żarskiego - nie wiem. Wertując wspomnienia świebodzińskie w kwietniu 2021, sprawdziłem FB. Znalazłem w Kempen, odległym od Świebodzina o 771 km, pod francuską granicą, Władysława Sobieszkodę ze ...Świebodzina, szczuplejszego, ale bardzo podobnego do Włodzimierza. Zapytałem go messengerem, czy i co wie o Włodzimierzu. Nie odpowiedział, więc - pozdrawiając - pytanie wycofałem. Szkoda.

Jako wędkarz a jednocześnie słonecznik z zamiłowania, dużo czasu spędzałem nad wodami. Pieszo chadzałem nad maleńkie jeziorko Trzcinno. Wystarczał półgodzinny spacer. Tam zawsze mogłem znaleźć spokój. Nad jeziorem Wilkowskim, w szczególności w okolicy plaży gminnej, zawsze było tłoczno i gwarno. Oczywiście w sezonie letnim, ale tam, z kolegą Stasiem Ostrowskim, jeździliśmy jego skuterem do pierwszego lodu. Wg obecnych teorii morsowania postępowaliśmy bardzo ryzykownie, ale o tym w opisie jeziora. Nad pięknym jeziorem Niesłysz, w ośrodku wypoczynkowym Lubuskich Zakładów Termotechnicznych ELTERMA spędzałem urlopy. Bywało gorąco. Patrz opis jeziora.

W chwilach samotności, najczęściej podczas samotnego wędkowania, powracały wspomnienia z Darłowa. Nie mogłem nad nimi zapanować. Im dłużej to trwało, tym więcej winy przypisywałem sobie. Ostatecznie, po wznowieniu kontaktów, ponownie stworzyliśmy rodzinę. W Świebodzinie, 16 stycznia 1967 roku urodził się Maciej.

Syn rósł jak na drożdżach, rozwijał się pięknie, ale nadzieja na utrwalenie rodziny za jego sprawą słabła z każdym wspomnieniem wydarzeń z Darłowa. Świadomość, że to właśnie on, niczemu nie winien stanie się najbardziej poszkodowany, zwiększała jedynie ogromny ciężar.

Gdy zbliżał się finał moich studiów, pełnych przeróżnych niespodzianek, skorzystałem z oferty Fabryki Maszyn Budowlanych w Jasieniu Żarskim. W hotelu robotniczym Fabryki, w pokoju z aneksem kuchennym, zamieszkałem 01 marca 1969 roku.

Objazd 11-04-2021 był niejako wynikiem internetowego nieporozumienia. Sprawdzając informacje o punktach widokowych w Podczelu i Bagiczu trafiłem na opis i zdjęcia 40-metrowej wieży widokowej. Gdy w przekonaniu, że informacja dotyczy Podczela, pytałem o jej lokalizację przechodniów, wszyscy wzruszali ramionami albo odsyłali mnie na Latarnię Morską w Kołobrzegu.

Po lekturze kilku internetowych stron polecam ciekawostki: 

https://twierdzakolobrzeg.pl/twierdza/bagicz-rogowo-ustronie/286-lotnisko-bagicz-bodenhagen oraz https://pl.wikipedia.org/wiki/Szlak_rowerowy_R10. 

O objeździe rowerami szlaku R10, w naszym wieku możemy co najwyżej słodko pomarzyć :(...

Wieżę widokową odnalazłem - w Malechowie... 

PS. Aktualna wersja kreatora, w opisie siatki zdjęć rozciąga je na całą szerokość strony, bez dotychczasowej swobody decydowania o ilości zdjęć w rzędzie - 6 i koniec. Siatki 7-zdjęciowe kopiuję, wklejam, wymieniam zdjęcia...

Video:  Elitarna Grupa Żelazny na ziemi w powietrzu i TVN / Jazda w ulewieTrasa Karlino-Kukinia-Podczele-Bagicz-Podczele II-Kołobrzeg-Karlino /

Podczele na mapach Google opisane jest dwojako. Jedno, duże osiedle, określane jako Podczele, zajmowane było przez niegdyś przez rosyjską  (radziecką!) obsługę lotniska wojskowego w Bagiczu. Drugie, małe, powiązane z ośrodkiem sanatoryjnym i Ekoparkiem Wschodnim Kołobrzeg, określane jest jako Podczele II. Więcej o nim i o Ekoparku pod adresem Ekopark Wschodni.

pani wskazała adres kontaktowy na ulicy Kolejowej, pod którym przyjęto mnie na warunkach przeciętnych dla podobnych sytuacji. Zamieszkałem sam w dużym pokoju, ze staromodnym, eleganckim piecem kaflowym, opalanym - jak cała reszta jednopiętrowego budynku - przez członków rodziny przyjmującej mnie pod swój dach. Dom otoczony był dużym placem nieużytków i maleńkim ogródkiem z pojedynczymi, starymi drzewami.

Do pracy na ulicy Grunwaldzkiej, w pracowni konstrukcyjnej Wojewódzkiego Zjednoczenia Przedsiębiorstw Państwowego Przemysłu Terenowego z przyjemnością odbywałem codzienny 10-minutowy spacer. Z pracy często wracałem ulicą Dworcową. W latach sześćdziesiątych, po lewej stronie ulicy, w niewielkiej odległości od dworca PKP istniał duży sklep garmażeryjny a w nim ...wielkie kule mielonego, świeżego mięsiwa do przyrządzania tatara. Wystarczało dodanie kilku łatwo dostępnych składników i jedzenie było przepyszne. Odruchowo nabieram ochoty na takiego tatara nawet teraz, po 59 latach!

Oprzyrządowanie na potrzeby przedsiębiorstw przemysłu terenowego funkcjonujących w wielu miastach ówczesnego Województwa Koszalińskiego, konstruowaliśmy w długiej sali zastawionej po obu stronach deskami kreślarskimi, wyposażonej tylko w jeden piec kaflowy. Zima 1962/63 była zimą normalną dla tamtych terenów, czyli niezbyt ostrą ale zdarzało się, że przy piecu rozgrzanym niemalże do czerwoności, na końcu sali temperatura spadała do +10 st. C. W takich dniach szef pracowni rzucał na biurko uszankę i swoją składkę, pozostali dokładali swoje i - jak zwykle - po rum do herbaty albo krupnik do grzania musiałem maszerować ja, jako najmłodszy wiekiem i stażem. Gdy przygotowywałem coś pilnego, maszerował nasz kreślarz.

Gdy nastawały pogodne, mroźne dni zdarzało się, że szef wzywał kierownika działu kadr, pokazywał mu wskazania termometru i odsyłał nas do domów. Teraz dziwię się, że nie wydano nam grzejników elektrycznych a wygląda to tak, jakby ich w tamtym okresie jeszcze nie produkowano(??)...

Bodajże z nastaniem przedwiośnia 1963 w przedsiębiorstwach państwowych podjęto nakazane przez rząd prace nad weryfikacją norm pracy. W akcję NTU (normy technicznie uzasadnione), zaangażowano ogromne rzesze technologów, także tych, którzy w opracowaniach bieżących, na podstawie własnej rzetelnej wiedzy i doświadczenia zawsze zakładali warunki optymalne. W WZPPPT Koszalin utworzono w tym celu (i z tego powodu) nową komórkę, na początek 2-osobową - mój nowy szef i ja. Po kilku scentralizowanych szkoleniach ruszyliśmy w teren, aby w kolejnych przedsiębiorstwach organizować i szkolić miejscowych wykonawców. Wspólnie, pod naszym nadzorem nadawaliśmy pracom stosownego biegu i jechaliśmy do następnego miasta. Działania powtarzaliśmy, wracaliśmy aby je skontrolować i ewentualnie skorygować. Wszędzie prace podobne, tyle, że w odniesieniu do różnych rodzajów miejscowej produkcji.

Radykalnie zmienił się charakter mojego zakwaterowania. Wyjeżdżałem zwykle na dwa tygodnie, wracałem na dwa dni aby rozliczyć delegację i uzupełnić finanse na kolejny wyjazd. Gospodarze nieśmiało zapytali, czy w tej sytuacji zgodzę się na dokwaterowania współlokatora. Nic przeciwko temu nie miałem, więc dokwaterowali kelnera, który z pracy powracał bardzo późno. 

Pewnego dnia powrócił jak zwykle, gdy po powrocie z delegacji już spałem. Rano, z bardzo dziwnym samopoczuciem, z trudem dotarłem do pracy. Po rozliczeniu delegacji, pobraniu następnej i powrocie na kwaterę dowiedziałem się, że współlokatora, z oznakami silnego zatrucia czadem przed południem zabrało pogotowie ratunkowe. Ktoś przekombinował z ogrzewaniem piecowym, najprawdopodobniej kelner, ale to tylko przypuszczenia. Kelner po wyjściu ze szpitala kwaterę zmienił, a gospodarze przyjęli nowego współlokatora. Z nowym nie próbowałem nawiązać bliższego kontaktu, traktowałem go z rezerwą, ponieważ za jego sprawą ustały przemiłe kontakty z wychowaną przeze mnie sroką. Przepędził ją pod moją nieobecność, nieświadomie ale skutecznie. Niechęć pozostała.

Sroką zaopiekowałem się, gdy w pobliżu naszego domu, po wypadnięciu z gniazda, głośno domagała się jedzenia. Jadła niemal wszystko i to w sporych ilościach. W roku 1963, na nieużytkach zabudowanych obecnie blokami osiedlowymi, z istniejących tam płytkich zbiorników bardzo chętnie wyjadała ogromne ilości kijanek, tyle tylko, że nie wyłapywała ich sama - musiałem je wyławiać i jej podawać.

Niezależnie od tego czym ją karmiłem, zawsze wygwizdywałem tą samą sekwencję. Później, gdy nauczyła się latać i korzystała z pełnej swobody, przylatywała do otwartego okna zawsze, gdy po powrocie z pracy w "ustalony" sposób gwizdałem. Wyglądało to tak, jakby wiedziała, że mam dla niej smaczny kąsek :).

Gdy naszą komórkę powiększono do czterech osób a prace przy NTU nabrały rozmachu, z dniem 01-10-1963 podjąłem studia na Wydziale Budownictwa Lądowego Politechniki Szczecińskiej a od 01-03-1964, na wniosek Sławieńskich Zakładów Przemysłu Terenowego w Darłowie, za zgodą Zjednoczenia koszalińskiego, pojąłem w tej firmie pracę na stanowisku głównego technologa.

W skrócie telegraficznym: w JW 4420 podległej pod II Zarząd WP (kontrwywiad) przebywałem w okresie 28.10.1960-13.10.1962. W książeczce wojskowej nr 474966, wydanej 21.05.1960 r przez WKR Tczew, z datą 19.08.1961 r wpisano ukończenie Podoficerskiej Szkoły Łączności mimo, że dwa tygodnie wcześniej wywalono mnie z tej szkoły do plutonu gospodarczego, jako żołnierza który podniósł rękę na swojego wyjątkowo chamskiego dowódcę drużyny. Przy okazji odebrano mi łącznie 21 dni dodatkowych, 3-dniowych urlopów przyznanych wcześniej za bezbłędne wyniki w częstej rywalizacji pomiędzy plutonami polsko oraz anglojęzycznymi. Wyższych dowódców w większości szanuję i rozumiem. Do nich pretensji nie mam, mimo że popełnili gruby błąd zmieniając normalnego dowódcę na pospolitego durnia, któremu wszystko kończyło się na -my (dolinamy, wzgórzamy itd) a umiejętności w łączności radiowej miał dalece niższe od naszych i nikogo z nas ani niczego nauczyć nie potrafił.

 odległość 30 km. W dniu wolnym, dzielącym ostatni i pierwszy dzień pracy w obu zakładach wszystko przebiegło sprawnie, łącznie ze znalezieniem wygodnego zakwaterowania. Prawdopodobnie swoim zachowaniem i wyglądem budziłem zaufanie, bo już druga z zagadniętych starszych pań wskazała mi kontaktowy adres do kwatery sensownie odległej od nowego miejsca pracy i kilku ważnych punktów starego miasta, w tym dworca PKP. Zamieszkałem z babcią w mieszkaniu dwupokojowym, w którym pokoje rozdzielała kuchnia. Do swojego pokoju przechodziłem z niej na prawo, babcia na lewo. Po pewnym czasie, gdy odwiedzili mnie koledzy okazało się, że mieszkam u przedwojennej prostytutki. Jeden z "kolegów" odezwał się do niej na "ty" w bardzo chamskiej wypowiedzi. Wciągnąłem go do swojego pokoju, w jego własnym języku i stylu zażądałem aby łaskawie zamknął mordę i więcej nie pokazywał się w tym mieszkaniu. Babcia wobec mnie była zawsze w porządku, ale atmosfera zgęstniała.

W pracy od początku działo się trochę dziwnie. Gdy wszedłem do jednoosobowego biura głównego technologa, aby przedstawić się jako jego nowy podwładny, w odpowiedzi usłyszałem - Maliński. Dużyński-Maliński zabrzmiało trochę niezręcznie, jednak wydało mi się, że obaj w duchu uśmiechnęliśmy się. Szef wprowadził mnie do biura wieloosobowego, przedstawił kolegom. Wskazano mi biurko, zaproszono do rozgoszczenia się. Później otrzymałem pierwsze zadanie - szczegółowy proces technologiczny wałka uzębionego ze skrzyni biegów jakiegoś pojazdu. Jakiego - nie wiedziałem i początkowo wcale mnie to nie interesowało. Moim zadaniem był optymalny dobór obrabiarek, narzędzi i parametrów obróbki gwarantujących fizyczną zgodność detalu z rysunkiem sporządzonym przez konstruktora pojazdu. W procesie szczegółowym określić musiałem na rysunkach poglądowych sposób mocowania detalu, powierzchnię obrabianą, kształt ewentualnego narzędzia specjalnego oraz czas trwania operacji wynikający z przyjętych parametrów. (Z krótkiego ale konkretnego doświadczenia doskonale wiedziałem, że owe "doświadczalnie określane warunki i parametry optymalne" nie mają praktycznego zastosowania w systemie akordowym. W akordzie najczęściej realizowana jest jazda na maksa, na parametrach maksymalnych i dla maszyny i dla narzędzia, często nawet z gwałceniem zasad bezpieczeństwa!). 

W pierwszym dniu pracy kierownik sekcji podszedł do mojego biurka dwukrotnie. Przez długą chwilę obserwował moją pracę. Na pytające spojrzenie odpowiedział tylko uśmiechem i uspokajającym gestem. W drugim powtórzył to samo, ale w podejściu drugim odezwał się. Zasugerował, abym się trochę odprężył. Stwierdził, że przy tak ostrym tempie wykonam w ciągu 4 dni zadanie, które im (starym) w tempie "normalnym" zajmuje dwa tygodnie(?). Musiałem dostosować się mimo zupełnie odmiennych preferencji własnych. Chętnie "odprężam się", ale dopiero po wykonaniu zadania. Ale - jak się wejdzie między wrony...

Spokojnie, oficjalnie przepracowałem cały okres poprzedzający datę zgłoszenia się w jednostce wojskowej 4420 w Wałczu.

Zanim do tego doszło, bywało w Tczewie gorąco.

W okresie początkowym czas po pracy spędzałem zwykle w towarzystwie braci Graczyków i "Lolasa" Fabicha. Lolas - wielokrotny medalista mistrzostw Polski i późniejszy mistrz w wadze półciężkiej (1969) również pracował w ZSM. Jako tokarz. Jego własna mama była bardzo niechętna miejscowemu towarzystwu bokserskiemu, więc do wyciągania go z domu wykorzystano mnie. Mnie jego mama tolerowała na tyle, że pozwalała mu na wspólne wyjścia. W mieście dołączaliśmy do paczki, dalej zwykle bywało normalnie, wszyscy na ogół zachowywali się przyzwoicie. Pamiętali o kilkakrotnie wspominanym koledze, odsiadującym wyrok za to, że jego przeciwnik po ciosie upadł pechowo wprost na krawężnik ...i zmarł.

Napisałem "na ogół", bo starszy Graczyk miewał częste odbicia siłowe. Kiedykolwiek spotykał kogoś wyglądającego na twardziela, proponował próbę na rękę. Zwykle wygrywał, aż trafił na równego sobie, żylastego osiłka. Widziałem jak rozpoczęli próbę w restauracji, w rzędzie wysokich stołków, oddzielonych kolumnami od sali głównej. Przez długą chwilę żaden z nich nie uzyskał przewagi. W pewnym momencie Graczyk wyrwał swoją dłoń, z półobrotem, pełną parą ulokował potężną bombę na wątrobie przeciwnika i spokojnie zaczął oddalać się. Osiłek po odzyskaniu oddechu chwycił spawaną, wysoką popielniczkę na ciężkiej stalowej podstawie i ruszył z "rewanżem". Gdyby Graczyk nie zdążył uskoczyć, zginąłby z rozwalonymi plecami i przeciętym na dwie części kręgosłupem. Poważnie i to bardzo, ucierpiała tylko jedna z restauracyjnych kolumn.

Wspomniałem bodajże w opisie Gniewu, że pomoc bokserskich kolegów bywała w Tczewie bardzo przydatna. Doświadczyłem tego w klubie młodzieżowym, w którym na weekendowych potańcówkach bywali także bokserzy z tczewskiej Wisły. Bywali co najmniej w dwóch grupach - oddzielnie wagi lekkie i oddzielnie ciężkie, często nawet w oddzielnych salach. Po kolejnym tańcu do naszego stolika powrócił zakłopotany Lolas. Wydukał, że tańczył ze studentką atrakcyjną na tyle, że chcąc zyskać jej przychylność skłamał, że też jest studentem, że też uczy się angielskiego. No to studentka zwróciła się do niego w tym języku. Co powiedziała - nie wie, a co ma począć dalej - też nie, bo na szczęście taniec się skończył. Doradziłem, aby poprosił ją do tańca następnego i natychmiast przeprosił za kłamstwo tłumacząc się, że uważa ją za dziewczynę wyjątkowo atrakcyjną i dlatego skłamał aby przedstawić się jej w jak najlepszym świetle. Aby sprawdzić, jak sobie radzi zatańczyłem z obcą dziewczyną. Po tańcu - korzystając z jej zaproszenia - przysiadłem na chwilę do ich stolika. Wówczas podszedł do mnie nieznajomy chłopak z prośbą nie do odrzucenia. Zażądał abym z nim wyszedł na zewnątrz. Chciał - bardzo proszę, ruszyliśmy. Okazało się, że za nami wychodzą jeszcze trzej inni. Gdy przechodziliśmy w pobliżu naszego stolika Starszy spojrzał na mnie. Wzruszyłem ramionami, zrozumiał, natychmiast do nas dołączył. Na zewnątrz, czterem wychodzącym zapowiedział, że jestem z nim i każdy, kto tknie mnie chociażby palcem, będzie miał do czynienia z nim. Zapytał, czy chcą spróbować. Nie chcieli.

Lolas z rady skorzystał, przez wakacje byli zgraną parą.

Sytuacja i warunki pobytu w Tczewie zmieniły się radykalnie, gdy skontaktował się ze mną Henio, kompan z Hajnówki. Okazało się, że po moim wyjeździe do Gniewu, on także wyemigrował, ale samodzielnie i na południe Polski, do Nowej Huty. Dlaczego nie podjął tam pracy, konkretnie nie wyjaśnił. Poinformował tylko, że zamieszkał z kelnerką i zapewnia jej bieżącą ochronę. W moim rozumieniu, działał jako samozwańczy ochroniarz-amator(!). Dalsze utrzymywanie takiego stanu wykraczało poza skalę moich ocen. Uzgodniliśmy, że w Zakładach, w których pracuję spróbuję załatwić mu pracę w jego zawodzie. Jeżeli uda się, poszukamy wspólnej kwatery. I tak się stało.

W dniu, w którym Henio z całym swoim majątkiem mieszczącym się w niedużej walizeczce (podobnej do mojej), przyjechał do pracy w Tczewie, miałem już wstępnie uzgodnioną 2-osobową kwaterę w dzielnicy Ameryka. Do "naszego" pokoju i pozostałych pomieszczeń prowadziły oddzielne wejścia z dużego przedpokoju. Nasz połączony był z sąsiednim trwale zamkniętym(?) przejściem dwuskrzydłowym, oszklonym matowymi, chropowatymi szybami. Po rozlokowaniu drobiazgów zabrałem Henia na spotkanie z Dorotą, niedawno poznaną miłą dziewczyną, dojeżdżającą do pracy do Pruszcza Gdańskiego. Jej droga powrotna przebiegała w niewielkiej odległości od nowej kwatery, więc zaprosiłem ją na oględziny. Na miłej pogawędce czas upłynął bardzo szybko, jeszcze szybciej znikał z talerza skromny zapas ciastek. W pewnym momencie Henio zadeklarował, że wyskoczy do najbliższego sklepu po uzupełnienie. Zanim zdążyliśmy odpowiedzieć wybrał drogę na skróty - przełożył swoje długaśne nogi przez parapet nisko osadzonego okna i zniknął. Po upływie kilku minut, bez pukania wparowała do naszego pokoju rozogniona właścicielka. Lekko zakrztusiła się widząc nas dwoje grzecznie siedzących na kanapie z rozdzielającym nas talerzykiem i ostatnim na nim ciasteczkiem. Chrząknęła i podniesionym głosem rozpoczęła tyradę, że nie życzy sobie podobnych sytuacji z koleżankami, bo jej nastoletnia nadmiernie podniecona córka zamiast uczyć się, siedzi z uchem przyklejonym do dziurki od klucza. Zażądała, abyśmy natychmiast opuścili jej dom. W równie głupiej sytuacji nie znalazłem się nigdy wcześniej. Na tak niezręczną sytuację powrócił Henio. Uzgodniliśmy, że na pierwszą i jednocześnie ostatnią noc na kwaterze pozostaną tylko nasze rzeczy, my powrócimy odebrać je za dnia. Po odprowadzeniu Doroty noc spędziliśmy na dworcu. Niestety - Dorota, świetna dziewczyna, zaczęła nas unikać.

Klamoty odebraliśmy przed południem, po uzgodnieniu zakwaterowania o kilka domów dalej. Sprawczyni eksmisji próbowała nas zatrzymać zastrzegając dalszy pobyt bez wizyt towarzyskich ale grzecznie podziękowaliśmy.

Nowi gospodarze, po wysłuchaniu opowiadania o rzeczywistej przyczynie przeprowadzki, wzruszyli ramionami. Potwierdzili nasze swobody, zastrzegli jedynie ciszę w czasie, gdy udadzą się na spoczynek. Uprzedzili o planowanym wylewaniu płyty i schodów zewnętrznych. Bez jakichkolwiek oporów zgodziliśmy się wchodzić do naszego pokoju po długiej drabinie opartej o parapet. Oczywiście wchodziliśmy wyprostowani i trwało to chwilę, bo drabina była naprawdę bardzo długa. Okazało się, że drabina zagwarantowała nam ekstra niespodziankę.

Na krótko przed jej ustawieniem poznaliśmy dwie sympatyczne dziewczyny - filigranową córkę właściciela cukierni i nieco zaokrągloną ekspedientkę punktu sprzedaży słodkości. Obie tak dalece różne koleżanki, odwiedzały nas po pracy codziennie. Drabinę pokonywały dzielnie, w pozycji poziomej. Trochę przeszkadzały im torby ze słodkościami, ale cóż to był za widok! Jeszcze teraz, po ponad sześćdziesięciu latach, wspomnienie tamtych chwil i widoków rozciąga mi usta od ucha do ucha.

Mój uśmiech przygasza wspomnienie związane z cukiernią. Późno w nocy wracaliśmy z klubowej potańcówki. Mocno rozgrzani zdecydowaliśmy napić się czegoś w cukierni, bez zapalania świateł. Wystarczało nam światło uliczne docierające do wnętrza przez wielką szybę, za którą ustawiano produkty wystawowe. Ukryci w cieniu aby nie wywołać niepotrzebnego alarmu zauważyliśmy, że przed wystawą zatrzymała się starsza pani. Gdy przykleiła nos do szyby, nie wytrzymałem. Błyskawicznie utworzyłem wielką figę, taką, z której swobodnie wystaje pół kciuka, szybko poruszając nim, jednostajnym ruchem dotknąłem jej nosa po drugiej stronie szyby. Na widok gołej ręki wysuwającej się z ciemności oczy kobiety wyokrąglały. Gdy figą "dotknąłem" jej nosa, padła na chodnik. Ciężko przestraszeni, po dokładnym zamknięciu cukierni sprawdziliśmy leżącą. Odetchnęliśmy z ulgą, gdy okazało się, że oddycha. Przy naszej pomocy kobiecina wstała, ze strachem spojrzała na szybę wystawową, wskazując ją, z trudem wypowiedziała "tam... tam..." i nie znajdując stosownego określenia machnęła ręką, po czym śpiesznie przeszła na drugą stronę ulicy. Uff! Nieszczęścia udało się uniknąć...

Po upływie kilku następnych tygodni dotarło do mnie wezwanie do Wojskowej Komisji Uzupełnień. Musiałem na golasa przedefilować przed lekarzami Komisji Poborowej. Najgorzej wypadłem przed kobietą-okulistą. Faktycznie źle widziałem to, o co mnie pytała, ale najwyraźniej uznała, że oszukuję. Orzeczono kategorię A - pełnosprawny. Resztę załatwiał porozpinany i bardzo w upale spocony sierżant sztabowy. Poinformował, że Komisja prowadzi nabór do dwóch jednostek wałeckich - radiowej i czołgowej. Zapytał o wykształcenie, znajomość łączności radiowej, alfabet Morse'a. Gdy usłyszał, że mam zaświadczenie z roku 1955 z Kraśnika o ukończeniu kursu łączności radiowej, zasugerował JW 4420, podległą pod jakiś tajemniczo wypowiadany II Zarząd WP. Oczywiście nie miałem wówczas pojęcia co ów II Zarząd znaczy, ale z sugestii skorzystałem. W jakiś czas po defiladzie przed Komisją otrzymałem przesyłkę pocztową z kartą powołania określającą dzień stawienia się w Wałczu na 28 października 1960 - dzień moich dwudziestych imienin! 

Henio w Tczewie pozostał sam, ale miejsca długo tam nie grzał. Poniosło go w Polskę, trochę waletował u kolegów w akademiku aż w końcu i jego dopadła WKU. Nasze drogi rozeszły się chyba na zawsze. Po jego konflikcie z innym wspólnym kolegą utrzymujemy tylko luźny kontakt telefoniczny/elektroniczny.

Urlop poprzedzający służbę wojskową spędziłem w Hajnówce.

O historii szkoły i regionu nikt nas nie informował - dopiero podczas  uzupełnień niniejszej www wyczytałem w Internecie, że:

- przed II WŚ w koszarach stacjonował 24 Pułk Ułanów

-Technikum z internatem na terenie koszar uruchomiono w roku 1952. Przeprowadzki do Kraśnika Fabrycznego dokonano bodajże w roku 1956 (?), przy czym sale wykładowe i zajęcia warsztatowe przeniesiono na teren Fabryki, internat do 3-piętrowego budynku "koedukacyjnego", w którym na poszczególnych piętrach rozlokowano dziewczęta i chłopców z dwóch (co najmniej) szkół - ogólniaka i technikum.

- Kraśnicka Fabryka Wyrobów Metalowych oficjalnie powstała w roku 1948 na terenie przedwojennej Fabryki nr 2 Amunicji. Uruchomiono w niej - jako podstawową produkcję łożysk tocznych, ale produkcję amunicji kontynuowano nadal. Twierdzę tak, ponieważ podczas praktyk na terenie Fabryki, przez szpary w drewnianym przepierzeniu ogromnej hali, widywałem długie rzędy stojących, co najmniej 40-centymetrowych mosiężnych łusek amunicji artyleryjskiej. Wówczas było to tabu. Nie jest od dawna - Fabrykę w trakcie przekształceń własnościowych podzielono na kilka spółek zależnych w tym m.in. Zakłady Metalowe-Kraśnik Sp. z o.o. zajmujące się produkcją na rzecz obronności państwa, w której 100% udziałów sprzedano do holdingu obronnego PHZ "BUMAR" i 

Zakład Elementów Tocznych - Kraśnik Sp. z o.o. produkujący elementy toczne i łożyska igiełkowe. Spółka ta została sprzedana koncernowi Tsubaki-Hoover a trwający od lat 90-tych proces restrukturyzacji zakończył się  2 sierpnia 2013 roku zakupem większościowego pakietu akcji przez ZXY Luxembourg Inwestment S.a r.l. z siedzibą w Luksemburgu wchodzącą w skład Tri Ring Group Corporation.

- zanim doszło do aktualnych zmian własnościowych przyfabryczna szkoła kilkakrotnie zmieniała swoją przynależność do ministerstw, w tym przemysłu precyzyjnego, metalowego, maszynowego. Własny tytuł technika-technologa na świadectwie dojrzałości nr 303/71/58 otrzymałem jako absolwent Technikum Mechanicznego Ministerstwa Przemysłu Ciężkiego (!).

Stary i Fabryczny Kraśnik połączono w roku 1975 "pochłaniając" wszystkie miejscowości przy łączącej je drodze. Od roku 1975 jest to rozległy Kraśnik Lubelski - miasto powiatowe.

 

W bardzo skromnych warunkach, w jakich funkcjonowała moja sześcioosobowa rodzina, ulokowanie mnie tam było rozwiązaniem najkorzystniejszym. Najkorzystniejszym dla rodziny. Mnie interesowało wszystko. W roku 1954 rodzinie było już łatwiej - Roman, najstarszy brat, starszy ode mnie o lat osiem, utrzymywał się już samodzielnie. W ramach nakazu pracy, po ukończeniu Technikum w Białymstoku, pracował w Kraśnickiej Fabryce Wyrobów Metalowych. Mieszkał w hotelu robotniczym. Od niedawna, po zamążpójściu za jego szkolnego kolegę, w Kraśniku Fabrycznym mieszkała także siostra, starsza ode mnie o lat pięć. Układ rodzinny gwarantował nadzór nad moimi poczynaniami i wsparcie w ewentualnych sytuacjach krytycznych.

Rodzina postawiła mi jeden warunek: - w Kraśniku pozostanę, dopóki moje wyniki w nauce będą zadawalające przynajmniej na tyle, abym mógł korzystać ze szkolnego stypendium. Jeżeli stracę stypendium, wrócę do pracy fizycznej w Puszczy Białowieskiej.

Decyzję przyjąłem z zadowoleniem. Dzięki niej omijał mnie wykpiwany przez kolegów obowiązek częstej opieki nad młodszym o 11 lat bratem. Kpiny zdarzały się często. Mama głos miała bardzo donośny – Jej zawołanie Taaaaaaadziiiiiiiiiiik – docierało do mnie nawet podczas tumultu przy strzelaniu gola na odległym o prawie kilometr, leśnym boisku. Natychmiast robiłem zwrot i wprost z boiska zbiegałem w kierunku domu. Koledzy odprowadzali mnie głośnym - Tadzik! Mundek się zesrał!...

Znosiłem to bez szemrania – wolałem nie narażać się wciąż zapracowanemu Ojcu, który zawsze ostrzegał tylko raz. Jeżeli nie pomogło, sięgał po pas i karcił tak energicznie, że Mama, która wcześniej naskarżyła, stawała w obronie obrywającego lanie.

 

Motywację do solidnej nauki miałem zatem bardzo konkretną. Szybko okazało się, że wysilać się wcale nie muszę - wiedzę przyswajałem szybko i trwale, więc dużo czasu pozostawało mi na zajęcia sportowe, intensywne czytanie książek, turystykę pieszą i ...wygłupy.

 

Koszary obejmowały rozległy teren przy drodze dojazdowej do KFWM i Kraśnika Fabrycznego. Rozległy na tyle, że mieściło się na nim boisko piłkarskie z bieżnią, a w głębi, poza nim, kilka długich, parterowych, krytych czerwoną dachówką budynków koszarowo-szkolnych. Budynki wyglądały trochę tak, jakby ktoś połączył w szereg po kilka czterorodzinnych domków, z moich rodzinnych, oddzielonych od siebie ogródkami, „czworaków” w Hajnówce! Czyli, dla mnie, swojsko i ...pięknie.

Za budynkiem szkoły i oddzielnym budynkiem internatu, na niezbyt odległym pagórku, górował nad całością samotny budyneczek, wystrojem, głównie czerwoną dachówką, dostosowany do całej reszty. To internatowo-szkolna, co najmniej szesnastokabinowa, zbudowana z drewna latryna. Rząd kabin żeńskich oddzielony był od kabin męskich tylko ścianą ze szczelnie (?) dopasowanych desek. W czasach, gdy ani nocna porno-telewizja, ani prasowe „świerszczyki” nawet nam się nie śniły, nierzadko zdarzało się, że w wyciętych między deskami szparach spotykały się oczy płci przeciwnych.

 

Internatowe sypialnie mieściły po kilkanaście łóżek. Do sal z najmłodszymi uczniami dodawano zwykle co najmniej po dwóch opiekunów z klas najstarszych. Obecność uczniów dorosłych niejako automatycznie eliminowała większość młodzieżowych wygłupów. Starsi mieli stosowny posłuch, woleli mieć spokój. Chętnie z takiego spokoju korzystałem jako pożeracz książek, ale naraziłem się tym na miano egoisty. Próbowano na mnie wymóc korepetycje dla kolegów, nie pojmujących matematyki. Oczywiście, próbowałem ich udzielać, ale w wydaniu 14-latka bez pedagogicznego przygotowania trud okazał się daremny. Uwolniono mnie od takich oczekiwań, gdy uległem namowom udziału w "spektaklach teatralnych" realizowanych przez nauczyciela rysunku technicznego. Nauczyciel-Poldek najwyraźniej minął się z powołaniem. Miał ogromne zacięcie reżyserskie. Po serii prób wystawialiśmy dla okolicznych szkół sztukę "Samotny biały żagiel". Przez kilkanaście występów grałem w niej rolę robotnika portowego-rewolucjonisty Terencjusza. Pracę w zespole traktowałem jako nieco uciążliwe, ale pełne zabawnych wpadek, urozmaicenie pobytu w internacie. 

Scenariusz „sztuki” obejmował m.in. portową strzelaninę. Poldek nie ryzykował żadnych straszaków, więc wymyślił, że za kulisami ustawi obserwatora, który na widok odpowiednio uniesionej broni trzaśnie deseczką w blat. Pomysł niezły, ale prawie nigdy nie udało mu się ustawić obserwatora odpowiednio sprawnego. W szybkiej akcji strzał winien padać równolegle z uniesieniem broni, ale nie padał, więc strzelający, nie mając wyboru, wołał bach! bach! a huk-trzask wystrzału następował z opóźnieniem. Na widok miny strzelającego i takiego bach! - trzask! bach! - trzask! mieliśmy wielką ochotę tarzać się ze śmiechu, ale przed widownią cierpieć musieliśmy w milczeniu.

W 'teatrzyku" miejsca długo nie grzałem. Z dwóch powodów. Pierwszy dotyczył zdarzenia, jakie przytrafiło się bardzo lubianemu koledze (na foto), grającemu rolę marynarza z pancernika Potiomkin. Marynarz, stojąc na beczce, przemawiał do zebranego wokół tłumu. W tłumie oczywiście byłem.  W pewnym momencie marynarz miał wypowiedzieć "ziemia radziecka wam daje", wypowiedział "dam waje". Jego miny nie zapomnę nigdy. Ogromnie speszony próbował poprawić się. Bezskutecznie. Po trzecim "dam waje" nie wytrzymałem - uciekłem za kulisy, padłem na deski. Kurczowe tłumienie śmiechu jest czymś okropnym. Do widowni dotarło tylko dziwne rzężenie. Podobno uznano je za naturalny element spektaklu (?)...

Jak ostatecznie wybrnął z tej sytuacji Jerzy, nie wiem, mimo że nasza przyjaźń trwała do końca nauki. Objawiała się wprawdzie różnie. Najgorzej bywało, gdy Jerzy dopadał mnie na łóżku, przygniatał kolanami moje ręce i bezbronnego zaczynał łaskotać. Okropieństwo, doprowadzające na skraj utraty przytomności!

Udawało mu się to, dopóki w odwecie nie sprawiłem mu lania. Lania zimną wodą – inne, przy ogromnej różnicy krzepy, nie wchodziło w rachubę. Zareagował równie pięknie, jak przy dam waje. Zimna woda wyrwała go ze snu do pozycji siedzącej, a nadziany na jego głowę pusty kubeł tak skutecznie go oszołomił, że podobno zerwał się do biegu, wyrżnął kubłem (z głową w środku !) w drzwi i klapnął przed nimi na cztery litery. Dopiero wtedy zdjął kubeł.

Napisałem podobno, bo w tym czasie metodą ekspresową frunąłem na świeże powietrze. /Ta świetna metoda polegała na pokonywaniu każdego półpiętra jednym skokiem, z nachwytem poręczy w jej połowie, łagodzącym przerzut ciała ponad stopniami schodów/.

W przypadku drugim odgrywałem wyczekiwanie na spotkanie z marynarzem. Podglądany przez ukrytego za rogiem uzbrojonego tajniaka, spacerowałem w zamyśleniu. Aby owo zamyślenie oddać bardziej realistycznie, lewą rękę trzymałem w kieszeni, prawą przez chwilę masowałem czoło. Oberwało się nam za to bardzo ostro. Mnie i Poldkowi. Pani profesor ze szkoły, dla której sztukę wystawialiśmy, uznała moją interpretację za karygodną, niweczącą jej wieloletnie wymagania, aby uczniowie nie nosili łap w kieszeniach. Wg niej brakowało tylko, abym ręką ukrytą w kieszeni, zaczął się drapać. Po czym - przemilczała. Odszczeknąłem, aby kiedyś popatrzyła, gdzie trzymają ręce robotnicy wychodzący po pracy z KFWM. Gdyby ludzki wzrok mół zabijać, od 1955 roku byłbym martwy. Nie zabił, ale za to bardzo skutecznie i na zawsze wypalił moją zgodę na zabawę w teatr. Dzięki tej pani, po rozstaniu z zespołem, mogłem spokojnie skoncentrować się na nauce. Po sześćdziesięciu latach aktywności zawodowej, z ręką na sercu twierdzę, że sukcesy zawodowe i satysfakcję z codziennej pracy zawdzięczam przede wszystkim właśnie rzetelnej wiedzy wyniesionej ze szkół, utrwalonej doświadczeniami z własnej pracy fizycznej, a później pogłębionej studiami na politechnice. Brzmi to jak banalna zachęta do nauki, adresowana do młodzieży szkolnej, ale taka jest prawda. To dzięki rzetelnej wiedzy nie dawałem się później wykołować różnym zawodowym wyjadaczom, moje konstrukcje i technologie nie wymagały poprawek, na udoskonalaniu cudzych nieźle zarabiałem, a kiedykolwiek jakiś dyplomowany mistrz stwierdzał, iż prędzej na d... wyrośnie mu kaktus niż moją sugestię uda się zrealizować, własnoręczną pracą na jego obrabiarce udowadniałem, że czasem mylą się także mistrzowie. 

Dygresja.

Wiedza zawodowa zawsze dawała mi nie tylko satysfakcję z wykonywanej pracy, ale także cenniejszy od wynagrodzenia pieniężnego szacunek przełożonych, podwładnych i uczniów. Niestety, nie uchroniła przed kłopotami.  zamiast w spokoju korzystać z wypracowanej przez 50 lat emerytury, musiałem prowadzić nierówną walkę z Zakładem Ubezpieczeń Społecznych. Ów Goliat w roku 1999 wprowadził mnie w błąd, a w roku 2004 zmienił własną interpretację przepisu prawa, zażądał około 100 tys. zł i zablokował rozwój mojej firmy.

Teraz każdemu, z uporem maniaka powtarzam – w przypadku wątpliwości wynikających z nieprecyzyjnego przepisu prawa, ZAWSZE żądaj interpretacji na piśmie od instytucji, wobec której przepis określa Twoje zobowiązania. NA PIŚMIE !! Polskie sądy, z Sądem Najwyższym włącznie, na ocenę dowodów pośrednich nie tracą czasu nawet wtedy, gdy są one liczne i oczywiste. SN roszczenie ZUS uznał, znaczną część spłaciłem do czasu, gdy ktoś w polskim rządzie, widząc wyraźny błąd interpretacyjny, podobne długi umorzył. (Umorzył bez zwrotu części spłaconej!). 

 

W niewielkiej odległości od budynków szkolnych, pod chmurką istniało kilka urządzeń gimnastycznych. Z wielkim zafascynowaniem oglądałem ćwiczenia na drążku, gdy demonstrował je Kim-In-Sik, Koreańczyk. Nikt w szkole nie był mu w stanie dorównać. Moje umiejętności nabyte w 4-letnim okresie nauki ograniczyły się do wymyku przodem, wymyku tyłem, zwisie na złożonej ręce i w miarę przyzwoitym zeskoku. W pierwszym biegu na 1000 metrów po sfatygowanej bieżni otaczającej boisko, spuchłem na ostatniej prostej. Dobiegłem ostatni. Ów wstyd zatarłem wygrywając większość biegów przełajowych. Czyżby pomagały puszczańskie nawyki?

Poza granicami koszarowej zabudowy, w zimie, na sporej górce ćwiczyliśmy zjazdowe kristianie. Najlepszy był zawsze Leszek Niedzielski z Kraśnika, mnie zjazdowe skręty ciągle nie wychodziły - pozostałem aktywnym do późnych lat "narciarzem spacerowym". Okolice Karlina, Wartkowa, Dargocic i Podborska objeździłem z własnymi synami, okolice Solca-Zdroju z Ireną a obrzeża Puszczy Białowieskiej - samodzielnie.

 

Po przeprowadzce Technikum do Kraśnika Fabrycznego zajęcia lekcyjne i warsztatowe odbywały się na terenie KFWM, a internat przeniesiono do międzyszkolnego internatu  "koedukacyjnego", zlokalizowanego naprzeciwko hotelu robotniczego Fabryki. W internacie mieszkała przede wszystkim młodzież z okolic Kraśnika. Odstawaliśmy od reszty tylko my dwaj – ja z dalekiej Hajnówki i Jerzy, z jeszcze dalszego Mrągowa. Koledzy, w każdą prawie niedzielę bywali w domu, albo rodziny odwiedzały ich w internacie. W obu przypadkach ich szafki zapełniały się domowymi smakołykami. Owoce, ciasta, przepięknie pachnące wędzonki i swojskie wyroby wędliniarskie wywoływały u nas trudne do ukrycia, czasami wręcz głośne przełykanie śliny. Ponieważ prośby nie były ani przyjemne ani skuteczne, potrzebny był dobry pomysł. Wymyśliliśmy bardzo dobry - "Spotkania w 306".

Spotkania obejmowały opowiadania wakacyjne, relacje z rajdów pieszych, udostępnianie zdobywanych na zewnątrz internatu ciekawych książek, prezentacja najnowszych dowcipów oraz pokaźny wachlarzyk kabaretowych wygłupów. Były dostępne wyłącznie dla mieszkańców internatu skłonnych dzielić się swoimi kulinariami z własnej, nieprzymuszonej woli. Dużym powodzeniem cieszył się skecz, jeden z pośród wielu, w którym „dziewczę” z ręcznikowym turbanem na głowie, odziane tylko w spódnicę, imitując przemywanie się morską wodą, głośnym i regularnym

...szszszszuuuuuuuu ...szszszszuuuuuuuu

naśladowało szum łamiących się fal, a narrator nawijał zwykle, ale nie zawsze jednakowo: Jak naucza nasz historyk, prof. Kiszka, Polska, w roku 1920 odzyskała dostęp do morza. Z tej to okazji, wielki wieszcz Ziemi Lubelskiej Bonifacy... (tu padało nazwisko kogoś z widowni) spłodził słynny, tłumaczony na wszystkie języki świata czterowiersz:  

Morze, nasze może

Kąpie się w Tobie dziewczę hoże

Nogi ma, jak dwa słupy

Woda jej sięga do samej ... i tu narrator unosił spódnicę "dziewczęcia".

Bywało, że widownia, na widok malowidła i napisu na pośladkach "dziewczęcia", spadała z łóżek i stołków. (Malowidło i napis, za każdym razem były inne).

Błazenady ułatwiały przetrwanie roku szkolnego. Tylko. Aby zapewnić sobie możliwość nauki w roku następnym, podczas każdych wakacji pracowałem w głębi puszczy, ale o tym pod przyciskiem Białowieża.  W połączeniu ze stypendium udawało się bardzo skromnie przeżyć.

 

W "nowym" internacie mieszkaliśmy w pokojach 5-osobowych, na trzecim piętrze, z ciągle zadymionymi sanitariatami. Niestety – paliliśmy papierosy, a umiejętność zaciągania się dymem i wypuszczania go nosem, ustami a także – w trochę bolesnym dowcipie – uszami, wg ówczesnej mody podobno dodawała nam splendoru. „Umiejętność” taką posiadłem w wieku około dziesięciu lat a pozbyłem się jej dopiero w roku 1997, kiedy szczecińscy kardiochirurdzy pocięli mnie jak prosiaka – obie nogi od kostek do kolan i mostek na całej długości. Zrobili, co było konieczne, pozszywali, mostek powiązali drutami widocznymi na każdym rentgenowskim zdjęciu i jest OK. Teraz przy każdej okazji twierdzę, że każdy palacz ma w swoim życiu dzień, w którym bez oporów może skutecznie porzucić nałóg, ale nie każdy do tego dnia dożyje.

 

Spośród wychowawców, sprawujących nad nami pieczę, najlepiej zapamiętałem Pana Totę, Mamcię, której nazwiska nie pamiętam i ...Kierownika.

Panu Tocie robiliśmy przeróżne kawały, czasami nawet bardzo wredne. Po każdym zawsze nazywał nas durniami i – niestety – zawsze miał rację. Teraz, 65 lata za późno, przepraszającym gestem walę się w piersi aż dudni.

Mamcia traktowała nas ostro tylko wtedy, kiedy bywało to konieczne. Poza tym, najwyraźniej lubiła młodzież i swoją pracę. Świństw nie robiliśmy jej żadnych i zawsze, kiedy leżało to w naszej mocy, nie pozwalaliśmy, aby robił je ktokolwiek inny.

Kierownik - wysoki, budzący respekt, groźny, ale sprawiedliwy wychowawca o kruczej czuprynie, smagłej cerze i przenikliwym spojrzeniu, był człowiekiem raczej bardzo opanowanym, ale także i on, gdy wygłup wykraczał zbyt daleko poza dopuszczalne granice, potrafił – uciskając do ostrego bólu ramię delikwenta – wysyczeć mu wprost do ucha - ...synuniu, bo jak cie p...., to cie cholera wezmie. Syczał to z charakterystycznym, wschodnim akcentem, akcentując każdą głoskę z osobna.

 

Stosownie do obowiązującego wówczas regulaminu, mieszkańcy internatu mieli obowiązek szanować jego mienie i zachowywać w nim wzorowy porządek o każdej porze dnia i nocy. Raz w tygodniu odświeżaliśmy swoje szafki i całą salę na mokro, wg stałego schematu – opróżnienie szafek, przetarcie ich wnętrza, ułożenie na powrót wyjętych uprzednio rzeczy osobistych, później ogólne sprzątanie sali, przy szeroko otwartym oknie.

Aby dotrzeć do wszystkich zakamarków sali zastawionej pięcioma łóżkami, zaczynaliśmy od przesunięcia łóżka środkowego pod drzwi. Łóżko spod okna i ściany lewej przesuwaliśmy do łóżka pod ścianą prawą, zmywaliśmy odsłoniętą podłogę, zsunięte pod prawą ścianą łóżka przesuwaliśmy pod ścianę lewą, zmywaliśmy kolejny fragment podłogi i łóżka boczne wracały na swoje miejsca. Wtedy łóżko środkowe wracało na własne miejsce pod oknem, a przesuwanie łóżek bocznych i zmywanie podłogi przy drzwiach odbywało się podobnie, jak pod oknem. 

Łóżko pod oknem, przy ścianie prawej, zajmował Bogdzio. Sympatyczny, stale blady chłopak, z bujną czarną czupryną.

Bogdzio miał nieco nietypową budowę i jakieś kłopoty ze zdrowiem. Miał bardzo długie ręce – jego dłonie prawie sięgały kolan, a w zajęciach wf nie brał udziału, bo podobno lekarze stwierdzili, że ma powiększone serce. Sam nam to powiedział, więc tylko czasami, dla uściślenia, o którym Bogdanie mowa, określaliśmy go jako Bogdzio - „Byce Serce”.

Podczas któregoś sprzątania, gdy łóżko Bogdzia trafiło na stałe miejsce pod ścianą, on sam przysiadł na parapecie i czekał, aż łóżko środkowe przesuniemy spod drzwi pod okno. Przesunęliśmy je bardzo energicznie, z przekonaniem, że Bogdzio, we właściwym momencie uniesie nogi. Zamiast unieść, wystawił je, żeby wyhamować łóżko - i ...znikł!!! Z okna na trzecim piętrze!

Zamarliśmy z przerażenia. Przez bardzo, bardzo długą chwilę, ze wstrzymanym oddechem, nie mogliśmy się poruszyć. Wyobraźnia podsuwała nam widoki tak okropne, że nikt nie próbował podejść do okna i spojrzeć w dół. Ale jak długo można wstrzymywać oddech?

Gdy szok minął, do okna doskoczyliśmy wszyscy naraz. Na dole nie było nikogo!! 

Przez kolejną bardzo długą chwilą, ze zdumieniem i niedowierzaniem popatrywaliśmy po sobie. Z odrętwienia wyrwał nas dopiero widok otwieranych drzwi. Klnąc głośno własną głupotę oraz jakieś badyle, które podrapały go na dole – wszedł przez nie zasapany Bogdzio. Dopadliśmy go niebotycznie uradowani.

Z radości próbowaliśmy go nawet obcałowywać, a kiedy zaczęliśmy go obmacywać i sprawdzać, co go boli i czy wszystko ma na starym miejscu, wkurzył się, kazał nam sp.... i uwalił się na swoje łoże.      

Wtedy powrócił niepokój. W obawie, że Bogdzio po takim upadku może się nam rozsypać, obserwowaliśmy go bardzo starannie i długo. Kiedy usnął, wsłuchiwaliśmy się w jego oddech. Budziliśmy, gdy zachrapał, aż przy kolejnym budzeniu zerwał się z łóżka i budzącego poczęstował kopniakiem. Wtedy z ogromną ulgą uznaliśmy, że nasz Bogdzio wrócił do nas naprawdę. Mieliśmy szczęście na miarę cudu!


"Spotkania w 306" i wakacyjne zarobki pokrywały tylko niewielką część kosztów nauki. Wciąż bardzo ważnym było szkolne stypendium, zależne od sytuacji materialnej ucznia i jego wyników w nauce. Otrzymywałem je przez wszystkie lata. Zagrożenie nadeszło z najmniej spodziewanej strony - język polski.

 

Nauczanie języka polskiego prowadziła Pani Profesor, na ogół sympatyczna, ale nie zawsze.

Pani Profesor lubiła opowiadać dowcipy. Śmiała się przy tym bardzo serdecznie, z nią cała klasa. Cała, z wyjątkiem mnie. W większości były to dowcipy znacznie wcześniej wystawione przez nas w internacie jako skecze, starałem się więc jak najdyskretniej wykorzystać czas na coś innego. Taka „dyskrecja” to podstawowy uczniowski błąd. Taki sam, jak przekonanie, że można niepostrzeżenie korzystać ze ściąg. Zrozumiałem to wiele lat później, gdy sam dorabiałem wykładając przedmioty zawodowe w szkole średniej i zawodowej. Wykładowca widzi wszystko. Widziała moje reakcje również Pani Profesor i wcale się teraz nie dziwię niechęci, z jaką mnie traktowała. Reszty dopełnił „Szczygieł”, mój bardzo dobry, o rok młodszy kompan z Hajnówki – chłopak, który śmiał się w przeraźliwie okropny, rycząco-beczący sposób. Kiedy bywaliśmy w kinie i Szczygieł zaczynał się śmiać, wszyscy z rzędów przed nami odwracali się ku nam. My odwracaliśmy się również i warto było popatrzeć na miny tych, którzy siedzieli za nami :).

Szczygieł dołączył do Kraśnika w dwa lata po moim wyjeździe. Kiedy po dowcipie Pani Profesor zaczynał się śmiać, wszyscy gapili się tylko na niego. Tego już było za wiele. Szczygieł zrezygnował z Technikum już w trakcie pierwszego roku, a Pani Profesor oznajmiła wobec mojej klasy, że uczniów z Hajnówki nie cierpi. Miałem na to coraz więcej dowodów. Ilość dwój z języka rosła u mnie bardzo szybko, zagrożenie utraty stypendium narastało błyskawicznie. Do pewnego momentu ratowały mnie prace pisemne, ale w odpowiedziach ustnych wystarczyło minimalne potknięcie – zmiana słowa w obowiązkowo wykutym na pamięć fragmencie albo nawet niewłaściwy akcent w wymowie, bym usłyszał – siadaj, dwója. Pewnego dnia nie zdzierżyłem. Po mojej kolejnej dwói za akcent typu muzýka zamiast múzyka, odpowiadał krajan Pani Profesor, uczeń z tej samej, co Ona miejscowości. Poprawiła go sześciokrotnie w znacznie grubszych błędach i z wyraźnie niezadowoloną miną wstawiła mu tróję. Zapytałem, dlaczego tak różnie nas traktuje. Odpowiedzi wolę nie powtarzać. Swojej też. W połowie lekcji zebrałem swoje zabawki, opuściłem salę... Przez długą chwilę pętałem się po korytarzu, jak Jaś z anegdoty „Gdzie sens, gdzie logika”, wyrzucony z klasy po tym, jak zepsuł w niej powietrze. Paniczne myśli kołatały w głowie – CO DALEJ??!

 

Wiedząc, że w Kraśniku nie mam już szans, poprosiłem w sekretariacie o informator szkół średnich. Sekretarka pozwoliła przysiąść przy otwartych drzwiach w wolnej salce naprzeciwko gabinetu Dyrektora. Gdy spisywałem namiary do pokrewnej szkoły w Elblągu, nadszedł Dyrektor. Zażądał wyjaśnień, wysłuchał z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, obiecał pomoc pod warunkiem, że podczas najbliższej lekcji przeproszę Panią Profesor. Nakazał wracać do klasy po najbliższej przerwie.

Przeprosiny zostały przyjęte. Z cienką, ale pozytywną oceną i zachowanym stypendium dociągnąłem do matury.

 

Po egzaminach pisemnych, na pierwszy dzień ustnego z „polaka”, zapowiedziano przyjazd jakiejś komisji z zewnątrz, z kuratorium albo ministerstwa. Zgodnie z pozycją w dzienniku, miałem podchodzić do egzaminu w pierwszej grupie. Po południu miałem startować w biegu na 1000 metrów. Ponieważ do chwili rozpoczęcia egzaminu żadna komisja nie dojechała, Dyrektor zarządził, aby w pierwszej kolejności przeegzaminować poza kolejnością uczniów najsłabszych. Mnie i kolegę powiadomił, że mamy czekać cierpliwie, być może do dnia następnego. Czekaliśmy. Późnym popołudniem kolegę wezwano, mnie nakazano cierpliwość do jutra.

W chwili, gdy zbierałem się do wyjścia, z sali egzaminacyjnej wyszedł Dyrektor. Zajrzał na chwilę do swojego gabinetu, a widząc mnie jeszcze na korytarzu, zabrał na salę, abym szybko załatwił sprawę, skoro naczekałem się tak długo.

 

Wylosowałem pytania i ...konsternacja.

Jedno z pytań – życie i twórczość Juliusza Słowackiego - speszyło mnie tak bardzo, że w innym – dążenia wolnościowe w literaturze epok – pomieszało mi się wszystko. Przez długą chwilę, przysługującą na przygotowanie odpowiedzi, nie byłem w stanie dopasować ani epok do dat, ani dat do epok. Bezradnie zacząłem przysłuchiwać się odpowiedziom kolegi. Trochę kręcił, kołował, więc odruchowo zacząłem go we własnych myślach poprawiać. To bardzo pomogło. Moje wiadomości powróciły na właściwe miejsca, a wyraźne zmęczenie komisji dawało ogromną szansę.

Dokonania Juliusza Słowackiego doskonale znałem tylko do połowy. Dalej absolutne zero. Nie mając mądrzejszego wyjścia, postanowiłem znane tematy rozwijać na maksa a Słowackiego zostawić na koniec z nadzieją, że ktoś ze zmęczonej komisji przerwie moje odpowiedzi przed momentem kompromitacji. Udało się to w ostatniej, nieco wymuszonej chwili.

Mojego maturalnie płynnego nawijania nikt nie słuchał. Gdy dojechałem ze Słowackim do punktu zero, bardziej zaniepokojony niż zmęczony zawiesiłem głos z miną, jakbym miał zamiar rozwijać temat jeszcze przez najbliższą godzinę. Spojrzałem na Dyrektora – pewnie zrozumiał. Zapytał Panią Profesor, czy dotychczasowa wypowiedź wystarczy. Gdy Pani Profesor potwierdziła, Dyrektor powiadomił mnie o zwolnieniu z pozostałych egzaminów, pogratulował i pozwolił cieszyć się, ...ale bez nowych wygłupów.

Wprost z egzaminu popędziłem na stadion. Gdy dobiegałem do niego, zawodnicy dobiegali do mety. Bieg odbył się beze mnie, umknął mi sprzed nosa, ale nie ominęła bura ze strony brata. Brat znał moją pozycję w dzienniku i spodziewał się, że wynik maturalnego egzaminu przekażę mu w godzinach przedpołudniowych.

 

Po odebraniu świadectwa dojrzałości, 9 lipca 1958 podjąłem "pełnoetatową" pracę w Hajnowskich Zakładach Przemysłu Maszynowego Leśnictwa.

We wrześniu 1954 roku rozpocząłem 4-letnią naukę w Technikum Mechanicznym zlokalizowanym na obrzeżach Kraśnika w dawnych koszarach wojskowych. 

Kraśnik często nazywano Starym ponieważ w odległości około 7 km, w pobliżu ówczesnej Kraśnickiej Fabryki Wyrobów Metalowych - na jej potrzeby - na terenach miejscowości połączonych we wspólną nazwę "Dąbrowa-Bór", intensywnie rozbudowywano Kraśnik Fabryczny. 

Materiałów wideo brak.

Kosy Most

Na parkingu przed Kosym Mostem ponownie zastaliśmy kilka aut. Uprzednio byliśmy tu późnym popołudniem, po objeździe Siemianówki. Po „dziwnej” rozmowie z przejeżdżającym cyklistą, przed wyborem most albo wieża widokowa, wybraliśmy wieżę. Cyklista orzekł, że do obu mostów (a nie jednego, jak twierdziłem ja) pozostało do przejścia piechotą ok. 3 km. Sądziłem, że policzył w obie strony.

Przy wieży widokowej wymieniliśmy pozdrowienia z rodziną włoską przemierzającą Puszczę rowerami, utrwaliliśmy kilka obrazów paśników i oczka wodnego, zlikwidowaliśmy mnóstwo komarów, wiele zdążyło uciec. Oczka wodne intrygowały mnie zawsze. Zawsze byłem ciekaw, czy i co dzieje się z rybami, które w takich oczkach utkną podczas wylewów.

Na parkingu drobne zaskoczenie – w małej sprawie wielki plus dla służb leśnych. Zwykle niechętnie korzystam z plastykowych toalet, ale nieraz muszę. Na parkingu przed Kosym Mostem są czyste, nie cuchną, mają nawet bieżącą wodę (ze zbiorników?). Taki stan to nie przypadek, specjalnie sprawdziłem w różnych dniach – w obu to samo. Sądzę, że to zasługa leśników, tych obrzucanych błotem przez ekologów. 

Kosy Most kolejki leśnej jaki był, taki pozostał. Obok wybudowano (kiedy?) drugi, drogowy, stąd nieporozumienie z cyklistą. Ogromnym zmianom uległo otoczenie. Wzdłuż torowiska, po obu jego stronach rosły niegdyś potężne jesiony. Nie ma po nich śladów. Rozległe niegdyś łąki skurczyły się, pochłania je las. Miejsce, w którym wokół strzelistego ogniska z palonych, porzuconych przy torowisku podkładów kolejowych rozstawione były nasze namioty, a odległy stary las echem oddawał nasze radosne rozmowy i śmiechy, zajął kilkunastoletni zagajnik liściastych gatunków agresywnych. Za mostem, w miejscu gdzie w roku 1958 mój brygadzista rozstawił swoją siatkę „drygawicę” kończy się most drogowy, stoją ładnie skomponowane tablice informacyjne i stolik z folderem zawierającym opisy pobliskiej ostoi żubrów. Ale po kolei:

Najstarsze obrazy i bardzo skromne fragmenty wspomnień pochodzą z początkowych lat pięćdziesiątych. Gdy przygrzało wiosenne słońce, z sąsiadem, starszym bodajże o dwa lata Zbyszkiem, wybraliśmy się na Kosy Most „w ciemno” na ryby. Jak, czym nad rzekę dojechaliśmy i jak stamtąd wróciliśmy, absolutnie nie kojarzę. 

Wiem, że po drodze, daleko przed mostem wycięliśmy leszczynowe wędziska. Zbyszek pozostał niski, przestał rosnąć od czasu, gdy na jego plecach zaczął narastać garb, ale był silny i ponadprzeciętnie inteligentny. Wybrał i wyciął wędziska dużo dłuższe i masywniejsze od moich.

Jeszcze teraz widzę, jak zaskoczeni wysoką wodą rozlaną w wielu miejscach na łąkach, przed mostem schodzimy na prawą stronę torowiska, ku rzece. Prowadzi Zbyszek, wygląda przezabawnie. Końcówki jego wędzisk bujają się w miarę marszu – chciałoby się rzec – pod chmurami i nagle …Zbyszek znika.

Chciał przekroczyć prostopadły do rzeki, wodny, niewinnie wyglądający język. Zjechał na tyłku do wypełnionego wodą rowu. Nad lustrem pozostały przede wszystkim rozbujane wędziska, głowa, niewielkie fragmenty ramion, jego wściekłość i mój konwulsyjny śmiech.

Co było dalej – nie mam pojęcia. Co nieco pewnie dopowiedziałby Zbyszek, ale od dawna nie żyje. W dniu zakupu motoroweru, podczas pierwszej jazdy zginął przy zderzeniu z brzozą pochyloną nad leśną drogą do Harcerskiej Górki, przy szosie białowieskiej.

Drugi ostro zapamiętany epizod pochodzi z roku 1958. W mojej pierwszej stałej pracy, podjętej w „Hajmechlesie” zaledwie w dwa tygodnie po ukończeniu Technikum w Kraśniku Lubelskim, mój pierwszy brygadzista dwuosobowej „brygady” zaproponował wspólny, weekendowy rowerowy wyjazd na Kosy Most, na ryby. Ale z siatką. Rybami mieliśmy podzielić się. Nigdy wcześniej tego nie próbowałem więc ciekawość zwyciężyła mimo, że rowerem to spora odległość – ponad 24 km. W jedną stronę! 

Przed Narewką złapałem gumę. Na klejenie nie mieliśmy ani możliwości, ani czasu. Ale Polak potrafi. Brygadzista mocno przewiązał dętkę sznurkiem przed i za dziurą, napompowaliśmy ją i …pojechaliśmy dalej. Jazda z tak „załatwioną” dętką wprawdzie nie była komfortowa, ale była skuteczna.

Sprzęt rozpakowaliśmy za mostem, po lewej stronie torowiska. Brygadzista na łuku rzeki, blisko mostu, zamocował w dnie koniec siatki, wytłumaczył mi, co mam mu przerzucić, gdy przejdzie przez most, powtórzył mocowanie przy drugim brzegu. Siatka stanęła prostopadle do nurtu. Pozostało nam robienie hałasu w wodzie powyżej i poniżej niej, aby skłonić ryby do wpłynięcia w pułapkę. Niestety – przedwczesny zmierzch i nadciągająca burza zmusiły nas do rezygnacji z hałasowania, musieliśmy poszukać schronienia. 

Gwałtowną, ulewną i długotrwałą burzę przetrwaliśmy na filarze mostu, w ciasnej ale suchej niszy pomiędzy jego płaszczyzną pod stopami i betonową płytą mostu nad głowami. Wspięliśmy się do niej z brzegu suchego, rano po ulewie zeskakiwaliśmy w to samo miejsce do 10-centymetrowej wody! Aby nie uszkodzić wzroku przy niekończących się przejściach z nocnej czerni do oślepiających błyskawic, noc przetrwałem w stanie półsennego odrętwienia z głową owiniętą swetrem. Prawdopodobnie ryby zachowały się podobnie – w sieci zaplątał się tylko jeden półtorakilogramowy jaź. Podziału nie było. 

Kolejny incydent, to już lata znacznie późniejsze, bodajże dziewięćdziesiąte. Na rodzinny weekendowy biwak przy Kosym Moście zjechaliśmy z Hajnówki i Narewki, sporą, wyłącznie męską grupą. Pomiędzy dorosłymi i młodzieżą, w tym dwójką moich synów, wytworzyła się jakaś wspaniała atmosfera i więź. Podczas uciążliwego zbierania drewna na opał, ktoś wpadł na „zbawienny” pomysł. Przy wyremontowanym kiedyś torowisku leżały porzucone drewniane podkłady nasycone impregnatami oraz smarami parowozowymi. Zebraliśmy je – do pieczenia kiełbasek nie nadawały się, ale paliły się rewelacyjnie. Promieniście ułożone dawały ponad dwumetrowy płomień, my tylko dosuwaliśmy je do środka w miarę spalania. W nocy wyglądało to przepięknie, więc długo zabawialiśmy się …w kapucyna, który idąc przez rzeczkę, zgubił czerwoną czapeczkę. Siedząc/leżąc w wejściach promieniście wokół ognia rozstawionych namiotów czuliśmy się tak szczęśliwi, że nawet ta prosta zabawa sprawiała nam radość. Odległy las pięknie wtórował. Stłumionym echem oddawał każdy wybuch radosnego śmiechu.

Ranek po bezchmurnej i przede wszystkim bezwietrznej nocy okazał się mniej radosny. Ale tylko trochę. Wszystko, co w nocy w cieple płomieni uniosło się do góry, opadło z rosą na ziemię, namioty i pozostawiony na zewnątrz sprzęt wędkarski. Siwe drobiny i płatki oblepiły wszystko. Ale co tam!

Najwytrwalsi z nas udali się na wędkowanie, w myśl uzgodnienia, że wszystko, co złowimy trafi na wspólną patelnię. I tak się stało, z drobnym wyjątkiem. Jeden z uczestników biwaku po raz pierwszy w życiu złowił rybę – niedużego ale wymiarowego, ponadto bardzo walecznego szczupaka. Był tak podekscytowany, że uzyskał naszą zgodę (i błogosławieństwo) na zabranie ryby i powrót do domu. Musiał natychmiast, od razu (!) wszystko opowiedzieć …żonie. Oczywiście, z okazaniem dowodu rzeczowego.

Było pięknie, dawno minęło.

Uczestnicy tamtych wydarzeń, to w większości szczęściarze. Po wylosowaniu „zielonej karty” wyemigrowali do USA, tam pracują i zwiedzają świat zamieszczając na portalach społecznościowych fotki ze swoich wojaży :).

Utrwalone w pamięci miejsca przejmuje (?) Puszcza. Czy mnie to cieszy ? Odbieram to jak ogrodnik/działkowicz, który po latach ogląda pozostawiony dzikiej naturze swój niegdyś długo modelowany, wypieszczony ogródek.

Gdzieś, głęboko pod skórą, tli się we mnie iskierka niepokojącego przekonania, że żądania pełnego/zupełnego oddania Puszczy dzikiej naturze i sprowadzenia roli człowieka wyłącznie do ochrony takiego stanu to …nieporozumienie zbliżone do żądań odstąpienia od walki z epidemiami i wszelkimi klęskami żywiołowymi pod hasłem - Ludzkość to element przyrody, a przyroda zawsze odrodzi się sama. (Nie jest jedynie wiadomo, po jakim okresie i …w jakiej postaci).

Po krótkim pobycie w Białowieży, drogą wzdłuż Narewki ruszyliśmy w stronę Kosego Mostu. Podczas przejazdu minęliśmy wiele prostopadłych skrzyżowań z drogami leśnymi. Jedna z nich – niestety, nie oznakowana – prowadzi na Cupryki, z którymi wiąże się zabawna historyjka, zawsze wzbudzająca mój uśmiech.

Cupryki z mojej pamięci, to przede wszystkim rozległe łąki z licznie rozstawionymi stogami i brogami. Środkiem płynęła Narewka, bardzo na tym odcinku czysta, mocno poprzerastana wodną roślinnością. W płytkiej wodzie, wśród roślinności istniały piaszczyste korytarze. Jeszcze dziś, po siedemdziesięciu latach, nawet bez przymykania oczu wyraźnie widzę, jak w prześwietlonej słońcem wodzie, nad żółtym piaskiem, z gracją, dostojnie przepływa srebrna, 30-centymetrowa ryba.

Incydent budzący uśmiech dotyczy nocy - po popołudniowym, przeciągniętym do zmierzchu wędkowaniu wspięliśmy się na bróg, porządnie, do samego dachu wypełniony sianem. Noc zapadła bardzo szybko, ale przepełniony wrażeniami pierwszego (i dotychczas ostatniego) pobytu na Cuprykach, nie mogłem usnąć. Po dłuższej chwili, w kompletnych ciemnościach nadleciał i tuż nade mną ciężko osiadł na brogu jakiś wielki ptak. Chwilę wiercił się i …wszystko ucichło. Nieco speszony własnym przestrachem, umyśliłem zemstę. Poczekałem, aż ptaszysko porządnie uśnie, bezszelestnie podkurczoną nogą mocno kopnąłem w szczytowy węzeł. Co wydarzyło się u góry, mogę się tylko domyślać. Odgłos hałaśliwie osuwającego się ciężaru a dopiero po chwili łopot skrzydeł interpretować można różnie...

Nasz ówczesny połów to zaledwie jeden niespełna dwukilowy szczupak, który w nocy (?) połknął uzbrojonego kiełbia, przywiązanego do nadbrzeżnej gałęzi.

Pecha na Cuprykach wiele lat później doświadczył Mundas. Jak przystało na komandosa, jeździł Junakiem. Ta ciężka, głośna, pięknie dudniąca maszyna padła mu nad rzeką. Musiał doprowadzić ją do Hajnówki – łatwo nie było :((.

Kosy Most - Relacje.

10-osobowych. Na szczęście (?) niektórzy, jak nasi rodzice, rozjechali się po Polsce, inni ruszyli w daleki świat. Z bardzo wczesnego dzieciństwa pamiętam, że czasami przychodziły do nas paczki ze smakołykami z Ameryki (USA), a Paweł Durzyński z Kanady (przed emigracją - z Warszawy) twierdzi, że jestem bardzo podobny do jego ojca (!?). 

Bazę wypadową stanowiła Lubatka, gospodarstwo rodziny Kalotów. Ciocia Kalocina była siostrą naszego Taty. Liczebności rodziny dobrze nie pamiętam, dla mnie najważniejsi byli - rówieśnica Barbara i nieco starszy Jan. Razem przebywaliśmy w stodole, na sianie, a kiedy próbowałem pomagać im w pracach gospodarskich Janek traktował mnie irytująco pobłażliwie. Każde z nich miało swoje zadania i obowiązki, moja pomoc była mało przydatna więc chętnie urywałem się do wsi sąsiedniej, w której ktoś z rodziny prowadził zlewnię mleka a w niewielkiej odległości istniały stawy potorfowe z linami. Poza zlewnią rodzina miała młodszego ode mnie maminsynka, wędkę i jabłonkę z wczesnymi, bardzo smacznymi jabłkami. Synek musiał być blisko mamusi, więc po załadowaniu za koszulę sporego zapasu jabłek, zabraniu wędki i wcześniej przygotowanych przynęt, wędrowałem na zakrzaczone stawy sam. Było trochę niebezpiecznie, ale jakże błogo - nikt niczego ode mnie nie żądał, mogłem godzinami myśleć wyłącznie o "niebieskich migdałach" i gapić się na spławik, który później, przez wiele godzin, ciągle widziałem nawet bez przymykania oczu. Gdy złowiłem pierwszego, przepięknego, prawie 2-kilowego lina, gotów byłem skakać z radości ale nie było ku temu bezpiecznego miejsca. No to natychmiast musiałem pochwalić się. Pozostawiwszy wędkę w zlewni, całą, sporą odległość do Lubatki pokonałem ostrym marszobiegiem. Z dumą wręczyłem lina Cioci. Przyjęła rybę z wyraźnym zakłopotaniem. Co z nią zrobiła - nie wiem, nie pamiętam. Zakłopotaniu obecnie nie dziwię się - przymierzać się z jedną rybą do wieloosobowej rodziny było raczej trudno.

Z Lubatki wszędzie było blisko, wszędzie chadzaliśmy pieszo, nad Wisłę i do Iłowa też. Najbliżej było do lasu. Prywatnego!

Kiedy po raz pierwszy usłyszałem określenie "las prywatny" nie bardzo wierzyłem własnym uszom i temu co słyszę. Trudno się temu dziwić - od urodzenia znałem tylko status Puszczy Białowieskiej. O istnieniu w Polsce lasów prywatnych przekonano mnie w latach dorosłych, ale zawsze - i do dzisiaj - miałem i mam wątpliwości, czy wypada zbierać w nich runo.

Nieco dalej niż do lasu, po przeciwnej stronie drogi, pola przecinał zarośnięty olszyną błotnisty rów z niewielką ilością stojącej (?) wody. Nauczono mnie, jak w takim błocku łowi się piskorze, pokazano, jak zachowują się złowione.  Rzeczywiście, one piszczą a w dłoniach trudno jest je utrzymać.

Nad Wisłę powędrowaliśmy w grupie kilkuosobowej. Dotarliśmy do odnogi opływającej zakrzaczoną wyspę. Prześwietlona słońcem, bardzo czysta płytka woda nad złocistym piaskiem dennym, na długo zapadły w mojej pamięci. W myślach widzę ją nawet teraz, po siedemdziesięciu latach. Po delikatnym piasku, w wodzie do kolan brodziliśmy z ogromną przyjemnością, ale ostrzeżono mnie, abym nie zbliżał się do miejsca, w którym woda ciemnieje a w dnie utworzyło się duże ,stożkowe zagłębienie. Kąpiel w odnodze zakończyła się bezproblemowo. 

W Iłowie odwiedziliśmy kolejną Ciocię. Warunki zupełnie odmienne. Pamiętam niewielki domek pięknie otoczony zielenią, podwyższony ganek i nasłonecznione pomieszczenia. Od razu polubiłem ów domek i Ciocię. Samotna Ciocia uparła się, abyśmy nocowali u niej. I stało się. Usnąłem szczęśliwy, znalazłem się sam w pięknym, nasłonecznionym lesie. Musiałem wysikać się. Stanąłem przy drzewie i nagle poczułem, że gorący strumień spływa po moim udzie. Nagle, kompletnie wybudzony, usiadłem w pościeli. Niestety - za późno! Dziesięć lat na karku, pierwsza noc w nowym, bardzo fajnym miejscu i taka niespodzianka, taki przeogromny wstyd. Uspokajające słowa Cioci niewiele pomogły, zdarzenie dokładnie zniweczyło wakacyjne przyjemności. Widok materaca z mokrą plamą śnił się mi przez wiele lat i nocy - oczywiście suchych.

Do Lubatki - wsi w powiecie sochaczewskim, gminie Iłów, trafiłem podczas wakacji 1950. W podróży i przez kilka dni wakacji towarzyszyła mi siostra Kazia. Później, aż do ponownego jej przyjazdu po mnie, musiałem radzić sobie sam. Do dnia niniejszego wpisu minęło prawie 71 lat - do wakacji bieżących pozostały cztery miesiące. Mam prawo co nieco pokręcić, a luźnych fragmentów pamiętam dość dużo. Najgorzej jest z właściwym przyporządkowaniem osób do nazw miejsc, w których odwiedzaliśmy licznie i szeroko rozlokowanych w tamtym rejonie członków rodzin obojga naszych rodziców. Oboje pochodzili z rodzin wielodzietnych, co najmniej 

Lubatka - Relacje.

Lubatka

Powrót do menu

Przed przeprowadzką „na Czworaki” nasza rodzina - Piotr (1902), Janina (1911), Roman (1932), Kazimiera Wiesława (1935), mieszkała w małym drewnianym domku w pobliżu dworca kolejowego. Wszyscy mieli okazję oglądać miły dla oka przedwojenny dworcowy budynek. Mnie pozostał w pamięci tylko zastępczy barak-prowizorka z kasą biletową i prymitywną poczekalnią. W roku 2016 zastałem tablice informacyjne - budynki dworcowe ...do sprzedaży!

Wideo: Szczecin Port z pokładu m/s SEDINA.

Album z dnia 21-07-2020.

2020

2019

Majka odwiedziła nas w sierpniu. Wg uzgodnień z jej mamą odebrałem ją z przystanku autobusów międzynarodowych w Koszalinie. Przyjechała na tydzień. W uzgodnieniach pobytu mieliśmy zaplanowany wspólny wyjazd w polskie góry, odwiedziny drugiej babci w Kołobrzegu i ...powrotna jazda do Anglii autobusem, tym razem ze mną.

Podczas nagrywanego przejazdu do Karpacza odwiedziliśmy czuwającą nad Świebodzinem monumentalną figurę Chrystusa, trochę pobłądziliśmy na objazdach związanych z budową trasy S3 a w w Karpaczu, z wyrachowaniem wynikłym ze zmęczenia jazdą, popełniłem drogowe wykroczenie. Jadąc wg wskazań nawigacji ulicą Gimnazjalną utknąłem na chwilę w miejscu, z którego ukośnie w prawo odbiega ulica Armii Krajowej z nakazanym kierunkiem jazdy. Za znakiem zakazu dalszej jazdy ulicą Gimnazjalną, w odległości zaledwie kilkunastu metrów widziałem docelową rezydencję Apollo i ...pustą ulicę. Nie wiedząc, jak dalej przebiegną wskazania nawigacji, zakaz wjazdu złamałem...

Pobyt w Karpaczu miewał momenty kłopotliwe. Okazało się, że Majka jest od jakiegoś (?) czasu weganką. Hotelowy stół szwedzki niewiele jej oferował więc musieliśmy improwizować. Na górnej stacji wyciągu krzesełkowego panował chłód - z wchodzenia na Śnieżkę zrezygnowaliśmy. Zastępczo większość ulic Karpacza objechaliśmy samochodem z licznymi postojami na zdjęcia. 

Przejazdowe nagrania z autokamery straciłem wraz z dyskiem.

2017 Z Majką. 

Stan w roku 2013 -turnus świąteczny.

Co kilka lat zdarza się, że nieco zmęczeni przygotowaniami, Święta Bożego Narodzenia spędzamy na turnusach organizowanych przez hotele lub sanatoria. Kombinacje bywają różne - z zabiegami leczniczymi, różnymi imprezami towarzyszącymi ale przede wszystkim z uroczystą, wspólną Wieczerzą Wigilijną. Korzystaliśmy ze Spa&Sanatorium SAN w Kołobrzegu, Golden Tulip w Gdańsku, a w roku 2013 czterdziestą rocznicę ślubu spędziliśmy w Karpaczu, w Hotelu Gołębiewski. Irenę znam od 13 (:)) stycznia 1970, ale rocznice obchodzimy niejako publicznie tylko te, stosownie udokumentowane :). Prywatnie bywa różnie.

W/wymienione pobyty miały jedną cechę wspólną - wśród podobnych nam samotników spotkaliśmy wiele grup rodzinnych. Rodziny zjeżdżają do umówionego obiektu z różnych krańców Polski, wspólnie biesiadują, wspólnie korzystają z atrakcji serwowanych przez obiekt i czynią tak od wielu lat, nie narażając żadnej rodziny na uciążliwości, towarzyszące roli gospodarza. System ów ma swoje "plusy dodatnie i plusy ujemne". Są na tej Ziemi ludzie, którym bycie gospodarzem sprawia ogromną frajdę. ...Ale chyba nie tak liczni, jak pozostali.

W Hotelu Gołębiewski spędziliśmy dni 22-29.12. Większość hotelowych atrakcji wykorzystaliśmy, szerokim łukiem omijaliśmy sauny. Źle je znosiłem już w czasach pobytu w Hajnówce. Najchętniej korzystałem z basenów o różnej temperaturze wodnych prądów i wszystkich, bodajże sześciu rodzajów jacuzzi - dla skóry suchej, alergicznej, dla osób z różnymi schorzeniami. Jeden z basenów ma uchylne połączenie z basenem zewnętrznym, zachowującym podgrzaną wodę przy ujemnych temperaturach "pod chmurką". Taki zestaw gwarantuje wrażenia bardzo przyjemne. 

Z jacuzzi bywało gorzej od czasu, gdy do hotelu przybyły dwie spore grupy podstarzałych cyganów. Zachowywali się tak, jakby w jacuzzi trudno im było powstrzymać się od seksu.

W grocie solnej, w kabinie krioterapii, w spa, barach, salach konferencyjnych, teatralnych, kinowych i paru innych miejscach pętanie się z aparatem bez oficjalnej zgody personelu i gości hotelowych byłoby dużym nietaktem. Niektóre wnętrza, w tym przede wszystkim dwie przeogromne sale konferencyjne przygotowane do Wieczerzy Wigilijnej, utrwaliłem przed napływem gości.

 

Czy wśród tak wielu wyszukanych atrakcji istnieją także męczące. Ale w większości przypadków, z czasem, można je opanować. Np. samoobsługa żywieniowa. Jako osoba w wieku mocno zaawansowanym wolałbym zasiąść we wskazanym miejscu, wybrać z karty kuszące dania i niezbyt długo czekać na ich podanie. To nie w Gołębiewskim. Tu, do przeogromnej, przepastnej sali jadalnej przylegają dwa duże prostokątne, zaokrąglone bary (?) otoczone ladami zastawionymi automatami z wrzątkiem i stosami zastawy stołowej. Barmani-kucharze (albo na odwrót) oddzieleni szybami od gości, ciągle coś pichcą, zmieniają, doradzają. W systemie "all inclusive" najadać się można do woli, ale - aby nie przedobrzyć - warto rozpocząć od rozpoznawczego spaceru, podczas którego nabawić się można oczopląsu. Różne gatunki różnie przygotowanych mięs, owoce morza, ślimaki, żabie udka w cieście, przeróżne owoce w cieście serwowane bezpośrednio z gorącego oleju, obok - poza barem - owoce świeże i automaty z różnymi rodzajami kawy. Kursować między wybranym miejscem przy stole i frykasami można wielokrotnie pod warunkiem, że na miejscu pozostawia się bardzo wyraźny ślad swojej obecności. Bez niego pozostawiona na stole zastawa błyskawicznie znika, wymieniany jest obrus, miejsce natychmiast zajmują kolejni goście. Przy tym ogromny gwar i to, co uważam za najbardziej uciążliwe - rozbiegane, pozostawione bez nadzoru dzieci. Jeden z takich rozpędzonych malców wpadł mi pod nogi w momencie, gdy na tacy przenosiłem dwie filiżanki wrzątku. Niewiele brakowało, aby zawartość obu filiżanek znalazła się na jego rozbawionej buzi. Nie zareagował nikt i nawet nie wiem, czy ktokolwiek to zauważył. Ale to tylko dzieci.

Bardziej irytujące sceny dotyczyły pań. Po pierwszych doświadczeniach, do końca pobytu przezornie unikałem ustawiania się w kolejce po wrzątek za dwiema paniami. Trzykrotnie widziałem jak rozplotkowana pani pierwsza odchodziła od automatu z pełną filiżanką, odwrócona do pani stojącej za nią. Na szczęście tylko raz skończyło się to kolizją. Min obu poparzonych osób wolę nie opisywać...

Zwykle po posiłkach przechodziliśmy do okresowo czynnego klubu, serwującego alkohole, napoje gorące i pełne gabloty owoców. Za wyjątkiem jednego głośnego incydentu, w klubie bywało cicho i - po gwarnych posiłkach - wyjątkowo przyjemnie. Tam, na basenach i spacerach przebywaliśmy chętniej niż w bardzo "nagłośnionym" pokoju. Właśnie akustyka tak potężnego obiektu wprawiła nas w największe zaskoczenie. Obok, nad nami mieszkała wieloosobowa rodzina - w łazience dokładnie słyszeliśmy każde ich słowo i każdy głośniejszy oddech...

Podczas zwiedzania Karpacza, w roku 2009, naszą uwagę zwracała przede wszystkim lokalizacja ogromnego placu budowy, widocznego z głównej ulicy. O inwestora i rodzaj inwestycji nie pytaliśmy. Dopiero po upływie kilku następnych lat dowiedzieliśmy się - prawdopodobnie z prasy - że powstaje tam kolejny Hotel Gołębiewski. Czego spodziewać się, wiedzieliśmy po krótkim rozpoznaniu Hotelu w Mikołajkach. Podjechaliśmy obejrzeć to cudo podczas kolejnego, turystycznego objazdu Polski. Wystrój wejścia głównego, recepcji oraz pomieszczeń ogólnodostępnych wydał się nam na tyle imponujący, że konkluzja nasunęła się sama - hotel nie na nasz portfel.

Urzekł nas widok z zupełnie innej bajki. Alejkami obok rozległego parkingu dostojnie a jednocześnie lekko i finezyjnie przejechał przed nami lekki, elegancki powóz (raczej powozik) ciągniony przez młodego, karego konika z grzywą zaplecioną w rząd warkoczyków. Idealnie zestawiony zaprzęg prezentował się przepięknie. Niestety, zdjęcia z pobytu w Mikołajkach i na wspaniałych terenach sąsiednich pozostają zapisane na uszkodzonym dysku zewnętrznym. Jeżeli uda się je odzyskać, www uzupełnię.

2013. Pobyt świąteczny w Hotelu Gołębiewski. 

Minęły dwa lata. Ponownie jesteśmy w Karpaczu. Ponownie w Pensjonacie Dorota. Tym razem we wrześniu. Więcej czasu spędziliśmy z Magdą i Pawłem, razem uczestniczyliśmy w wycieczce do Skalnego Miasta. (Zdjęcia Skalnego Miasta pozostają na uszkodzonym dysku zewnętrznym. Czy odzyskam je kiedykolwiek??).

Uprzednio obeszliśmy Karpacz dookoła, wzdłuż i w poprzek. Teraz wykorzystaliśmy Letni Tor Saneczkowy i Szosowy Tramwaj, degustowaliśmy ruską kuchnię w Bistro Aurora oraz "koncertowe dania" u Pelego, "karmiącego koncertowo".

Na dwa dni spośród tych, które młodzi spędzali na wcześniej umówionym spotkaniu w Szklarskiej Porębie, do Szklarskiej niespodziewanie trafiliśmy także i my. Z Karpacza przesłaliśmy telefoniczne pozdrowienia byłemu mieszkańcowi Karlina. Lech bez wahania orzekł, że zabiera nas do siebie. Podjechał po nas na umówione miejsce, oprowadził po swoich włościach, zarysował planowane zmiany w dużym wczasowisku pięknie usytuowanym nad potokiem, resztę dnia spędziliśmy z jego rodziną w ich domu również pięknie usytuowanym wśród górskiego lasu. W dniu następnym samodzielnie przemierzyliśmy kilka szlaków o różnym stopniu trudności, odwiedziliśmy miejscowe muzeum minerałów. Plon - mnóstwo zdjęć atrakcyjnych obiektów, widoków i elementów przyrody. Wszystkie na uszkodzonym dysku :((.

2009.

2007.10.12-15

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Pierwsze rodzinne wczasy w ówczesnych Bierutowicach (obecnie Karpacz Górny) przyznano naszej rodzinie 3+ na przełomie marca i kwietnia. Trafiliśmy na piękną pogodę. Podczas grupowych spacerów w wysokich odcinkach szlaków, pokonywaliśmy duże połacie zlodowaciałego śniegu. Mijaliśmy dziesiątki ustawionych na nim leżaków, zajętych przez amatorów słonecznych kąpieli, stosujących przeróżne techniki wystawiania ku słońcu 

Jasień Żarski - czterotysięczne miasteczko usytuowane w odległości 5 km od powiatowego niegdyś Lubska, pozostanie w mojej pamięci na zawsze. Tu mieszkałem i pracowałem w latach 1969-72, tu spoczywa moja pierwsza żona, tu - ze swoją rodziną - mieszka nasz syn Maciej. Z pobliskiego Lubska pochodzi druga żona. W Lubsku spoczywają jej rodzice i mieszka jej rodzina. Tak więc powodów do odwiedzin obu sąsiadujących miast miałem i mam mnóstwo, ale do prezentacji i opisów na www zamierzałem powrócić w bliżej nie określonym terminie późniejszym. Do odstępstwa od terminu późniejszego sprowokował mnie znajomy z FB, zamieszczając na swoim koncie fotkę przedwojennej stacji kolejowej Gassen, opublikowaną 27-02-2019 r przez Adama Stodolskiego. Na swoją www dorzuciłem zdjęcia tego, co po owej stacji pozostało w roku 2017.

Wcześniej, w latach 1969-72, ze stacji korzystałem wielokrotnie. Do czasu uzyskania  w roku 1971 mieszkania służbowego, mieszkałem bardzo blisko niej, w Hotelu Pracowniczym Fabryki Maszyn Budowlanych. Stamtąd blisko mieliśmy także do atrakcyjnego punktu widokowego, wielokrotnie odwiedzanego z 2,5-rocznym wówczas Maciejką. Za drugim tunelem dochodziliśmy do piaszczystego, mocno rozgrzanego latem wzniesienia, z którego roztaczał się rozległy widok na glinianki wypełnione turkusową wodą i skarpę z torowiskiem, po którym ciągle przemieszczały się wywrotne wagoniki. Mechaniczny, przestawny czerpak z kilkumetrowej głębokości napełniał je urobkiem po czym znikały w zabudowaniach cegielni. Aksamitny, niebrudzący piasek wzgórza stwarzał okazję do "plażowania", widoki dopełniały reszty - bywaliśmy tam z przyjemnością.

Zdarzało się, że w upalne lato szukaliśmy ochłody w Lubszy. Do rzeczki wędrowaliśmy poza ostatnie zabudowania ulicy Żeromskiego. Dość czysta wówczas woda sięgała zaledwie od kostek na prostym odcinku, do "kolan na zakolach". W latach późniejszych kilkakrotnie słyszałem o powodziach wywoływanych przez ów bardziej strumyk niż rzeczkę. Zawsze z lekkim niedowierzaniem. Do roku 1994, gdy na własne oczy zobaczyłem, jak takie maleństwo narozrabiać potrafi. Krótkie nagranie załączam.

Okres pracy oraz pobytu w Jasieniu i Lubsku zawsze wspominam z przyjemnością. Pracowałem w zespole świetnie zgranych, rozumiejących się ludzi, którym nie obce były przeróżne przypadłości. Słynny z kwiecistej mowy singiel  Pan Czesio, z przeogromnym nadmiarem używał łaciny po tym, jak wypędził do Sojuza swoją eksmałżonkę, Rosjankę. Sam twierdził, że wypędził, bo zastał ją we własnym mieszkaniu z dwoma facetami w trakcie...

Zygmunt, świetny konstruktor oprzyrządowania, miewał raz w miesiącu napady nieważkości. Pił przez kilka dni, nie rozpoznawał ani znajomych, ani siebie. Gdy atak mijał, wracał do pracy, sumiennie, wyjątkowo grzecznie i przede wszystkim z dużą znajomością tematu robił swoje aż do kolejnego napadu. 

Zadania podejmowaliśmy różne. Niektóre przy wdrażaniu wymagały sporego ryzyka. Doświadczyłem tego np. podczas wdrażania wynalazku Politechniki Poznańskiej - głowicy do walcowania długich gwintów na tokarkach zwykłych i rewolwerowych. Pracownik obsługujący wytypowaną przeze mnie rewolwerówkę,  w obawie o swoje zdrowie i życie wykonania próby odmówił. Musiałem zrobić to sam w czasie, gdy wszyscy pracownicy hali maszyn ukryli się w bezpiecznym miejscu. Zrobiłem to z duszą na ramieniu, po bezgłośnym poleceniu się boskiej opiece. 

Walcowanie 600-milimetrowego gwintu M20 przy 900 obrotach na minutę trwało zaledwie kilka sekund. Głowica z trzaskiem otworzyła się w miejscu pożądanym, tuż przed zderzeniem z uchwytem tokarskim, czyli tam, gdzie ustawiłem zderzak. Gładki, błyszczący gwint pierwszej sztuki zachwycił wszystkich obserwatorów, ale tokarz powrócił na swoje stanowisko dopiero po wykonaniu przeze mnie sztuk pięciu.

Miły przerywnik w pracy podstawowej stanowiły wykłady przedmiotów zawodowych w Zespole Szkół Ogólnokształcących i Ekonomicznych w Lubsku. Z 17-19-letnią młodzieżą porozumiewałem się z przyjemnością a gdy po latach odwiedziłem kolegów z taką samą przyjemnością zastałem wśród nich jedną z dawnych uczennic.

Mile wspominam także skromne grono jasieńskich przyjaciół, z którymi czas spędzałem po pracy.

 

Zbyszek - singiel, który po każdym "oczywiście" niemal odruchowo dopowiadał "oczy stójcie" wmanewrował mnie do sekcji szachowej Stali Jasień. Zwykle mnie ogrywał, ale w turniejach odnosiliśmy spore sukcesy. Przygodę z szachami zakończyłem na uzyskaniu mizernej kategorii drugiej. To nie dla mnie.

U Wojtka - lekarza zakładowego, spotykaliśmy się często w dniach, które jego żona spędzała w Warszawie. We czwórkę, ze Zbyszkiem i Karolem z Lubska, męskie spotkania przeplataliśmy niekiedy skromnym pokerkiem. Bywało różnie, raz na wozie, raz pod...

Podczas takich spotkań zdarzały się sytuacje komiczne. Gdy Gaga wyjeżdżała, Wojtka odwiedzały pracownice Fabryki prosząc pod byle pretekstem o pomoc lekarską. Jedne najwyraźniej sondowały warunki, inne po prostu próbowały go wyraźnie podrywać. Wojtek zawsze pozostawał twardy, zbywał je zwykle krótko, przede wszystkim sugestią zgłoszenia się następnego dnia w przychodni zakładowej. Wychodziły zniesmaczone nie wiedząc, że duże fragmenty rozmowy słyszeliśmy z sąsiedniego pokoju,.  przez zamknięte przez Wojtka drzwi.

Zmiany w roku 2017 dotyczą przede wszystkim stosunków własnościowych. Główne zakłady przeszły w ręce prywatne, nowy widziałem tylko jeden (?). Na mapie zaznaczono wiele nazw firm prywatnych, ale są to przede wszystkim firmy jedno lub kilku osobowe.

4-tonowy głaz, zestaw wskazujący kierunek przebiegu 15 południka i tablica informacyjna wymagają solidniejszej opieki. Osoby, które swoją głupotę zechcą potwierdzić trwałym napisem na głazie lub tablicy, znajdą się zawsze, a szkoda, bo jest to zupełnie sympatyczna ciekawostka.

Obwodnicą omijającą zwartą zabudowę miasteczka jeździ się wygodnie, a przepusty, mosty i wiadukty otaczające Jasień nadal pozostają imponujące.

Obrzeża Jasienia 2017.

2017 Pozostałości po Stacji PKP.

Glinianki w latach 1969 i 2017

zdołałem wytłumaczyć. Przed wyjazdem sugerowano mi, abym po wyjściu z dworca PKP po prostu zapytał o drogę i przebył ją pieszo, bez ryzykownego dla nowicjusza korzystania z taksówki. Do miejsca przeznaczenia dotarłem bez zadawania pytań, z dziwnym przekonaniem, że właściwą drogę skądś znam. W latach późniejszych okazało się wielokrotnie, że w świecie realnym docieram do miejsc wcześniej widzianych tylko w snach (??). Ale to temat odrębny…

W Słupsku zakwaterowano mnie w pokoju służbowym, pod którym wieczorami odbywały się klubowe tańce. Po samotnym popołudniowym zwiedzaniu pięknego wówczas miasta, określanego w ówczesnej prasie zamiennie jako Polski lub Mały Paryż, poniosło mnie także do klubu. Podczas swobodnego rozpoznawania sytuacji w terenie widzianym po raz pierwszy w życiu, we wzroku jednej z sympatycznych dziewcząt dostrzegłem życzliwe zainteresowanie. Niemalże z marszu poprosiłem ją do nowego tańca. Znajomość nabierała rumieńców ale... - na parkiecie, w pobliżu nas, pojawiła się para co najmniej dziwna. Pierwsze zderzenie uznałem za przypadkowe, zdawkowo przeprosiłem. Po drugim niezbyt grzecznie poprosiłem tancerza aby zechciał uważać. Po trzecim, wyraźnie złośliwym kopnięciu, dyskretnie oddałem z nawiązką. Dokładnie w tym samym momencie od góry i tyłu opasały mnie wielkie ramiona, przestawiły mnie jak piórko o 90 stopni zanim przeciwnik zdążył zareagować. Od góry usłyszałem tekst - spokojnie kolego, jesteś tu obcy, widziałem ciebie w naszym zakładzie, a to banda bandziorów, która potrafi ciężko poturbować każdego. Przejdźmy razem do twojego pokoju i najlepiej będzie, jeżeli więcej w klubie nie pokażesz się. I tak się stało. Swojego Anioła Stróża zobaczyłem dopiero na ulicy, gdy odstawił mnie od siebie. Wtedy jego sugestię przyjąłem bez entuzjazmu. Teraz przesyłam pozdrowienia i podziękowania :). Miłą dziewczynę, obecnie Panią, która ów incydent pewnie dawno zapomniała, pozdrawiam jeszcze serdeczniej :).

Na zakończenie mojego pobytu i podpisanie umowy z Zakładami w Słupsku przyjechał z Hajnówki ówczesny Dyrektor Techniczny. Po dopełnieniu formalności udaliśmy się na obiad do najelegantszej wówczas restauracji Metro. Przy regulowaniu należności kelner szybko ocenił przygotowaną przez Dyrektora kwotę, zgrabnym ruchem wrzucił ją do przepastnej kieszeni i zaczął się oddalać. Dyrektor zastopował go twardym - Hej! Resztę proszę!

Wyraźnie zaskoczony kelner stanął jak wryty, usztywniony jak kołek powrócił do naszego stolika, ostentacyjnie sięgnął do głębokiej kieszeni i głośno, w teatralnej pozie zaczął odliczać od 1 do 15, kładąc na stole kolejne dziesięciogroszówki. Podsumował równie głośnym - bardzo proszę, jeden złoty, pięćdziesiąt groszy.

Reszta stanowiła niewielką część zwyczajowego napiwku, więc minę miałem pewnie nietęgą. Zdziwiła mnie reakcja gości ze stolików sąsiednich, głównie tradycyjny podział na dwa przeciwstawne obozy. Jedni popatrywali drwiąco, inni z sympatią i wsparciem dla osoby, która przytarła nosa niezbyt sympatycznemu kelnerowi.

13 października 1962 roku przybyłem do Słupska ponownie,. Tym razem autobusem z Wałcza, bezpośrednio z JW 4420, po odbyciu w niej zasadniczej służby wojskowej. W Fabryce Maszyn Rolniczych miałem podjąć uzgodnioną telefonicznie pracę w charakterze technologa. Fabryka oferowała zadowalające wynagrodzenie, doraźne zakwaterowanie w zakładowym hotelu i przydział mieszkania w grudniu, w finalizowanym zakładowym budynku mieszkalnym. W "kadrach" otrzymałem kartę obiegową, obleciałem z nią wszystkie wymagane komórki, pozostał tylko zakładowy lekarz. Miał pojawić się dopiero po godzinie 14.

Z dużym zapasem czasu skorzystałem z pięknej pogody. Czekając na miejskim skwerze usiłowałem pokonać obawy związane z przydziałem mieszkania. Wyposażenie lokalu oraz przejście na własny wikt i opierunek dla osoby, której kawalerski majątek mieścił się swobodnie w niewielkiej walizeczce, to problem raczej niełatwy.

Mimo licznych wątpliwości postanowiłem odwołać uzgodnione spotkanie z następnym pracodawcą. Cdn...

Video: Trasa Ustka-Słupsk-DW203.

Wśród wielu innych miejscowości trwale przeze mnie zapamiętanych, Słupsk z wielu powodów zajmuje ważną, wysoką pozycję. Od roku 1959 do dzisiaj, wielokrotnie odwiedzałem to od zawsze piękne miasto – sam, później także z żoną i synami.

Zaczęło się od pierwszego w mojej „karierze” zawodowej, kilkunastodniowego pobytu „na delegacji”. Przebywałem w Słupskich Zakładach Przemysłu Maszynowego Leśnictwa z zadaniem skompletowania dokumentacji niezbędnej do uruchomienia produkcji przyczep w macierzystych Hajnowskich ZPML. Do kopiowania uzbierało się tego sporo – rysunki konstrukcyjne produktu i jego detali, technologia ich wykonania i montażu, dokumentacja konstrukcyjna stosowanego w Słupsku oprzyrządowania, normy techniczne i stawki płac.

Okoliczności związane z wyjazdem do Słupska po raz pierwszy przekierowały moją uwagę na zjawisko, którego nigdy w racjonalny sposób nie 

Słupsk.

Słupsk

Video: Trasa Ustka-Słupsk-Koszalin DW203

Komentarz - do opracowania.

Ustka-Słupsk-DW203.

Foto: seria z dnia 22-04-2019 poniżej.

Video: Ustka 2019 Port.

Ustkę - konkretnie port, plażę i kilka przymorskich uliczek przelotnie poznałem w roku 1959, podczas kilkudniowego, służbowego pobytu w Słupskich Zakładach Przemysłu Maszynowego Leśnictwa. Przejmowałem stamtąd dokumentację konstrukcyjną i technologiczną przyczep wywrotek, których produkcję na potrzeby ówczesnego leśnictwa zamierzał uruchomić mój pracodawca - Hajnowskie ZPML. /Po uruchomieniu produkcji w Hajnówce, pracowałem przy montażu finalnym - "stawianiu przyczep na osie"/.  Ustkę odwiedziłem ponownie w roku 1963, podczas służbowego pobytu w Słupskich Zakładach Przemysłu Terenowego. Nawiedzałem je jako przedstawiciel Wojewódzkiego Zjednoczenia Przedsiębiorstw Państwowego Przemysłu Terenowego w Koszalinie. Samotnie, później we trójkę, objeżdżaliśmy liczne przedsiębiorstwa terenowe dawnego Województwa Koszalińskiego. Cel - organizowanie i nadzór przebiegu prac związanych z wdrażaniem norm technicznie uzasadnionych (NTU).

Prywatnie odwiedziłem Ustkę dopiero na przełomie lat siedemdziesiątych. Po tym, jak w lokalnych mediach szeroko skomentowano wynik mistrzostw spinningowych, przeniesionych z wielce zaśnieżonego dolnego odcinka Słupi na tereny Słupska. W mieście (!) złowiono wówczas bodajże 48 ryb - wynik rekordowy. Odwiedziłem Słupię, gdy tylko ustąpiły śniegi.

Przy moście, pod którym rzeka przepływa na zachodnią stronę drogi Słupsk-Ustka, trafiłem na wędkarza układającego w bagażniku auta swoje trofeum - przepiękną siódemkę. Taki widok zadziałał jak środek dopingujący. Czym prędzej powędrowałem nad rzekę, na zachodnią stronę drogi.

Zniechęcenie pojawiło się bardzo szybko. Nie znając rzeki, niemalże po każdym rzucie wydobywałem z wody jakiś zaczep - gałązkę lub roślinę oblepioną zwisającym, przezroczystym śluzem. Oczyszczanie kotwiczki z takiego obrzydlistwa było ponad moje siły. Przewędrowałem na stronę wschodnią, z wodą płytką przy moim brzegu i znacznie oddalonym nurtem głównym. Z półtoragodzinnej wędrówki w górę rzeki powróciłem wprawdzie z rybą, ale niespełna trzykilogramową.

Ustka.

Ustka

Powrót do menu

Bytów - Relacje.

Bytów

W roku 2016, na swojej www pisałem: 

Teraz, po przebudowie rodzinnego gniazda, woda jest w mieszkaniu, piece kaflowe zniknęły, starą kuchnię zmieniono na drugi pokój, spiżarnię na łazienkę z wanną, natryskiem i WC, po stronie ganku dobudowano kuchnię nową a powstały w ten sposób taras przylegający do starego dużego pokoju, wyłożono glazurą. W narożniku ogrodu zmienionego w trawnik bracia wybudowali garaż na trzy samochody, obok altanę. Ogrodzenie zmieniono trzykrotnie. Wieloletni, rozsypujący się płot drewniany (20-centymetrowe słupy + sztachety), zastąpiono najpierw siatką w ramkach, później segmentami spawanymi, na ozdobnej podmurówce. To jeszcze ¼ czworaka, ale jakże już inna od części pozostałych…

W roku 2022 zastaliśmy duże zmiany także wewnątrz. W miejscu dawnego zsypu piwnicznego są obecnie schody przykryte uchylną pokrywą, zabezpieczoną blachą falistą. Prowadzą do domowej kotłowni zlokalizowanej w piwnicy, obok zamontowano licznik zużycia wody. Tankowanie oleju opałowego odbywa się z ulicy z odpłatnością "od ręki" za ilość zamówioną. Wiem, widziałem. Wszedłem do kotłowni za panią spisującą stan licznika. Lepsze rozwiązanie trudno byłoby wymyślić.

Kuchnię przeniesiono z przybudówki na stare, przestronne miejsce, umożliwiające wprowadzenie ważnych udogodnień - płyty indukcyjnej z elektronicznie wysuwanym wyciągiem, zmywarki i uzyskanie tak potrzebnej w kuchni, swobodnej przestrzeni. Przybudówkę wykorzystano jako drugą sypialnię.

W stołowym, wykorzystywanym awaryjnie jako sypialnia główna, wymieniono meble, w miejscu, w którym niegdyś królował piec kaflowy, ustawiono kominek przenoszący ciepło na ogrzewanie podłogowe, zainstalowano elektroniczną klimatyzację. Przypuszczam, że prośbą o jej wyłączenie naraziłem się gospodyni - źle znoszę duże różnice temperatur.

W łazience zmieniono zagospodarowanie. Nie ma już wanny, króluje kabina prysznicowa, kibelek i umywalka. Zdjęcia oczywiście mam, ale nie publikuję ze względów oczywistych. Wszystkie zmiany uważam za bardzo przemyślane i wystarczające dla spokojnego, godnego życia na emeryturze, bez zbędnych udziwnień i fajerwerków.

Aktualnie Teresa nadzoruje modernizację mieszkania swojej siostry w Narewce. Planują automatyczne utrzymanie temperatury np. +5 stopni w zimie i swobodę w lato, kiedy Narewkę zechcą odwiedzić.

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Postęp zmian.

Po wyprzedaży.

Opuszczone Gniazdo.

90-Lecie Seniora, uczestnika budowy.

Wersja "pierwotna", z drobnymi modyfikacjami.

Początek - Lata trzydzieste. Foto z publikacji  http://jemirs.blogspot.com/2010/10/hajnowka.html

Naprzeciwko wejścia do starego szpitala, mniej-więcej do połowy odległości pomiędzy ulicami 3 Maja i Piłsudskiego, w latach czterdziestych rozciągało się ogrodzone stalową siatką nagie pole, ograniczone po bokach ulicami AK i Reja. Środek zajmowała kępa wysokiej zieleni otaczająca zabudowania Nadleśnictwa Hajnówka: budynek biurowo-mieszkalny, stajnię, wozownię, skład materiałów różnych m.in. środków ochrony roślin. Od bramy wjazdowej do przerwy wyciętej w ogrodzeniu po stronie ulicy Mikołaja Reja, u wylotu ulicy Sienkiewicza, prowadziła ścieżka „na skróty” wydeptana przez pracowników Szpitala, „Hajmechlesu” i Kolejek Leśnych. O owym nagim placu, obecnie całkowicie zabudowanym, wspominam z kilku dobrze zapamiętanych powodów:

- przed wielu laty, na istniejącym obecnie osiedlowym placu handlowym miałem przyjemność poznać sympatycznego młodzieńca, rówieśnika naszego syna Pawła. Ów młody człowiek, po telefonicznej rozmowie z Pawłem samorzutnie zadeklarował uporządkowanie grobu naszych rodziców. Po 10-godzinnej podróży pozostało nam tylko rozstawienie kwiatów i zniczy.

- stąd, z siedziby Nadleśnictwa, w latach 1954-57, odbieraliśmy sprzęt do wakacyjnych prac na terenie Puszczy

- tu, na przełomie lat czterdziestych i  pięćdziesiątych, po raz pierwszy i jednocześnie ostatni uczestniczyłem w kłusowniczym odłowie zajęcy. Kłusowniczym odłowem nazywam to teraz – wtedy była to „normalna” zimowa wyprawa po zające.

Na łów powędrowałem z nieco starszym sąsiadem, właścicielem Lorda, ogromnego, cętkowanego psa rasy zbliżonej do niemieckiego doga. Późnym grudniowym wieczorem, we wszystkich dziurach w siatce ogrodzeniowej od strony lasu, ustawiliśmy wnyki. Pozostałem na wylocie skrótowej ścieżki, sąsiad uwolnił psa przy bramie wjazdowej. Dziwna gonitwa trwała chwilę – gdy pies dopadał zająca, zając skrzeczał, pies odskakiwał i gonitwa rozpoczynała się od nowa. Zające, które dopadły dziur, zostawały we wnykach, te, które po bezskutecznej próbie przeskoczenia ogrodzenia odbijały się od siatki, w locie chwytał pies i uśmiercał gwałtownym szarpnięciem.

Dwa „kruszejące” na mrozie, podwieszone przed naszym mieszkaniem zające wyglądały jak futrzany wyrzut sumienia – po zdjęciu skóry wyglądały jeszcze gorzej, wręcz obrzydliwie. Zawsze, gdy słyszę o daniu z zająca lub królika, tracę apetyt :(. 

Teren po przeciwległej stronie ulicy, tuż za nowym kościołem, odkąd sięgam pamięcią zawsze zajmował cmentarz katolicki, teraz bardzo rozbudowany. Wycięto sporo drzew, przesunięto ogrodzenie w stronę leśnego „stadionu”. Zniknęła dawna leśna droga, którą chadzaliśmy na osiedle Kolejki Leśne i kolejkową stacyjkę/składnicę taboru wąskotorowego. Teraz, poza nowym ogrodzeniem cmentarza, biegnie droga asfaltowa pod nazwą „Ulica Celna”.

Na terenie osiedla bywałem sporadycznie w tamtejszym sklepie, zwykle wtedy, gdy z lokalnych wiadomości wynikało, że można w nim kupić coś, czego nie było w sklepie na Majdanie.

Do granic osiedla, w roku szkolnym 1952/53, z dwoma kolegami (obaj z Międzytorów) odprowadzaliśmy po lekcjach koleżankę z klasy siódmej. We czwórkę mile spędzaliśmy czas na pogawędkach i chyba nie mylę się sądząc, że każdy z nas potajemnie, w tajemnicy przed resztą, lekko się w niej podkochiwał. Ela w czerwcu ukończyła ostatnią klasę, my do ostatniej dopiero awansowaliśmy. Paczka rozpadła się. Ze Zbyszkiem kontakt urwał się z chwilą ukończenia szkoły, z Wieśkiem trwał do roku 1960 a po raz ostatni spotkaliśmy się na balu sylwestrowym 1971, w hajnowskim Domu Nauczyciela.

 

Za terenem starego cmentarza, w pobliżu drogi na leśne boisko sportowe, na przełomie lat czterdziestych/pięćdziesiątych rósł pokaźny stary dąb z dziuplą na wysokości ok. 3,5 m na tyle wielką, że bez trudu mogła pomieścić nawet cegłę. Gdy zauważyliśmy, że dziuplę opanowały szerszenie, natychmiast zrodził się durny pomysł. Umyśliliśmy, że przed najbliższym meczem piłkarskim, gdy duże grupy hajnowian wędrować będą na stadion, wrzucimy do dziupli kilka kamieni i uciekniemy a rozdrażnione szerszenie zaatakują kibiców. „Pomysł” zrealizowaliśmy, ale szerszenie okazały się mądrzejsze od nas – nie użądliły żadnego kibica, do szosy białowieskiej goniły tylko nas.

 

Na kolejkową stacyjkę chadzaliśmy zwykle w grupach 4+1. Wypożyczaliśmy lekki wąskotorowy wózek, czterej najsilniejsi stawali na jego rogach z długimi tyczkami, najmłodszy sadowił się na środku (na sprzęcie i zapasach) i …zaczynała się super jazda. Narożni „pchacze” szybko zgrywali ruchy, wózek nabierał dużej szybkości, po jego bokach przemykała pozbawiona szczegółów zielona ściana.

Zdarzały się spotkania z jadącym z przeciwka transportem drewna. Pchacze przez specjalne otwory w platformie wózka napierali tyczkami na koła, po wyhamowaniu znosili wózek na pobocze, gestami pozdrawiali maszynistę. Gdy pociąg oddalał się, jazda trwała dalej.

 

Na stadionie/boisku leśnym uczyłem się jeździć na rowerze. Pełnowymiarowe boisko to niby dużo miejsca do jazdy, ale słupki bramek przyciągały jak magnes. Musiałem je zaliczyć, na szczęście bez szwanku dla rowerów. Próbowałem też nauczyć się jazdy „bez trzymanki”. Po paru bolesnych doświadczeniach zrezygnowałem i do teraz z zazdrością patrzę, jak niektórzy zgrabniej jeżdżą, niż chodzą…

Poza obrazami zachowanymi w pamięci, mam w swoich archiwach dwie fotografie z zimy 1958/59, wykonane na ”leśnym boisku” przez śp. Jerzego Przyłożyńskiego-„Dryndola”. Tylko dwie, ale obejmują podstawowy skład naszej ówczesnej paczki – Jerzy był w niej najstarszy...

Przedpołudnie pierwszego dnia pobytu wykorzystaliśmy na rozpoznanie parku, amfiteatru, cmentarza, ulicy Celnej, Kolejek Leśnych, siedziby Nadleśnictwa oraz wstępnie …Czworaków.

Teren obecnego parku oraz zabudowy przy ulicach Armii Krajowej i Piłsudskiego pamiętam z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych jako mizerny, ogrodzony stalową siatką zagajnik brzozowy przy ulicy AK oraz rozległe poletka i nieużytki ciągnące się wzdłuż ulicy Piłsudskiego w pobliże budynku niegdysiejszej Łaźni Miejskiej, funkcjonującej w niewielkiej odległości od skrzyżowania z ulicą 3 Maja i portierni „Tartaku”. Gdzieś w głębi tego terenu istniała niedostępna dla dzieciarni Terpentyniarnia.

Na skrzyżowaniu ulic Piłsudskiego i 3 Maja zachowały się dwa elementy związane z dawnym obrazem tego miejsca: parterowy, rozbudowany wzdłuż ulicy Piłsudskiego budynek Szkoły Podstawowej, do której uczęszczałem w latach 1947-54 oraz gęsty, wysoki grabowy szpaler przy ulicy 3 Maja – pozostałość dawnego liściastego żywopłotu, otaczającego niegdyś przyszkolny narożny plac. Na placu ogrodzonym od strony ulic stalową siatką rosło kilka drzew owocowych, w tym okazała, pięknie owocująca czereśnia. Placu „strzegł” koziołek z bardzo ostrymi 20-centymetrowymi różkami, który bardzo chętnie zjadał podawane mu przez siatkę cukierki i papierosy (!), ale ostro atakował każdego, kto skuszony jego niewinną minką i pięknymi owocami, znalazł się na „jego” terenie. Koziołka pozbyto się po tym, jak jednego z obcych, nieświadomych zagrożenia chłopców mocno poturbował, a drugiego przetrzymał przez całą noc na czereśni.

Dalszy odcinek ulicy 3 Maja, do ulicy AK, to niemalże biała karta mojej pamięci. Wiem, że obrzeże placu szkolnego zajmowała posesja z domem zamieszkałym przez rodzinę ówczesnego dyrektora szkoły, ale obraz jest bardzo nieostry. Teraz, pomiędzy ulicami Piłsudskiego i 3 Maja, istnieje Park Wodny i towarzyszące mu obiekty sportowe.

Po przeciwnej stronie ulicy z chodnika „widzę” w pamięci dawne tartaczne klocowisko, na którym pracował nasz Tata. Był to duży, ciągnący się do ulicy AK skład surowca Zakładów Drzewnych Przemysłu Leśnego (zwanych krótko Tartakiem) w formie wielkich hałd kloców z uzysku krajowego oraz importu (m.in. heban). Takie składy na terenie całej Polski często odwiedzał stryj Stanisław, młodszy brat naszego ojca.

Stryj korzystając z doskonałej znajomości drewna nabytej podczas przedwojennych lat pracy na wyrębach, po wojnie podjął pracę w Gdańskiej Stoczni Remontowej i na jej potrzeby sprowadzał materiały drzewne z całego kraju. Jedną z wielu jego wizyt w Hajnówce zapamiętałem szczególnie.

Stryj, wiedząc że na placu spotkamy ojca, zabrał mnie ze sobą. Podczas wyboru i znakowania drewna dla Stoczni, doszło do sporu z przedstawicielem ZDPL. Stryj zażądał, aby z wybranego kloca odcięto/odrzucono sporą jego część ze względu na ukrytą wadę. Sprzedający odmówił twierdząc, że stryj się myli. Ja również na regularnej korze kloca nie widziałem żadnego znaku sygnalizującego wadę. Stryj grzecznie zaproponował przywołanie innego fachowca - pewien siebie sprzedawca zgodę wyraził. Nie informując o co chodzi, o ocenę kloca poprosił akurat naszego ojca. Ojciec bez chwili wahania wskazał miejsce, w którym należy dokonać cięcia – dokładnie to samo, które wcześniej wskazywał stryj. Wskazał ponadto miejsce, w którym umiejscowiona jest wada. Sprzedawca nie poddał się, przyjął zakład o „dużą wódkę”, wezwał pilarzy i …przegrał.

Mocno utrwalił się w mojej pamięci także inny tartaczny incydent. W czasach wczesnego PRL od kadry kierowniczej przedsiębiorstw państwowych wymagano przynależności partyjnej, światopoglądu materialistycznego oraz "pozdrawiania" robotników zawołaniem CZEŚĆ PRACY. Pamiętam cierpkie miny dwóch dygnitarzy zwiedzających Tartak, gdy na ich „Cześć Pracy” ojciec odpowiedział „Bóg Zapłać” - ...odpowiadał tak zawsze, niezależnie od tego, czym go witano, tradycyjnym SZCZĘŚĆ BOŻE, czy PRLowskim CZEŚĆ PRACY :).

 

Ogromne zmiany nastąpiły także za skrzyżowaniem z ulicą Armii Krajowej. Następowały sukcesywnie, więc wiele poznałem podczas wcześniejszych pobytów w Hajnówce.

Restaurację Leśniczanka pamiętam z roku 2001. W niej uczestniczyliśmy w przyjęciu weselnym najmłodszego bratanka, Mirka. Nocowaliśmy wówczas w hotelu pielęgniarskim po przeciwnej stronie ulicy, na terenie starego szpitala. Już wtedy obiekty związane ze szpitalem wyglądały inaczej niż zapamiętane z końcowych lat czterdziestych, z kilkudniowego w nim pobytu.

Do ówczesnego szpitala trafiłem razem z siostrą – jej dokuczał zapalny wyrostek, więc podobne objawy wmówiła i mnie. Doktor Dowgird usunął nasze wyrostki „taśmowo” a siostrunia puszyła się później, że wcześniej ode mnie zaczęła po zabiegu chodzić.

Echo tamtego wydarzenia dotarło do mnie po pięćdziesięciu latach – podczas obchodu lekarskiego ordynator szczecińskiej kardiochirurgii, bardzo sympatyczny Pan Profesor zapytał, czy znam doktora Dowgirda. Uśmiechnął się tylko, gdy po przekazaniu informacji pełnych szacunku dla doktora, pokazałem ledwie widoczny ślad jego pracy. Do dnia dzisiejszego nie wiem, czy wspomniane zdarzenie miało wpływ na moje leczenie – po dwudziestu latach w Białogardzie, młody, ceniony kardiochirurg, u którego w odstępach 6-miesięcznych stawiam się na badania kontrolne twierdzi, że szczecinianie zastosowali u mnie metodę nowatorską, wcześniej - do roku 1997, nie praktykowaną (?).

Starego szpitala już nie ma, na jego dawnym terenie graniczącym z miejskim cmentarzem katolickim istnieje Dom Miłosierdzia SAMARYTANIN i – od strony cmentarza - Kościół pw. św. Cyryla i Metodego.

Fotografie fotografii udostępnionych w Leśnym Zaułku Historycznym:

Powrót do menu

Wideo: Zbiornik Siemianówka

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Siemianówka.

Powrót do menu

Wideo: Baza U-Bootów /Trasa Karlino-Świnoujście-Karsibór-Karlino.

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Karsibór - Relacje.

Siemianówka

Karsibór

Powrót do menu

Powrót do menu

Za Kościołem, po lewej i prawej stronie ulicy nie zachował się żaden element pasujący lub chociażby przypominający szczegóły obrazów z lat najwcześniejszych. Po stronie lewej, zabudowanej obecnie peerelowskimi blokami, tkwi w mojej pamięci jakieś poletko (kartoflisko ?) ciągnące się od zaplecza budynków ustawionych frontem do obecnej ulicy Kosidłów aż w bezpośrednie sąsiedztwo chodnika 3 Maja.

Po prawej stały luźno rozlokowane budynki, pomiędzy nimi, w linii przyulicznej zabudowy istniał parterowy hotelik, w którym – już jako 18-latek - dostałem od losu solidnego pokerowego klapsa. Nie pamiętam jak doszło do gry umówionej w tym właśnie hotelu w dniu mojej jesiennej wypłaty, w całości „obciążonej” planami konkretnych wydatków. W grze uczestniczyły cztery osoby - mój wtedy nieodłączny kompan Henio „Szczygieł” i dwaj starsi białostoczanie finalizujący jakieś badania kontrolne w Zakładach Drzewnych. Około północy, gdy moje zasoby wzrosły co najmniej trzykrotnie, uzgodniliśmy przerwę na kolację w Hajnowiance. Dobry karciany obyczaj nakazuje aby „fundatorem” był wygrywający. No to byłem...

Gdy po kolacji i kilku szybkich, zdradliwych dla mnie kolejkach powróciliśmy do gry, w ciągu godziny straciłem wszystko, także swoją wypłatę. Wolę nie pisać, co przeżywałem i jakich komentarzy spodziewać się mogłem ze strony rodziców. Na szczęście udało się – pożyczki na rewanż uzgodniony na dzień następny udzielił Henio, dzięki niej z dużą nawiązką odrobiłem straty. Od tamtej przygody twardo w czasie gry stroniłem od alkoholu. Ciągoty do karcianego hazardu zdołałem opanować dość szybko.

 

W niewielkiej odległości za hotelem spory kawał terenu zajmowała siedziba Straży Pożarnej z wysoką wieżą ćwiczeń – wszystko z drewna. Zniknęła, a teren ciągnący się od niej aż do dawnej Łaźni Miejskiej przy obecnej ulicy Piłsudskiego radykalnie, nieodwracalnie zmienił charakter.

W latach czterdziestych i pięćdziesiątych w głębi za SP istniała Parkieciarnia, połączona torem kolejki wąskotorowej z Zakładami Drzewnymi, rozlokowanymi po przeciwnej stronie ulicy. Pracowałem w niej dorywczo przez jeden z wakacyjnych miesięcy w którymś z lat 1955-57. Od godziny 18 do 6 przebywałem samotnie w zamykanej od zewnątrz firmie, w maleńkim pomieszczeniu z biurkiem, wagą laboratoryjną i …leżanką. Miałem obowiązek co dwie godziny pobrać próbki z czynnej na okrągło wielkiej komory suszarniczej, zważyć je, odnotować ciężar w raporcie i odłożyć do dalszego suszenia. Ze wsparciem budzika była to super praca dla nastolatka, pożeracza książek. 

Wjazd na teren Hajnówki od strony Bielska Podlaskiego emocji nie wzbudził. W zakamarkach mojej pamięci zachowały się zaledwie trzy mgliste wspomnienia terenów/wydarzeń wokół ulicy Bielskiej. Najstarsze, z lat prawdopodobnie pięćdziesiątych, dotyczy obrazu Leśnej, który nijak nie pasował do tkwiącego w mojej wyobraźni określenia „rzeka”. Zapamiętałem skromny, zarośnięty, bardziej rów niż strumyk, z niedostrzegalnym przepływem wody o odcieniu granatowym, przejętym od zamulonego dna i bujnej, zwisającej nad wodą nabrzeżnej roślinności. Lekki smrodek kojarzyłem wówczas z bliskością „Fabryki Chemicznej”. Wokół ciągnęły się nieużytki.

Drugie wspomnienie pochodzi z roku 1981. Przy ulicy Bielskiej, za wiaduktem kolejowym, uczestniczyłem w przyjęciu weselnym. Z panną z szanowanego domu żenił się mój bratanek. Zwykle źle znoszę alkohol, trochę przesadziłem, pamiętam niewiele.

Trzecie, ostatnie, z początkowych lat dziewięćdziesiątych, dotyczy dojazdu do Spółdzielni Mieszkaniowej z ofertą dostaw kłódek.

2016-08-05 Dojazd i zakwaterowanie. Zajazd Bartnik-Park-Amfiteatr.

Powrót do menu

Powrót do menu

Żary.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Żagań.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Zwinisław.

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Złocieniec.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Zieleniec.

Powrót do menu

WideoZieleniec 2013  /  Zieleniec 2018 /.

W roku 2013 Zieleniec odwiedziliśmy dwukrotnie - 25 lutego w ramach autokarowej wycieczki organizowanej dla kuracjuszy z Polanicy i Dusznik oraz 5 marca, w ramach samodzielnego zwiedzania okolic samochodem prywatnym.

Sanatoryjny masażysta w Polanicy, twierdzący, że luty w Zieleńcu najczęściej jest bardzo mglisty a słoneczna pogoda rozkwita dopiero w marcu - trafił, miał w roku 2013 rację. W roku 2018 już nie. Potwierdził się natomiast fakt innego rodzaju - do roku 2021, wszystkie wcześniejsze skierowania na leczenia sanatoryjne otrzymywałem/otrzymywaliśmy b. późną jesienią, zimą albo na przedwiośniu. Dopiero w 2021, po trzech latach oczekiwania, otrzymałem skierowanie  na czerwiec do Świnoujścia, ale tu wtrącił się mój lekarz wystawiając pismo ostrzegające, że w aktualnym stanie zdrowia do leczenia sanatoryjnego nie kwalifikuję się ???. Irytujące, ale pozostawiam bez komentarza...

Skierowanie odesłałem i wygląda na to, że tacy jak ja, ostanie lata "dożywać" muszą w domu. Albo w hospicjum!!

W 2018 korzystaliśmy z zabiegów w Dusznikach Zdroju. Słoneczny dzień bez zabiegów wykorzystałem na sesję w górnych partiach Zieleńca. Ależ tam pięknie!

Na trasach zjazdowych gorzej. Widziałem wiele scen z udziałem narciarzy pozbawionych wyobraźni. Wszystkie - na szczęście - skończyły się bezpiecznie, ale do ciężkich urazów brakowało bardzo niewiele. A wciąż bardzo wyraźnie trwa w mojej pamięci zdarzenie z pierwszego, zamglonego pobytu. Gdy przed miejscowym kościołem poziomowałem kamerę, usłyszałem nagły chrzęst nart. Wraz z nim, z dużą szybkością przemknął obok mnie dorosły narciarz, lekko otarł się o kuracjuszkę z naszej grupy i błyskawicznie zniknął za kościołem. Przez chwilę snułem domysły - kto mógł być tak nierozważny? Gdyby potrącona kuracjuszka o ułamek sekundy zrobiła pół kroku w bok, mielibyśmy co najmniej dwie osoby w szpitalu, w stanie ciężkim.

Tam nie było oznakowanej trasy, a podczas pobytów kolejnych zastałem w tych miejscach siatkowe, kolorowe ogrodzenia. Nie zdziwiłbym się, gdyby przemknął tamtędy doskonale znający teren Sługa Boży z miejscowego kościoła, przekonany o przeogromnej mocy boskiej opieki?!

O incydencie szybko zapomniałem jako że z kościoła udaliśmy się wprost do baru, w którym w sporych emaliowanych kubkach serwowano grzaniec. Smakował znakomicie. Po dwóch kubkach mgła i okolica stały się wyjątkowo przyjazne. Nawet bardzo zaśnieżony skrót, którym obok Rezerwatu Przyrody Torfowisko wracaliśmy, zamykając dusznicką pętlę.

Poza wspomnianymi przypadkami nieostrożności, ogląd i rejestracja wszystkiego, co jest i dzieje się w Zieleńcu, sprawia niemałą przyjemność. Co odczuwają wytrawni narciarze, korzystający z wielu tras o różnym stopniu trudności mogę sobie w niewielkiej tylko części wyobrażać. Jazda we mgle, w słońcu, w nocy na trasach oświetlonych - frajda przeogromna, dla narciarza nizinnego wyobrażalna :).

W roku 2018, wśród pasażerów wyciągowej gondoli byłem jedyną osobą bez nart, za to z dużym bagażem wieku i sprzętu wideo. Na szczycie z przyjemnością patrzyłem, jak narciarze zgrabnie wyskakują z gondoli i zmykają pozostawiając miejsce następnym. Gdybym również miał narty, pewnie guzdrałbym się tak, że ktoś wylądowałby na moich plecach. Tak, czy owak, ze swoim bagażem wygramoliłem się z trudem, ale skutecznie, jeszcze przed nawrotem gondoli.

Górną scenerię rejestrowałem z pełnym zachwytem. Miałem przeogromną ochotę aby skrajem najłatwiejszej trasy zejść do Zieleńca, ale to także trasa najdłuższa, bodajże 2,5 kilometra. Gdybym miał lat 30, zrobiłbym to bez wahania, nawet z ryzykiem, że nie zdążę na ostatni ski-bus do Dusznik.

Bez ryzyka zjechałem wyciągiem...

 

5 marca 2013 odrobinę czasu wolnego wykorzystaliśmy do odwiedzenia słynnej 300-letniej Bazyliki Nawiedzenia NMP w Wambierzycach. Trafiliśmy w porze, gdy wejście główne pogrążone było w cieniu. Amatorskie zdjęcia pod słońce okazały się fatalne...

Zakopane.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Wrocław.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Wolin.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Włocławek.

Powrót do menu

We Włocławku poznaliśmy imponującą, prywatną kolekcję starych zegarów.

Aby dotrzeć pod właściwy adres, długo i nerwowo krążyliśmy po mieście, bezskutecznie poszukując nazw ulic na skrzyżowaniach. Co za miasto - prawie nigdzie ich nie ma!           Podczas spaceru poznaliśmy nadwiślańskie bulwary z widokiem m.in. na tamę przy której zatopiono księdza Popiełuszkę, na most włocławski, pałac biskupi i katedrę. Przemaszerowaliśmy przygnębiający fragment starego miasta z bardzo zniszczonymi domami, ciasnymi zaułkami i grupkami mężczyzn w bramach. Tam aparatu nie używałem...  Galeria.

Wigry.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Wicewo.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Warszawa.

Powrót do menu

Materiałów foto-wideo brak. Służba zasadnicza, przynajmniej ta, która mnie dotyczyła bezpośrednio, pozostawiała niewiele czasu na tego rodzaju zajęcia a nawet gdyby, to skromne zasoby finansowe oddalały chęć zakupu stosownego wyposażenia na czasy bardzo odległe. Działo się tak wiele i tak szybko, wydarzenia były tak różnorodne, że jedyną właściwą drogą ich udostępnienia pozostaje solidne, książkowe ich opisanie. Tak czasochłonne zadanie również odkładałem na później. Teraz obawiam się, że już nie zdążę. Szkoda...

Wałcz.

Wideo: Dojazd do Zamku Książ i powrót  /  Zamek Książ i Palmiarnia.

Opis: Zamek i Palmiarnię zwiedziliśmy w dniu 2013-03-02, w ramach wycieczki autokarowej oferowanej przez Biuro Podróży działające m.in. na terenie m. Polanica Zdrój i Duszniki Zdrój. Zgodnie z opinią sanatoryjnego masażysty - pana, który na podstawie wieloletnich obserwacji twierdził, że w Zieleńcu i całym regionie przyległym w lutym najczęściej panują mgły a słońce pojawia się dopiero w marcu - trafiliśmy z wycieczką na pogodę wspaniałą. Przepięknie usytuowany, imponujący Zamek na tle jasnego nieba prezentował się znakomicie. Jeszcze piękniej prezentowały się jego wnętrza urządzone z wyrafinowanym smakiem. Cdn...

Wałbrzych.

Powrót do menu

Powrót do menu

Wideo: Ustronie Morskie 2011 - Bałtyk w koronkach / Ustronie Morskie 2020 /

Ustronie Morskie zajmuje wśród odwiedzanych przez nas miejscowości nadmorskich jedno z czołowych miejsc. Powód jest oczywisty. Do Ustronia mamy najbliżej :). Lubimy tam zajrzeć przede wszystkim przed sezonem urlopowym, gdy ulicami chadzać można spokojnie. Ale nie tylko. Do roku 2020 mieliśmy na dojazdy aż 48 lat!

Aktywność w zwiedzaniu atrakcyjnych okolic i miejscowości znacząco rozkręciliśmy dopiero po roku 1978, po uzyskaniu prawa jazdy i zakupie fiacika 600 w kolorze wiosennego groszku. Maluch śmigał na trasie z szybkością 115 km/godz. nawet ze zwiniętym ciężkim wojskowym pontonem na dachu. Wyglądał jak piętrus - i śmiesznie i żałośnie, często mu nawet współczułem. Ale spisywał się dzielnie, nawet przez długie lata po sprzedaży i przemalowaniu.

Właśnie tym maluchem poniosło nas kiedyś z Ustronia do latarni w Gąskach. Wyczytałem z mapy, że droga o bliżej nie określonym statusie przebiega nad uchodzącą do morza rzeką Czerwona. Takie, nawet niepozorne rzeczki często bywają atrakcyjnymi tarliskami ryb przybrzeżnych - musiałem to sprawdzić. Niestety, rzeczka wyglądała niepozornie a podczas przejazdu nie spotkałem nikogo, kto wyglądałby na obeznanego z tematem. Kiedy o tym wspominam, nabieram chęci aby po upływie półwiecza rekonesans powtórzyć, ale takich zachcianek, odkładanych na później, miewam mnóstwo. Ale rzeczka, w porównaniu z tym, co było dalej to tzw. małe piwo. Horror rozpoczął się po wjeździe na "drogę" w pobliżu plaży. Po czterdziestu latach pamiętam przede wszystkim nadmorski piasek i ogromne w nim głazy. Jak dojechaliśmy do latarni, pojęcia nie mam. Prawdopodobnie wydarzenia, jako zbyt przykre, odruchowo w pamięci wykasowałem. W roku 2020 na mapie istnieje zdjęcie i zapis "Droga Rowerowa". Oczywiście asfaltowa, z zadbanymi poboczami.

Podczas każdych odwiedzin tradycyjnie rejestruję przede wszystkim (ale nie tylko) trwałe zmiany. Na trasie i w miejscowości docelowej. W wyżej sygnalizowanym zapisie z roku 2020 są to: - wycięty podmokły lasek graniczący od strony Karlina z Homanitem; nowa nawierzchnia asfaltowa w Dygowie; nadal wredny przejazd przez tory w Dygowie; powalone słupki drogowe na zakręcie w Kukini (?); skrzyżowanie z trasą S6; budowa długiego dwupiętrowego budynku tuż za ogrodzeniem Holiday Park & Resort; mnóstwo nowych straganów i sklepików wzdłuż deptaku; rodzina dzików na ulicy...

W roku 2019 utrwaliłem fragmenty zabudowy wysokiego brzegu. Budynki nowoczesne, nawet 4-piętrowe usytuowano z nadmierną (?) wiarą w aktualne umocnienia skarpy. Oby nie powtórzyła się historia kościółka w Trzęsaczu.

Materiały z lat wcześniejszych uzupełnię po ich odzyskaniu z uszkodzonego dysku.

Ustronie Morskie.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Uraz.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Unieście.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Turów.

Powrót do menu

Powrót do menu

Poszukiwania wcześniejszych materiałów trwają. Uzupełnię je po odnalezieniu wśród materiałów odzyskanych z uszkodzonego dysku.

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Trzebieszewo.

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Trzebiatów.

Jedną z rozrywko-leczniczych ofert w turnusie był wyjazd do Planetarium w Toruniu. Zapisaliśmy się przede wszystkim po to, by porównać samo Planetarium i jego program z poznanym wcześniej, ale prawie 40 lat temu, Planetarium w Chorzowie. Seans w Planetarium poprzedził długi spacer po Starym Mieście. Obfity plon foto w Galerii.

Toruń.

Topiło - Leśna osada w Puszczy Białowieskiej, nad dziwną, leniwą rzeką Perebel, na której utworzono rozległy basen do okresowego przechowywania drewna. Przechowywano w nim oczyszczone z gałęzi kloce, chętnie łączone w tratwy przez okolicznych wędkarzy.

Rzekę określam jako dziwną, z konkretnego powodu. Z zastawy w obwałowaniu basenu wypływa mizerny strumyk, który w niewielkiej odległości szeroko rozpływa się po grząskim gruncie i ...znika. Sprawdziłem to osobiście kilkadziesiąt lat wcześniej. Teraz bardzo chcę popłynąć w jej górę - pontonem, z kamerą i aparatem. Nie wiem, czy zdążę... 

Wideo: Topiło Kolejką / Topiło samochodem /. Zdjęcia uzupełnię po zakończeniu segregacji materiałów odzyskanych z uszkodzonego dysku zewnętrznego.

Topiło.

Topiło

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Materiałów foto-wideo brak.

Po perypetiach zaistniałych z moim niezamierzonym udziałem, w Gniewie czułem się źle. Skorzystałem z ogłoszenia w lokalnej gazecie, sprawdziłem je telefonicznie, ekspresowo, z dniem 2 lipca 1960 roku załatwiłem rozwiązanie umowy gniewskiej, a 4 lipca 1960 stałem się pracownikiem działu głównego technologa Zakładów Sprzętu Motoryzacyjnego w Tczewie. Około 7-tysięczny Gniew i 60-tysięczny Tczew dzieli

Tczew.

Powrót do menu

Świnoujście.

Powrót do menu

Wideo: Lubuski Monument /

W dniu 17-11-1964 podjąłem pracę w Eltermie, w charakterze szeregowego technologa, z wynagrodzeniem dużo niższym niż w Darłowie. O wyborze zdecydowała możliwość zakwaterowania w wielorodzinnym zakładowym hotelu robotniczym. Otrzymałem pokój z aneksem kuchennym. Warunki dla samotnika bardzo dobre. W podobnych mieszkały nawet rodziny, oczekujące na mieszkania pełnowymiarowe.

Z miejsca zakwaterowania wszędzie było blisko - do pracy, do miasta i sklepów, do dworca, do bliskich atrakcyjnych jezior. Nawet do przyzakładowej przychodni zdrowia. Nie pasował tylko kierunek moich studiów na Wydziale Budownictwa Lądowego Politechniki Szczecińskiej. Po "zdrowotnym" zdyskwalifikowaniu mnie przez Komisję rekrutacyjną na WAT, gdzie zamierzałem zgłębiać zasady cybernetyki, wykorzystałem uruchomienie studiów wieczorowych w Szczecinie, z postanowieniem budowy spektakularnych mostów. Po zmianie pracy, dalsze wsparcie studiów uzależniono od zmiany kierunku. Wybrałem Politechnikę Poznańską - Wydział Mechaniczny ale do zmiany doszło w sposób raczej niecodzienny.

Świebodzin.

Powrót do menu

Wideo - Szymbark Kaszubski Skansen / Sybirakom / Żołnierzom AK / Żołnierzom TOW Gryf Pomorski /

Szymbark.

Powrót do menu

Wideo: W Październiku 2013

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Szwajcaria Połczyńska.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Szklarska Poręba.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Szczecinek.

Powrót do menu

W Szczecinie bywałem wielokrotnie, zawsze w konkretnym celu i zwykle ...w pośpiechu. Zdarzało się, że czas wolny, wygospodarowany po załatwieniu spraw w Szczecinie, spędzałem nad wodą w Kamieniu Pomorskim. Oczywiście z wędką, ale o tym więcej pod przyciskiem KAMIEŃ POMORSKI.

Okazję do wyjazdu wyłącznie rekreacyjnego stworzyły bardzo krótkie odwiedziny wnuczki. Przyleciała z WB na dwa tygodnie ale podzielone na dwu-trzydniowe odwiedziny kilku rodzin w Polsce. Uprzednio kilka dni spędziliśmy w Karpaczu, tym razem pozostaliśmy przy lokalnych wyjazdach kilkugodzinnych + wreszcie od dawna planowany Szczecin - Biała Flota.

W poszukiwaniu wypoczynku w odosobnieniu objechaliśmy leśne jeziora zakładając, że w upalny dzień zmotoryzowani Polacy stłoczą się na plaży nadmorskiej. Nad daleko w lesie skrytymi jeziorami zastaliśmy dziesiątki aut i setki osób myślących podobnie (!). Z kąpieli w jeziorze udało się nam skorzystać dopiero w Dargocicach, ale pewnie tylko dlatego, że pogoda w tamtym dniu była mało przyjazna.

Internetowe rozpoznanie rejsów szczecińskiej Białej Floty okazało się mało zachęcające. Podobnie z pogodą, ale nie mieliśmy innej sprzyjającej okazji.

Z uwagi na ograniczenia sanitarne (i pogodę ?) statki odbywały tylko rejsy jednogodzinne. Tylko w obrębie Portu. Obok zadowolenia pozostał niedosyt i mocne postanowienie skorzystania z rejsu co najmniej dwukrotnie dłuższego, obejmującego także jezioro Dąbie i rzekę Święta. Taki rejs dokładnie trafia w moje zainteresowania stąd (?) uważam, że jest to jedna z ważniejszych atrakcji Szczecina. Gorąco polecam.

Szczecin.

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Strzeszyn.

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Powrót do menu

Powrót do menu

Strzekęcino.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Spyczyna Góra.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Sopot.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Solina.

Powrót do menu

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Smołdzino.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Sławomierz.

Powrót do menu

Wideo: Przedwiośnie 2016 / Sarbinowo-Chłopy 2019 /.

Pozostałe materiały do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Sarbinowo.

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Rymań.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Rościno.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Rogowo.

Powrót do menu

Poszukiwania wcześniejszych materiałów trwają. Uzupełnię je po odnalezieniu wśród materiałów odzyskanych z uszkodzonego dysku.

Rewal.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Rąbino.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Puck.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Przasnysz.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Prosino.

Powrót do menu

Wideo: / Połczyn Zdrój 2020 /

Zdjęcia jesienne opublikowane powyżej pochodzą z dnia 15.11.2020. Mam poza nimi wiele wcześniejszych. Muszę je zlokalizować wśród materiałów odzyskanych i przygotować do publikacji, więc cdn. Okazje do fotografowania w większości powstawały samorzutnie ponieważ w Połczynie droga dojazdowa rozgałęzia się na trzy często wykorzystywane prze mnie kierunki - kontynuacja drogi 163 oraz drogi 172 i 173. Korzystałem z nich wielokrotnie w wyjazdach służbowych w głąb Polski i nie mniej często, w wyjazdach rekreacyjnych na liczne, piękne jeziora Pojezierza Drawskiego. Także na jesienne grzyby!

Bywało, że podczas powrotów z regionów południowych celowo - ale tylko nieznacznie, bo Połczyn nie jest wielki - zbaczałem z trasy przelotowej, aby rozprostować "kości", nieco odpocząć i zrobić drobne zakupy. Do dzisiaj pamiętam niesmak i wszystkie przekroczenia szybkości, gdy po wjeździe do centrum kupiłem żywego karpia, spokojnie pływającego w sklepowym "akwarium". Chciałem go dowieźć do domowej wanny jeszcze żywego!!

Muszę tu wcisnąć karpiową dygresję. Wczoraj skończyłem tłumaczenie obszernego artykułu z australijskiej Guardian&Tribune, w którym autor opisuje m.in. poczynania naszego syna Michała, międzynarodowego instruktora wędkarstwa muchowego, od lat plasującego się w światowej czołówce rzutów odległościowych i rzutów do celu. Michał relaksuje się połowem karpi na muchę, ale złowionych ryb - zgodnie z prawem stanu Queensland - nie może ani zabrać ze sobą ani na powrót oddać wodzie. Grozi za to grzywna do 220 tysięcy $ !! Tam karp i tilapia, traktowane są jako najgroźniejsze szkodniki inwazyjne. Autor przytacza wypowiedzi tamtejszych przyrodników - są zgodne w sprawie zagrożenia dla gatunków rodzimych ale także zgodne w sprawie bezskuteczności rozwiązań prawnych. Sama kara zagrożenia nie zlikwiduje a podobno - jak twierdzi autor - w Nowej Południowej Walii (NSW) niewiele pomogły nawet odłowy karpia i tilapii  z przeznaczeniem na nawozy.

/Przypominam sobie z młodości, co publicznie mówiono o stonce i jak zachęcano społeczeństwo do odpłatnego zbierania owego "wroga rozsianego na Polskę Ludową przez zachodnich kapitalistów"!! :).

Spośród zdarzeń pozostałych, najsilniej utkwiła w mojej pamięci scenka z udziałem śp. teściowej. Przyjechałem z nią, aby odwiedzić Irenę przebywającą na turnusie sanatoryjnym. Trafiliśmy akurat na obchód, musieliśmy poczekać. Skorzystaliśmy z pięknej pogody i ławeczki stojącej przy ulicy, na zewnątrz Uzdrowiska. Nasze bezsłowne oczekiwanie najwyraźniej fałszywie zinterpretował jakiś amator dojrzałych jabłek. Elegant przysiadł po stronie teściowej, zaczął prawić dusery. Słuchałem kątem ucha z rozbawieniem, bo - muszę przyznać - czynił to z wielką wprawą. Ale także z natarczywym uporem. Grzeczną prośbę teściowej, aby przestał i zechciał oddalić się, zignorował, nawijał dalej.

Patrząc mu w oczy, z przyjaznym uśmiechem zapytałem, "czy Mamie pomóc?" Podrywacz, słysząc mój zwrot "Mamo", na krótko zdębiał. Szybko ochłonął, z wcześniejszą swadą zaczął nawijać od innej strony. Oddalił się dopiero po moim uśmiechniętym, ale zdecydowanym "ssssss". Słowa kończyć nie musiałem.

Materiały uzupełnię w miarę ich odnajdywania i przywracania właściwego nazewnictwa.

Połczyn Zdrój.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Polańczyk - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Polanów - Relacje.

Powrót do menu

Wideo: Polanica Zdrój 2013  /  W przygotowaniu "Polanica. Huta Barbara."

W Polanicy byliśmy tylko raz, ale przez 21 dni, bo tyle trwa turnus sanatoryjny. Mieszkaliśmy i korzystaliśmy z zabiegów w sanatorium "Stary Zdrój".

Stosownie do zaleceń medycznych, dużo czasu poświęciliśmy na zwiedzanie okolic, samodzielne i zorganizowane. W ramach zorganizowanych odwiedziliśmy Zieleniec, Zamek Książ i jego Palmiarnię oraz Morawski Kras. Samodzielnie - pieszo okolice Polanicy, samochodem własnym - Wambierzyce i powtórnie Zieleniec, jako że podczas wycieczki trafiliśmy na gęstą mgłę, przy której niewiele mogliśmy zobaczyć. Szczegóły dostępne są (lub będą) pod przyciskami z nazwami własnymi poszczególnych miejscowości.

Każdy czas spędzony w sanatorium wspominam z przyjemnością. Nie wiem, jak odbierają go inni - dla mnie było to zawsze doskonałe "ładowanie akumulatorów". Niestety, w roku 2021 zostałem zdyskwalifikowany. Skierowanie na czerwiec do sanatorium Światowid w Świnoujściu, wg zaleceń lekarza odesłałem...

Polanicę zachowuję w pamięci jako kurort urokliwy mimo powodzi 1977 i 78, która zniszczyła sporą część miasta.

W Pijalni odstrasza zbyt głośna muzyka. Pewnie tylko mnie - osobom, które takową lubią, kłaniam się ze stosownym szacunkiem. (Osobiście preferowałem miejsca, w których dominują "rozmowy" kosów i energiczne kucia dzięcioła).

Polanica Zdrój - Relacje.

Powrót do menu

Podczele - Relacje.

Powrót do menu

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

W sierpniu roku 2016, w podróży do Hajnówki, planowaliśmy przeprawę promem na brzeg wschodni i powrót na trasę po wykonaniu nagrań i zdjęć. Plan skorygowała ulewa. Zrezygnowaliśmy. Przeprawę odwiedziliśmy w okrężnej podróży powrotnej. Tylko odwiedziliśmy - przeprawa promem musi poczekać. Zdjęcia z dnia 13.08.2016 poniżej. Trafiliśmy na przeprawę trzech aut przebudowanych, przystosowanych do dalekich podróży. To jedno z niezrealizowanych, głównie z racji nieznajomości języków obcych, moich dorosłych marzeń...

Poczernino - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Osówko - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Opole - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Nysa - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Nosówko - Relacje.

Powrót do menu

Wideo: Nieszawa 2010 /

Na szczegółowych mapach okolic Ciechocinka widnieje symbol przeprawy promowej w Nieszawie. To zaledwie kilka kilometrów od Ciechocinka, w górę Wisły. Przeprawy promem w różnych porach dnia, przy różnym świetle dają okazję doskonałych ujęć.. Niestety - przeprawa na okres zimy została wstrzymana, prom bezczynnie stoi w zatoczce. Ale ujęcia z brzegu też są niezłe.

Uwaga. Sygnalizowana w zakończeniu wideo strona wyprawypontonowe.pl została zlikwidowana.

Nieszawa - Relacje.

Powrót do menu

Poszukiwania wcześniejszych materiałów trwają. Uzupełnię je po odnalezieniu wśród materiałów odzyskanych z uszkodzonego dysku.

Niechorze - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Narewka - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Myczkowce - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Mrzeżyno - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Międzyzdroje - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Mikołajki - Relacje.

Powrót do menu

Powrót do menu

Urlop w Mielnie>Unieściu po raz pierwszy spędziliśmy dopiero w roku 1973, w rok po podjęciu pracy w POM Karlino. Wcześniej, w zimie 1962/63 byłem tam bodajże dwukrotnie, ale bardzo krótko. Pracowałem wówczas w Wojewódzkim Zjednoczeniu Przedsiębiorstw Państwowego Przemysłu Terenowego w Koszalinie. w Pracowni Konstrukcyjnej. Zjednoczenie mieściło się w starej zabudowie z ogrzewaniem piecowym. Pracownia z podwójnym rzędem stołów kreślarskich zajmowała długą salę z jednym piecem ustawionym na jej początku. W mroźną zimę, nawet przy piecu rozgrzanym niemal do czerwoności, temperatura na końcu sali bywała bliska zeru. Szew Pracowni rzucał wówczas na biurko swoją futrzaną uszankę, zarządzał zrzutkę. Mnie, jako najmłodszego wysyłano po rum do herbaty a sam powiadamiał kadry, że pracę przerywamy. Zwykle wracaliśmy do domów, ale nie zawsze. Zdarzyło się, co najwyżej dwukrotnie, że rozgrzani "herbatą z prądem" jechaliśmy do Mielna na wydmowe ślizgawki. Z ówczesnej zabudowy zapamiętałem bardzo mało. W zimie, w dzień powszedni, była to po prostu senna osada.

W roku 1973 urlop otrzymałem na tyle niespodziewanie, że w eleganckim ośrodku wypoczynkowym administrowanym przez Wojewódzkie Zjednoczenie Przedsiębiorstw Mechanizacji Rolnictwa w Koszalinie, przekształconym od dnia 01-01-1974 w Zjednoczenie Technicznej Obsługi Rolnictwa, miejsca od dawna były zajęte. Wynajęliśmy pokój w prywatnym domku na granicy Mielno-Unieście. W roku 2020 po domku nie ma żadnych śladów.

Urlop spędzaliśmy spokojnie, z drobnym wyjątkiem. Pewnego dnia odwiedzili nas nowi, wielce rozrywkowi znajomi z Karlina. Wieczorem. po plażowaniu powędrowaliśmy na tańce. Było wesoło, głośno, alkoholowo, ale dla nas nieco za krótko. Skończyły się na długo przed świtem. Noc była gorąca i czarna jak smoła więc poniosło nas jeszcze na plażę. Spokojne, lustrzane morze kusiło, zachęcało do odświeżenia się. Błyskawicznie znaleźliśmy się w wodzie. Na pustej plaży pozostały tylko nasze "balowe" stroje. Kompletne. Wracając nieśliśmy je, aby nie zmokły. Dlaczego przechodziliśmy pomiędzy namiotami, przez rozległe namiotowe pole, już nie pamiętam, ale chyba przechodziliśmy nieco za głośno. W kilku namiotach zapalono latarki. Pamiętam, że na każde oświetlenie czwórki golasów odpowiadaliśmy przyłożeniem palca do ust i uspakajającym gestem "baj, baj".

Kolejny urlop w Mielnie spędziliśmy w "naszym" Ośrodku Mewa we trójkę, z 20-miesięcznym Pawełkiem. Pogoda dopisała, było wspaniale - jak zwykle nad morzem :).

Później bywałem/bywaliśmy w Mielnie, Unieściu, nad jeziorem Jamno i przy Kanale Jamneńskim wielokrotnie służbowo i prywatnie. Często w zimie. W pozostałych porach roku w rolnictwie dzieje się dużo - wiosenne siewy, sianokosy, żniwa, wykopki.

Dwa zimowe powroty z Ośrodka Mewa wydźwięk miały szczególny. Gdy po zakończonym spotkaniu mieliśmy wracać do swoich miejscowości okazało się, że kilkudniowe opady śniegu i nadmorskie wichury odcięły nas od świata. Na drodze dojazdowej potworzyły się nieprzejezdne zaspy. Do odśnieżonej drogi krajowej w Mścicach spróbowano dowieźć nas wojskową amfibią. Amfibia, po przejechaniu 1/3 odległości osiadła podwoziem na zaspach tak skutecznie, że pozostały odcinek przewędrowaliśmy pieszo. Horror.

Drugi przypadek dotyczył końcowych lat siedemdziesiątych i ...wysokiej wody. Silne wiatry od morza wtłoczyły do j. Jamno tak ogromne masy wody, że w komunikatach radiowych odradzano jazdę do Mścic przez Strzeżenice. Sugerowano jazdę przez Łazy, Osieki, Kleszcze, Suchą Koszalińską, drogą również zalaną ale podobno przejezdną. Owszem, małym Fiacikiem przejechałem, ale wciąż  słyszę chrobot lodu łamanego przez autko i własne modły aby nie było głębiej i nikt nie nadjechał z przeciwka. Nikt nie nadjechał więc przypuszczam, że pod nieprzezroczystym lodem przejechałem środkiem drogi, w bezpiecznej odległości od zdradliwych, piaszczystych poboczy. Uff!!

23-09-2020r, podczas okazyjnych odwiedzin Mielna, Unieścia i Kanału Jamneńskiego, zapisanego na mapach Google jako Jamieński Nurt, odnotowałem kolejne zmiany. Restauracja i Hotel Meduza zabudowała zieloną niegdyś skarpę od strony ulicy 1 Maja. Teraz na poziomie Promenady Przyjaźni usytuowano oszklony segment kawiarniano-restauracyjny, na poziomie ulicy 1 Maja - lokale z Misiowymi Lodami, Goframi, Sokami, Kawą i Letnimi Napojami. Szkoda, że nie zwróciłem uwagi na Sztuczne palmy ustawione niegdyś wzdłuż Promenady Przyjaźni. W lokalnych mediach kpiono z nich bardzo często :).

Podczas jazdy w stronę Jamieńskiego Nurtu (do tej nazwy nie mogę przywyknąć) mile zaskakuje główna, przejazdowa ulica Unieścia. W roku 2020 jest teraz szeroka, ma wykolorowane ścieżki dla rowerzystów i nową, równą (!) nawierzchnię.

Po zakończeniu segregowania materiałów z uszkodzonego dysku, odzyskanych przez Klinikę Danych w Warszawie, album i opis uzupełnię.

 

Przez kilka dni lipca 2021 przebywali u nas członkowie rodziny z Lubska (młodsza siostra żony, jej mąż oraz ich sznaucer Karo). Objechaliśmy kilka nadmorskich miejscowości - Mielno, Ustronie Morskie, Dźwirzyno, Mrzeżyno, Kołobrzeg. Stąd kilka uzupełniających fotografii.

Mielno > Unieście - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Łeba - Relacje.

Powrót do menu

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Lubsko w listopadzie 2023.

Łazy - Relacje.

Wideo - Lubsko 2011/2017  /  Motocykliści  / - pozostałe do montażu.

Kłopoty rodzinne i separacja sprawiły, że przez długi okres od daty zamieszkania w Lubsku nie nawiązywałem nowych znajomości. Po długiej przerwie poznałem Marię, dziewczynę o przemiłym, rozbrajającym uśmiechu. Bardzo ją polubiłem, ale ciągle uwierała mnie świadomość, że Maria zasługuje na więcej niż może zaoferować jej nieformalny rozwodnik. Gdy poznałem jej siostrę-bliźniaczkę, studentkę identyczną niemal we wszystkim, poddałem się. Kontynuacja znajomości z dwiema identycznymi bliźniaczkami, z których jedna była "za" druga "przeciw", była po wcześniejszych perypetiach ponad moje siły. Marię serdecznie pozdrawiam.

Po kolejnej długiej przerwie, wypełnionej turniejami szachowymi i spotkaniami (niekiedy pokerowymi) wyłącznie w męskim gronie, poznałem Irenę, córkę lubskiego VIPa. Ze zmiennym szczęściem jesteśmy razem już 51 lat! Mamy dwóch synów i (na razie) trzy wnuczki. Oficjalnych gratulacji jeszcze nie otrzymaliśmy, ponieważ formalny związek zawarliśmy dopiero w roku 1973. Wcześniej, bo w lutym 1972, wyjechaliśmy z Lubska. Niejako z konieczności - nasz nieformalny związek psuł wizerunek VIPa.

Podczas wstępnych rozmów w Wojewódzkim Zjednoczeniu Przedsiębiorstw Technicznej Obsługi Rolnictwa w Koszalinie zaproponowano mi pracę w trzech miejscowościach Okonku, Świdwinie oraz Karlinie. Gdy poinformowałem o trwającym postępowaniu rozwodowym dyrektor ZTOR odrzekł, że angażuje moją wiedzę i doświadczenie z nadzieją, że wspomniana sytuacja rodzinna nie pogorszy jakości mojej pracy. OK. Po objeździe w/w miejscowości wybrałem Karlino. Lubsko i Jasień odwiedzamy często. 

Obecnie Lubsko ma świetną, ładnie zagospodarowaną trasę spacerowo-rowerową wokół Zalewu KARAŚ.

Od naszego ostatniego pobytu w Lubsku minęło 5 lat. Przeżyłem lat 83 - koniec moich ziemskich doznań zbliża się błyskawicznie! Czeka nas wszystkich Wielka Niewiadoma. Wśród 8 miliardów mieszkańców Ziemi ukształtowały się różne w tym względzie oczekiwania i przekonania. Nie zdziwię się jeśli kiedykolwiek okaże się, że gdzieś w Kosmosie istnieje Centrum sterujące, zarządzające tym, co dzieje się we Wszechświecie a wszystko co żyje, pełni rolę receptorów rejestrujących wszelkie jego zaszłości, bezprzewodowo przekazywane do Centrum po zakończeniu życia. Centrum - w miarę potrzeb, tworzy nowe formy życia z zastosowaniem postępującej miniaturyzacji. /?/...

W Lubsku zmiany jak wszędzie. Obszar cmentarza wciąż powiększa się. Rośnie liczba nowych domów, jeszcze szybciej - nowych obiektów handlowych. Przy trasie spacerowej wokół zalewu Karaś trwa budowa - podobno nowego basenu z niewielką tężnią(?). Zarastają nieczynne torowiska...

Wideo: Wokół Zalewu KARAŚ w Lubsku.

Lubsko - Relacje.

Powrót do menu

Powrót do menu

Wideo.

Po raz pierwszy Lublin miałem okazję poznać wybiórczo - ze wskazaniem na Zamek Lubelski - podczas nauki w Technikum Mechanicznym MPC, zlokalizowanym na terenie dawnych koszar w Kraśniku, niegdyś Lubelskim. Istniał wówczas także Kraśnk Fabryczny.

Okazji nie wykorzystałem. Przyczyny i Lublina po prostu nie pamiętam. Absolutne zero. Prawdopodobnie na bardzo krótko otrzymałem wyjątkowo interesującą książkę.

 

Do Lublina trafiła po wielu perypetiach Kazia, moja starsza o pięć lat i jedyna siostra. Rodzina jej córki Bożeny ulokowała ją początkowo w dwupoziomowym atrakcyjnym mieszkaniu. W sierpniu 2016 odwiedziliśmy ją, po zakończeniu wspomnieniowego, kilkudniowego pobytu w Hajnówce (to niewiele ponad 220 km.)  Trafiliśmy na Jarmark Jagielloński, stąd mnogość fotografii. Odwiedziliśmy Bożenę i jej partnera Zbyszka w ich nowym, pięknie urządzonym domu.

Odwiedziliśmy Kraśnik - to obecnie jedna miejscowość (Lubelski wchłonął Fabryczny), także miejsce wiecznego spoczynku szwagra Bojara i ulice, którymi przed laty chadzaliśmy codziennie.

Lublin - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Lubiechowo - Relacje.

Powrót do menu

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Lipie - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Krosino - Relacje.

Powrót do menu

Kraśnik - Relacje. 

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Kowary - Relacje.

Powrót do menu

Powrót do menu

Wideo: Koszalin 2020-10-05 / Koszalin 2021-Ulice cd1 / Koszalin-Parkingi-Ulice cd2 / Koszalin 2021 - Ulice cd3 /

 

W Koszalinie zamieszkałem 12 grudnia 1962 roku, po nagłym rozstaniu ze Spółdzielnią ZRYW w Barwicach (więcej o tym pod przyciskiem Barwice). W znalezieniu zakwaterowania dopisało mi szczęście. Pierwsza zapytana starsza 

Koszalin - Relacje.

2023-06-14. Z Pobytu w SU Bałtyk.

Powrót do menu

2023-06-17. Z pobytu w SU Bałtyk.

2023-06-17. Z pobytu w SU Bałtyk. Rejs Widokowy.

2023-06-15. Z pobytu w SU Bałtyk.

2023-06-16. Z pobytu w SU Bałtyk.

Kołobrzeg - Relacje.

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Kołczewo - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Kłodzko - Relacje. 

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Kluczewo - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Kazimierz Dolny - Relacje.

Powrót do menu

1977 przełom marca/kwietnia.

Poprzedza go niewielki plac na którym często parkują samochody. Parkowałem i ja, do dnia, w którym Koszalińską przejeżdżał patrol Policji Drogowej.  Za parkowanie na skrzyżowaniu (?) zapłaciłem mandat. Niewielki, ale bardzo irytujący.

W latach siedemdziesiątych, na terenie Poczty, na ostrym zakończeniu Koszalińska-Pełki, przez kilka lat stała publiczna budka telefoniczna, Później, na jej miejscu, ustawiono pojemnik na odzież używaną. Po montażu wjazdu na teren Poczty, wcześniej dostępnej tylko po kilku schodkach, narożnik ścięto. W roku 2022 na nim i na spornym "skrzyżowaniu" parkują samochody osobowe i przystaje bus dowożący pracowników do Białogardu i Żelimuchy...

Ulica Pełki obiega bloki mieszkalne, wybudowane przez BSM Białogard w etapie drugim, po wybudowaniu osiedla Chopina. Wg starych planów, teren oddzielający bloki od ulicy Koszalińskiej miał być zagospodarowany zielenią i małą architekturą jako teren relaksu dla mieszkańców, klientów pobliskiego domu towarowego i poczty, oraz podróżnych jadących w kierunku Koszalina i Kołobrzegu. Stało się inaczej, prawdopodobnie wtedy, gdy podjęto decyzję o innym, korzystniejszym dla zabytkowej zabudowy ulicy Koszalińskiej przebiegu obwodnicy. Teren planowanego skweru przeznaczono pod zabudowę, utrzymaną w stylu nawiązującym do zabudowy starej. Między innymi miała tam powstać przychodnia zdrowia, jednakże zmieniono lokalizację z chwilą, gdy sąsiednią działkę sprzedano pod siedzibę firmy pogrzebowej ARMAR (!).

Ulicę Pełki zakończono nietypowym wylotem na Koszalińską, w rejonie miejscowej Poczty. 

Ulica Prusa jest krótka - łączy ulicę Wigury z placem Jana Pawła II.

W latach siedemdziesiątych, po obu jej stronach przestrzeń w znacznej części ziała pustką, zabudowaną co najwyżej komórkami stanowiącymi zaplecze budynków skupionych przy placu i Koszalińskiej, w tym miejscowego kina. Idąc do kościoła, ratusza czy chociażby do gospody zlokalizowanej także przy placu, trudno było przy obecnej ulicy Prusa odnaleźć obiekt, którego widok cieszyłby wzrok.

Do roku 2022, miła dla oczu zabudowa opasała ów teren od strony trzech ulic - Koszalińskiej, Wigury i Prusa. Najpiękniej prezentuje się plac z obiektami Ochotniczej Straży Pożarnej, otoczony ulicą Prusa, ulicą Wigury i kanałem młyńskim. Jest zawsze schludny, zadbany, z celnie dobraną kolorystyką. Wjazd na teren operacyjny OSP zlokalizowano przy ulicy Prusa, wejście do budynku z salą wykładową, udostępnianą mieszkańcom przy wielu różnych okazjach - od strony ulicy Wigury. Bezpośrednie sąsiedztwo zmodernizowanego budynku dawnego Sądu Królewskiego, w którym obecnie mieści się Miejskie Centrum Promocji, Policja, Muzeum oraz siedziba Związku Miast i Gmin Dorzecza Parsęty sprawia, że ów fragment Karlina jest jednym z wielu powodów do dumy mieszkańców.

Ulica Słoneczna łączy ulice Tadeusza Kościuszki i Bolesława Chrobrego. W bliskim sąsiedztwie  pozostaje lokalny stadion, dwie hale sportowe, w tym stara i Homanit-Arena, trzy "podręczne" sklepiki wielobranżowe oraz Wioska Dziecięca SOS. Usytuowanie sprawia, że ruch pieszy i kołowy pozostaje nieznaczny. 

Ulica Stroma łączy biegnącą po szczycie wzniesienia ulicę Koszalińską z przebiegającą u jego podstawy, po stronie Parsęty, ulicą Moniuszki. Lewą stronę ulicy, w całości stanowi prywatną własność firmy MAGA, po prawej rociąga się park z amfiteatrem. Ulica stanowi element trasy powtarzalnego od ponad 20 lat Biegu Papieskiego.

Zdjęcie z roku 1976 wykonane z czwartego piętra bloku nr 4 Osiedla Chopina przedstawia fragment ulicy Świerczewskiego (obecnie Szymanowskiego) i placu, na którym wybudowano blok 4A z naszym późniejszym mieszkaniem na drugim piętrze.

Po przeprowadzce w roku 1987 i zagospodarowaniu mieszkania, dość często wyjeżdżałem nad wodę. Zdarzało się, że w dniach, w których mój kierunek jazdy przebiegał kot, wracałem z kilkukilogramową rybą. I stało się. Podczas jednego z kolejnych wyjazdów, siedzący na poboczu kot nie przebiegł. Zatrzymałem się w jego pobliżu, zacząłem namawiać aby zrobił to, na co czekam. W trakcie namowy spojrzałem na okno, w którym jak co dzień, oparta na poduszkach ułożonych na parapecie właścicielka, tradycyjnie obserwowała ulicę. Patrzyła na nas ze zdumieniem. Speszony zrezygnowałem. Kot pozostał na poboczu. Znad wody powróciłem bez ryby. Nie pierwszy i nie ostatni raz...

Jedną ze skrzynek kwiatowych, zawieszonych na naszym balkonie, sierpówki uznały za dobre gniazdo. Samiczka złożyła dwa jajeczka. Gdy spłoszone przedwieczornym sprzątaniem ptaki odleciały, a temperatura w nocy spadła do

W latach 1972-2022 ulica Waryńskiego ulegała wielu modernizacjom. Za ratuszem istniał publiczny szalet, po latach zmieniony w zadaszony przystanek autobusowy. Poniżej istniały dwa parterowe budynki, otoczone zielenią. Ulicę kończył mizerny mostek, niedostępny przy wysokiej wodzie. Mostek wymieniono a w roku 2021 zastąpiono go solidnym mostem łukowym, prowadzącym do nowego parku, uruchomionego późną jesienią.

Parterowe budynki zlikwidowano. Na wysokości ulicy Spichrzowej, przez plac powstały po ich wyburzeniu, wyjeżdżono prostą drogę do tamtejszego gospodarstwa ogrodniczego. Korzystano z niej krótko. W roku 2022 bywa zastawiana autami niepełnosprawnych pracowników narożnej pralni. Do gospodarstwa dojechać można drogą zaznaczoną na mapie, dookoła placu.

Od Placu Jana Pawła II do ulicy Szczecińskiej poprzez Spichrzową, obowiązuje  ruch jednokierunkowy.

Ulica Wigury, jako pierwsza odbiega od ulicy Koszalińskiej, po jej lewej stronie. Licząc od Placu JP II. Kończy się przed Kanałem Młyńskim. Każdemu, kto zechce sprawdzić jej przebieg w roku 2022 odradzam mapę Google w wersji rysunkowej. Więcej szczegółów i korekt zawiera wersja Street View (widok ulicy), dostępna w prawym, dolnym rogu mapy, także wymagająca korekty. Np. budynki 7 i 8 , widoczne na zdjęciach, wyburzone zostały wiele lat temu.

Ale to drobiazg, przy którym rzeczywistość błyszczy i cieszy jeszcze bardziej. W szczególności końcowy fragment ulicy ze zmodernizowanym budynkiem dawnego Sądu Królewskiego i miłymi dla oczu i serca obiektami Ochotniczej Straży Pożarnej. Obiekty OSP cieszą mnie bardzo. Ochotnicy zasługują  bardziej niż ktokolwiek inny na wdzięczność mieszkańców...

Przyjemność chodzenia ulicą psuje tzw. rewitalizacja ciągów pieszych, dokonana poprzez ułożenie drobnej kostki granitowej. Bardzo nierównej.

Mieszkania.

Karpacz

Karpacz

Karpacz - Relacje.

Powrót do menu

Po rozpoznawczym objeździe Okonka, Świdwina i Karlina, zorganizowanym przez Wojewódzkie Zjednoczenie Przedsiębiorstw Technicznej Obsługi Rolnictwa w Koszalinie,    na miejsce zamieszkania i pracy wybrałem Karlino. Z dniem 1 marca 1972 roku podjąłem pracę w Państwowym Ośrodku Maszynowym na stanowisku zastępcy dyrektora d/s technicznych. Na starcie wyglądało to co nieco dziwnie - rozmowy i uzgodnienia prowadziłem z Dyrektorem Zjednoczenia, poza opinią i wolą miejscowego Dyrektora (naczelnego). Wyszło na to, że niejako przywieziono mnie "w teczce". Naczelny wspomniał, że rozglądał się za osobą posiadającą w rodzinie lekarza mogącego poprowadzić przychodnię przyzakładową. Po co to wspomniał - domyślać się można różnie. Nie udało się, więc nie miał wyjścia. Zaakceptował mnie, ale bez wyraźnego entuzjazmu.

Parki

Karlino

Powrót do menu

Karlino

Powrót do menu

Karlino

Miniporadnik - Relacje.

Karlino - Relacje.

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Kamień Pomorski - Relacje.

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Jeziory Wysokie - Relacje.

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Jelenia Góra - Relacje.

Jasień Żarski - Relacje.

W starej wersji www, we wstępie pisałem:

Mam nadzieję, że 15 października 2017 roku ukończę 77 lat. Co będzie dalej – pożyjemy, zobaczymy.

Wszystko jest prawie OK - niepokoi mnie tylko wrażenie, że czas płynie coraz szybciej. Narasta obawa, że nie zdążę zrealizować jesiennej podróży koleją transsyberyjską, zwiedzenia RPA, norweskich fiordów i spotkania z Durzyńskimi, którzy w ramach „zielonej karty” wyemigrowali do Stanów :-(.

Użyłem określenia „wszystko jest prawie OK”. To „prawie” w skrócie przedstawia się następująco:

- ogólny stan zdrowia w opiniach lekarzy - "stosowny do wieku". W opiniach zawartych we wszystkich wypisach ze szpitali, do których co pewien czas „stosownie do wieku” trafiam - zawsze „dobry”.

- od dwudziestu lat, po zerwaniu z ponad 40-letnim nałogiem nikotynowym oraz zainkasowaniu by-passów aortalno-wieńcowych mam mostek powiązany drutami widocznymi na zdjęciach rtg, blizny od kostek do kolan, 20-kilogramową nadwagę, przeciążone nią stawy biodrowe, usunięty woreczek żółciowy i stan po zakrzepicy żylnej.

Hajnówka - Relacje.

Relacje bez foto.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Gubin - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Grzybowo - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Grodno Zachodniopomorskie - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Gościno - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Gosań Klif - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Goleniów - Relacje.

Powrót do menu

Materiałów foto-wideo brak.

Do Gniewu/Gniewa n.Wisłą (obie formy są podobno prawidłowe ?, częściej używaną jest "Gniewu") - zjechałem 10 kwietnia 1960 roku. Zmiana zakładów pracy przebiegła błyskawicznie. Umowę z Hajmechlesem rozwiązałem z dniem 09 za porozumieniem stron, a 11 miałem już nową, na stanowisko technologa w Fabryce Maszyn i Odlewni w Gniewie. Najważniejszym dla mnie elementem umowy było prawo korzystania z przyjemnie umeblowanego pokoju służbowego, usytuowanego na

Gniew - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Głąb Ponde Rosa - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Gdynia - Relacje.

Gdańsk - Relacje.

Dźwirzyno - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Dziwnów - Re;acje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Dygowo - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Dychów - Relacje.

Powrót do menu

Wideo: Runda Dusznickim Ski-busem /

Przedstawiam uboczny plon rodzinnego pobytu w Dusznikach Zdroju, w Sanatorium CHEMIK. Zalety główne: wszystkie zabiegi w jednym obiekcie, niewielka odległość do przyjemnie zorganizowanej Pijalni Wód Mineralnych, liczne atrakcje dla każdej formy spędzania czasu wolnego. Cdn - jeżeli zdążę :(.

2018-02-13.

2018-02-10.

2018-02-06.

2018-02-05.

2018-02-03.

2018-02-02.

2018-01-30.

2018-01-29.

2018-02-15.

2018-02-14.

Duszniki Zdrój - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Domacyno - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Dolina Charlotty - Relacje.

Powrót do menu

Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.

Dąbrowa Górnicza - Relacje.

Powrót do menu

Wideo - Jezioro Bukowo / Dąbkowice 2019.

Na drodze dojazdowej do Dąbkowic obowiązuje zakaz wjazdu. Pozwolenie na dojazd autem do obiektów wypoczynkowych wydają organizatorzy wypoczynku. W lato ruch jest intensywny, szczególnie w dniach, gdy na plaży królują chłodne wiatry :).

Dąbkowice - Relacje.

Powrót do menu

Dąbki - Relacje.

Powrót do menu

Darłówko - Relacje.

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Powrót do menu

Podczas służbowych pobytów w Sławieńskich Zakładach Przemysłu Terenowego w Darłowie poznałem swoją pierwszą żonę. Zakochałem się jak sztubak, po same uszy albo jeszcze wyżej. W każdym razie na tyle mocno, aby 9 maja 1964 (w dzień Zwycięstwa!), bez udziału rodzin, w towarzystwie kilku nowych koleżanek i kolegów wziąć ślub cywilny w USC Darłowo. Obie rodziny długo pozostawały nadąsane a co niektórzy z przekonaniem twierdzili, że małżeństwa majowe zwykle trwają krótko. U nas "przepowiednia"

Darłowo - Relacje.

Wspomniany na wstępie obowiązek spełniliśmy - w odsłonięciu obrazu powszechnie uznawanego za święty, uczestniczyliśmy.

Odwiedziny klasztoru na Jasnej Górze traktuję jako jeden z podstawowych obowiązków każdego Polaka. Można go zrealizować na wiele sposobów. Za najważniejszy od zawsze uważam osobisty udział w pielgrzymce - odbywają się wielokrotnie w ciągu każdego roku nawet z najodleglejszych zakątków Polski. My wykorzystaliśmy w tym celu jeden z pobytów u opolskiej rodziny. Wracaliśmy przez Jasną Górę. Miejsce parkingowe zdołaliśny znaleźć, ale było to w czasie, gdy problemy z chodzeniem nie istniały.

Częstochowa - Relacje.

organizowaliśmy nad wodą, zwykle jak najdalej od morza. To najdalej, to bywały Zalewy Nadarzyckie, rzeka Piława lub jeziora Brody, Strzeszyn, Kocie. Jeżeli decyzja dotyczyła jeziora Drawsko, do wyboru mieliśmy Uraz i Męcidół lub Czaplinek, Siemczyno i Ośrodek WAJK.

W latach 70-tych ubiegłego wieku (pisząc to, czuję się jak osoba z prastarej epoki), w Czaplinku istniała Baza Zaopatrzenia Przedsiębiorstw Technicznej Obsługi Rolnictwa. W latach 1972-83 bywałem w niej kilkakrotnie. Przez Czaplinek i dalej przez Łubowo przejeżdżały zwykle autobusowe wycieczki grzybiarzy zdążające do lasów na obrzeżach poligonu, do lasów nad Piławą za Liszkowem, Jeziorną, Starowicami.

Mimo wielokrotnych przejazdów okazjonalnych, mimo doraźnych zakupów w tamtejszych sklepach i tamtejszym Gospodarstwie Rybackim, miasto znam tylko pobieżnie. Gdy zdarzało się np. że przy temperaturze w Karlinie ok. 25 st. na trasie w Dygowie okazywało się, że nad morzem jest tylko 10-14, robiłiśmy "w tył zwrot". Biwak

Uzupełnienie.

Zdjęcia obok pochodzą z dnia 13-08-2016, z powrotnej podróży z Hajnówki.

Podróży okrężnej, przez Lublin, Sochaczew, Nieszawę, Ciechocinek, Piłę.

Czaplinek - Relacje.

Do Sanatorium "Łączność" trafiliśmy na okres 25.02-18.03.2010 roku, czyli termin jak zwykle. Od dawna dostajemy przydziały w terminach bezpośrednio sąsiadujących - przedzimie, rzadziej zima i przedwiośnie. Ale nie wybrzydzaliśmy. Na ten sam turnus otrzymała skierowanie nasza przyjaciółka, Wanda, wieloletnia pracownica łączności białogardzkiej.  

Sanatorium to bardzo stary obiekt  z dobudowanym skrzydłem, na skrzyżowaniu ulic Warzelnianej i Staszica. Warunki zakwaterowania w dużej rozpiętości. Na ogół - raczej spartańskie. Baza zabiegowa po części w miejscu zakwaterowania, oraz na zewnątrz, w niepozornym budyneczku (zabytek!), po drugiej stronie ulicy. Bywalcy twierdzą, że wszelkie niewygody zakwaterowania kompensuje najlepsze wyżywienie. Podobno żadne inne sanatorium w Ciechocinku nie karmi równie dobrze. Jestem skłonny w to wierzyć. 

Baza rozrywkowa w dużym wyborze i niewielkiej odległości - wstępnego rozpoznania dokonaliśmy we czwórkę, samodzielnie, przed wspólnym spacerem z przewodnikiem ale jako nowicjusze, w drugim dniu pobytu chętnie skorzystaliśmy z jego wiedzy. Przewodnik, to miła Pani o wielkiej cierpliwości, wyposażona w niezły aparat i porównawcze fotki Ciechocinka z różnych pór roku. Na fotkach z lata, najpopularniejszych, przeogromna paleta kolorów i mnóstwo zieleni przesłaniającej miłe dla oka obiekty, doskonale widoczne na przedwiośniu. Fotografie własne publikuję więc jako moje autorskie, przedwiosenne dopełnienie obrazu. Mnogość proszę wybaczyć - większość pochodzi z pierwszego, samodzielnego spaceru z własnym, amatorskim aparatem. 

Fotki wykonane podczas turnusowych spacerów po Ciechocinku potwierdzają moje przekonanie, że w Polsce, w naszej strefie klimatycznej, bywa pięknie o każdej porze roku. Nawet na przedwiośniu, po śnieżnej i pięknej tegorocznej zimie :-)). 

Wdzięczny, godny uwiecznienia temat okresu przedwiośnia stanowi Wisła. Wszędzie, nie tylko w pobliskim Słońsku. Rozległe widoki na wysoką wodę, jej zmienny stan, rozlewiska, oblodzenia, spływająca kra. Z Ciechocinka do Słońska Górnego nie jest daleko - to tylko nieco dłuższy spacer, a na przedwiośniu nie dokuczają ani komary, ani żadne inne dokuczliwe "latawce".

Kolejnym miejscem, w którym Wisła zbliża się do lewego wału przeciwpowodziowego, jest Słońsk Dolny. Na spacer z Ciechocinka zbyt daleko. Przez wał, na nadbrzeżne łąki prowadzi ukośna droga. W dniu wykonywania fotek, tuż za wałem, droga kryła się pod podwyższoną wodą.

Kolejny wdzięczny obiekt fotograficzny, to słynne ciechocińskie tężnie solankowe. Oczywiście zostały dalece zmodernizowane. Niegdyś do podawania solanki na tężnie wykorzystywano wiatraki widoczne na kilku fotografiach. Obecnie pozostają artefaktem o dużym znaczeniu historycznym - solankę do tężni podają ze źródła pompy z napędem elektrycznym. Znaczenie tężni w sposób szczególny doceniono w roku 2017 - tężnia z wiatrakiem obecna jest w herbie uzdrowiska, na fladze, sztandarze i pieczęci miasta oraz łańcuchach burmistrza i przewodniczącego Rady.

Tężnie odwiedzaliśmy wielokrotnie. Drewniane konstrukcje wciąż traktuję jako wyjątkowo imponujące.

Z uśmiechem wspominam restauracyjne tańce, zorganizowane z okazji Święta Kobiet i przejażdżkę tramwajem konnym w dniu następnym. Program przejażdżki obejmował objazd częściowo zaśnieżonej okolicy, jazdę konną w hali jeździeckiej (w obecności instruktora prowadzącego konia na lonży), podziwianie wszechobecnych pawi, gorącą kawę, ognisko z kiełbaskami, oraz plenerowe tańce w Rancho Pod Olszyną.  Tramwajem konnym powróciliśmy raczej późno...

Ciechocinek - Relacje.

jakiekolwiek granice - adres dotyczy Sarbinowa, większość czasu spędza się w conajmniej dwukrotnie bliższych Chłopach. Właśnie z tym wiąże się łączony tytuł nagrania wideo...

Wideo: Sarbinowo-Chłopy 2019.

Chłopy pobieżnie (ale wystarczająco) poznaliśmy 16 sierpnia 2019 roku. Pod adresem Sarbinowo Rumiankowa 20 "Cicha Polana" odwiedziliśmy grupę opolan.

Kuzynkę Kamilę z synami i zaprzyjaźnione małżeństwo, którzy wspólnie wykupili domek na "Cichej Polanie". Wczsowisko wygląda tak, jakby nie istniały tam 

Chłopy - Relacje.

zarybiono karpiem ale w biały dzień ekipa kłusowników elektrycznych wytłukła wszystko, cokolwiek w tamtejszej wodzie żyło. Wiadomości nie sprawdzałem, dlatego nazywam ją plotką. W niewielkiej odległości od wspomnianego skrzyżowania, po obu stronach drogi 163 istnieją dwa wodne zbiorniki. Po lewej Jezioro Byszyńskie, po prawej oczko wodne, w którego dnie osadzono solidny pal z długą, obrotową żerdzią. Każdy saneczkarz dzierżący jej koniec szybko lądował na brzegu, gdy ktokolwiek taką "karuzelę" wokół pala napędzał.

Podobny układ utrzymuje się także po lewej stronie drogi 169. Tam w śnieżne zimy biegałem z synami na nartach do brzegów Jeziora Rybackiego. Zimy w zachodniopomorskim bywają bardzo kapryśne, rzadko śnieżne, więc na leśnych pagórkach porośniętych sosnowym lasem zdarzały się duże bezśnieżne miejsca, pokryte tylko zmrożonym sosnowym igliwiem. Narty przemykały przez nie jak po śniegu.

Byszyno to niewielka miejscowość rozlokowana wokół skrzyżowania drogi 163 i 169 oraz prawego przedłużenia drogi 169 z mostem nad Parsętą.

Narożnik dróg 163 i 169 jest ładnie zagospodarowany prywatną posiadłością z Zajazdem ZAGŁOBA, przy którym z rzadka zatrzymujemy się, aby na dwoje zakupić dużą pieczoną golonkę na wynos.

Po przeciwnej stronie drogi 169 ładnie zagospodarowano staw istniejący od dawna. Jest altana z ławeczkami, są ciągi spacerowe. Plotka niesie, że staw  

Byszyno - Relacje.

Zawsze stara się dolecieć najbliżej miejsca zamieszkania. Tym razem najbardziej "pasowało" mu lotnisko bydgoskie.

Zanim przyleciał samolotem rejsowym, mieliśmy okazję oglądać samolociki prywatne/firmowe. Piękne maszyny!

Wideo: Bydgoszcz-Lotnisko 2010-05-19.

W okresie aktywności zawodowej w Bydgoszczy bywałem wielokrotnie. Najczęściej tylko przejazdem, z dostawami także do innych klientów, albo po ciągnione wyroby hutnicze do tamtejszego oddziału firmy Centrostal. 

Czasu na zwiedzanie atrakcyjnych miejsc zwykle nie miałem, a szkoda. Ulice, którymi dojeżdżałem do punktów odbioru, entuzjazmu nie budziły nigdy.

Niniejszy wpis wnoszę w końcowch dniach listopada roku 2023 - mam nadzieję, że po upływie trzynastu lat ulica dojazdowa prezentowana na trzech zdjęciach obok i filmie, obecnie wygląda inaczej, korzystniej.

Z lotniska BZG odbieraliśmy Michała, powracającego po upływie kilkumiesięcznego kontraktu. Pływa na statkach wycieczkowych jako asystent menadżera restauracji. 

Bydgoszcz - Relacje.

Wideo - w przygotowaniu.

Miejscowości (i jezior o nazwie Brody) jest w Polsce mnóstwo, dlatego zawsze, we wszelkich opisach dodaję szczegóły lokalizacyjne. W przypadku niniejszym opis dotyczy miejscowości Brody lubuskie - polecam stronę https://ziemialubuska.pl/pl/lokalnie/powiaty-i-gminy/powiat-zarski/brody-gmina z podstawowymi informacjami historycznymi i mapą.

Do miejscowości (niegdyś miasta) trafiliśmy okazyjnie. Nicola, wnuczka siostry mojej żony, w stajniach dawnej rezydencji hrabiego Bruhla ma pod opieką konia. Ujeżdża go, oswaja, trenuje i ...czyści.

To tylko ok. 14 km drogą 289. 29 maja 2017 roku na kolejną sesję pojechaliśmy z nią. Na miejscu ogromne zaskoczenie. Stajnie znajdują się na terenie rezydencji, która przed laty musiała być piękna. Pozostaje piękna nawet teraz, gdy działa tylko restauracja z częścią hotelową i - po przecinej stronie placu zamkowego - sala bankietowa, a budowla zasadnicza-zamek i plac zamkowy są w trakcie odbudowy jako "dziedzictwo narodowe".

Od 29 maja 2017 do dnia, w którym uzupełniam niniejszy opis minęło 6 lat. Bardzo jestem ciekaw, jak posiadłość wygląda dzisiaj, do kogo należy i co mieści się w niej obecnie. Liczę na komentarze Internautów...

można także wschodnim brzegiem jeziora, ale trasę tą poznałem dopiero po wyjeździe Rosjan. Nie tylko tą. Po wyjeździe Rosjan Borne objechałem wielokrotnie i raczej szczegółowo. W tym także tereny, w których charakter budynków, gruzowiska i zapachy, intensywnie pobudzały wyobraźnię. Tam mogło być ...wszystko. Okazało się przy okazji, że właśnie tam istniał wjazd główny z gadżetami, które nie pozostawiały wątpliwości, do kogo się wjeżdża.

Po wyjeździe Rosjan, w opuszczonym przez nich miasteczku rozpoczęto wielkie sprzątanie, remonty oraz sprzedaż - działek i mieszkań. Wzrosło zapotrzebowanie na systemowe kłódki energetyczne, stąd m.in. moje częste bytności, łączone z wędkowaniem. Poznałem wiele atrakcyjnych lokalizacji i budowli (także z dostępem do owianego tajemnicą jeziora), siedzibę Naleśnictwa z bobrem w herbie, a u wykonawcy cementowych elementów ozdobnych prowadzącym produkcję w naziemnym, długim bunkrze porośniętym trawą kupowałem duże ich ilości na budowę własną.

W Nadleśnictwie, po przedstawieniu nagrania bobrowiska nad Piławą, którą akurat spływały do jeziora nieprzerwane ławice płoci otrzymałem przepustkę na swobodny pobyt w tamtejszym lesie. Gdy z żoną odpoczywaliśmy na skrzyżowaniu leśnych dróg z wystawioną za szybą przepustką, nadjechała Straż Leśna. Dwaj strażnicy przepustkę oglądali z wyraźnym niesmakiem. Mieli wyraźną ochotę na wlepienie mandatu, ale skończyło się tylko na GROŹNYM, zignorowanym nakazie opuszczenia lasu.

Skoro wjazd od strony południowej okazał się głównym, droga od strony Łubowa z mostem nad Piławą mógła być tylko wjazdem zastępczym (awaryjnym??), równoległym do widocznej z mostu, bocznicy kolejowej.

Rosjanie przed wyjazdem z Polski zastąpili drewniane mosty nad Piławą solidnymi, betonowymi. Dwa poznałem. Jeden w drodze z Łubowa, drugi nad Zalewami Nadarzyckimi, przy trasie Borne-Nadarzyce.

Droga z Łubowa, za mostem, biegnie przez kompleks leśny, niemal równolegle do bocznicy kolejowej. W znacznej odległości od mostu, w lewo odbiega od niej częściowo utwardzona droga, prowadząca przez bocznicę do ogrodzonego terenu z wartownikim, goniącym grzybiarzy zbliżających się do ogrodzenia. Oczywiście byliśmy bardzo ciekawi, czego tak aktywnie strzeże. Sprawdziliśmy to natychmiast po wyjeździe Rosjan. Wygrodzony teren obejmował bodajże sześć ogromnych, zakopanych w ziemi zbiorników paliwowych. Gdyby ktoś nieprzychylny posłał w to miejsce bombę, skutki byłyby niewyobrażalne. Zbiorniki przenaczone do sprzedaży, widywałem później na kolejowej stacyjce Bornego. Zniknęły, gdy znalazł się kupiec.

Atrakcyjnie, ale prawdopodobnie od niedawna, prezentuje się dojazd do Bornego przez Piławę i Dąbrowicę. Wspomniane atrakcje dotyczą przede wszystkim działek na wzgórzu, poza linią starej zabudowy Piławy. Wyglądają pięknie.

Wideohttps://youtu.be/A3MjF-V6EV0

Borne Sulinowo przez długie lata było niedostępne. Umownie. W zależności od składu, okoliczności i humoru uzbrojonych wartowników stojących. na moście nad Piławą. Jeżeli ktoś miał flaszkę i potrafił się z nimi dogadać, bywał wpuszczany do lasu za rzeką.

Do Bornego, zlokalizowanego przy południowo-wschodnim brzegu jeziora, do głównych zabudowań miasteczka zajmowanego przez Rosjan po IIWŚ dojechać 

Brody - Relacje.

Borne Sulinowo - Relacje.

Materiałów foto-wideo brak, ale miejscowość zachowałem w spisie z ważnych (dla mnie!) względów. W okresie, gdy miesięcznie przejeżdżałem przeciętnie 6000 km, często jeżdziłem tą trasą w różnych porach roku. Zimą zwykle zatrzymywałem się - przynajmniej na b, krótko - aby przynajmniej popatrzeć na pięknie ośnieżone wzgórza. Oj! Polatałbym po nich na nartach! Nigdy nie miałem na to wolnego czasu. Chęć była bardzo silna, bo zawsze, gdy wyjeżdżałem, w Karlinie pogoda była obrzydliwa - bezśnieżnie, mokro i szaro-buro.

Bobolice - Relacje.

nicejską. Najbliższym lokalnym jej sprzedawcą były białostockie Delikatesy. W pamięci pozostały zaledwie mgliste obrazy - w tamtym okresie każdy członek naszej rodziny skoncentrowany był na jej wspieraniu. Rejestrowanie ówczesnego piękna czekało na czasy lepsze. 

Białystok jest stolicą mojego "rodzinnego" województwa, niegdyś Białostockiego, obecnie Podlaskiego. Dawna odległość ok. 70 km zmalała do obecnych km 58 najwyraźniej z chwilą zakończenia budowy obwodnicy m Narew. W budowie drogi Hajnówka-Narew miałem swój własny, kilkugodzinny udział, ale nie jestem pewien, czy było to w roku 1958, gdy podjąłem w Hajnówce pierwszą pracę stałą, czy wcześniej, w trakcie prac wakacyjnych.

Białystok odwiedzałem kilkakrotnie w latach 1950-54. Leczący Mamę miejscowy lekarz zalecał zażywanie sporządzanych przez siebie prochów ziołowych tylko z oliwą

Białystok - Relacje.

Wideo: Hajnówka-Białowieża / Białowieża-Kosy Most /.

W Białowieży po raz pierwszy przebywałem w roku 1948, podczas pierwszych szkolnych wakacji, na szkolnych  "koloniach". Oczywiście pod nadzorem siostry, starszej o pięć lat. Opieka była przede wszystkim hasłem na potrzeby rodziców, umożliwiającym nasz wspólny wyjazd. Siostra, jak zwykle aktywna w wielu dziedzinach jednocześnie, nie miała dla mnie zbyt wiele czasu więc chętnie godziła się na moje samotne wyprawy nad Narewkę. Od zawsze chętnie obserwowałem wodę i wszystko, co w niej się dzieje. Właśnie tam, nad Narewką, zmontowałem swoją pierwszą wędkę na tyle zgrabną, że zdołałem złowić pierwszą w swoim życiu rybkę. Dumny jak paw pobiegłem z nią do kolonijnej kwatery. Mieszkaliśmy w zamku z częściowo rozebranymi fragmentami ścian. (Bark ścian wcale mi nie przeszkadzał - sale, w których mieszkaliśmy, były kompletne). Rybka oczywiście bardzo szybko wyzionęła ducha, było mi jej trochę żal, ale sensację wśród ośmioletniej dzieciarni wzbudziła wystarczająco dużą. Kilkakrotnie musiałem opowiadać, jak zdołałem ją złowić :).

Ówczesny obiekt kolonijny kilkakrotnie próbowałem odnaleźć w latach dorosłych. W roku 2016 bezskutecznie. Powodów może być co najmniej kilka, albo po prostu zawodzi mnie pamięć. Kłopotów z odnalezieniem miejsca, w którym złowiłem swoją pierwszą rybkę, nie miałem żadnych. W późnych latach 60-tych odwiedziłem je z Mundkiem (dziewczyny, która tak zalotnie wypina się przy zakładaniu bucika, nie kojarzę:).

Oczywiście Białowieżę odwiedzałem zawsze, gdy mój pobyt w Hajnówce trwał dłużej niż dwa dni. Tak bywało także w okresie, gdy niemalże bezpośrednio po ukończeniu nauki w Kraśniku, podjąłem pracę w hajnowskim Hajmechlesie. M.in. mile wspominam karnawałową noc stycznia 1959, spędzoną w białowieskim Dworku Myśliwskim. Co i dlaczego mnie i Henia poniosło na obcy teren, nie pamiętam. Prawdopodobnie mieliśmy zaproszenie i opiekę tamtejszego, mocnego "szefa".

Białowieża - Relacje.

Przed ukończeniem zasadniczej służby wojskowej w JW 4420 Wałcz uzgodniłem telefonicznie wizyty rozpoznawcze z kilku potencjalnymi pracodawcami. W PBRol Złocieniec okazało się, że chętnie zatrudnią osobą z dobrą znajomością przede wszystkim maszyn budowlanych. Miałem o nich pojęcie raczej mgliste, podziękowaliśmy sobie bez żalu. Pojechałem dalej, do Słupska. Tamtejsza Fabryka Maszyn Rolniczych intensywnie poszukiwała technologów. Po uzgodnieniu warunków natychmiast wydano mi kartę obiegową. "Obiegłem" z nią wszystkie wymagane działy, pozostał tylko przyzakładowy lekarz, rozpoczynający pracę od godziny 14:00. 

Po załatwieniu spraw służbowych (i rodzinnych) w Hajnówce, wracaliśmy trasą okrężną. Po telefonicznych uzgodnieniach wstępnych, zamierzaliśmy z ofertą  odwiedzić m.in. Spółdzielnie Mieszkaniowe w Augustowie. Tuż przed wjazdem do miasta rozpętała się tak gwałtowna ulewa, że dalsza jazda była bardzo ryzykowna. Kilka minut czekaliśmy w małej ulicznej zatoczce. Ulewa trwała niezmiennie. Bardzo ostrożnie pojechaliśmy dalej. Augustów powinienem wycofać ze spisu, ale niemały to kłopot - osoby zawiedzione przepraszam.

Augustów - Relacje

Łeba

Smołdzino

Szymbark

Wrocław

Wigry

Warszawa

Trzebiatów

Sopot

Solina

Puck

Przasnysz

Polańczyk

Myczkowce

Mikołajki

Kazimierz D.

Kamień Pom.

Gniew

Goleniów

Gdynia

Święta Bożego Narodzenia 2015 spędziliśmy w gdańskim kompleksie hotelowo-wypoczynkowym Golden Tulip.

Golden Tulip Gdańsk Residence to nowoczesny obiekt oferujący 195 dużych, komfortowych pokoi. Położony przy piaszczystej plaży, niedaleko Starego Miasta i sopockiego molo. Posiada strefę Wellness & GYM z basenem, brodzikiem, jacuzzi, sauną i łaźnią parową. Także KIDS CLUB i plac zabaw.

Mnóstwo zdjęć ze spacerów późniejszych, z Sopotu, Jelitkowa i Brzeźna oraz nagrania z autobusowych przejazdów rozpoznawczych zapisanych na uszkodzonym dysku zewnętrznym - straciłem. Były atrakcyjne, w tym wiele wykonanych z rozszerzoną rodziną - odwiedzili nas gdańscy kuzyni i nasi karlińscy młodzi (z Wnuczką!), spędzający Święta w Słupsku.

Z kuzynami z Gdańska kontakt utrzymywaliśmy raczej luźny od czasu, gdy bodajże w roku 1984 zabraliśmy jedną z ich córek na wspólne zwiedzanie plaży i Westerplatte. Z przekonaniem, że wszystko jest OK, zajęci obserwacjami, nie zwróciliśmy uwagi na to, co działo się przy nas. Bladolica córcia kuzynów spiekła się na słońcu tak bardzo, że syczała i popłakiwała przy każdym dotknięciu zsiadłym mlekiem, łagodzącym ów stan. Było nam wstyd. Woleliśmy po takim incydencie nie nadużywać ich gościnności, więc po zakwaterowaniu zaprosiliśmy ich do siebie. Przypieczona niegdyś córcia to w roku 2015 dorosła panna, z atrakcyjną pracą.

Gdańsk

Duszniki Zdr.

Częstochowa

Barwice

Czaplinek

Białystok

Białowieża

Augustów

Zwinisław

Złocieniec

Zieleniec

Zakopane

Wolin

Włocławek

Wicewo

Wałcz

Wałbrzych

Ustronie Morskie

Uraz

Unieście

Turów

Trzebieszewo

Toruń

Tczew

Świnoujście

Świebodzin

Szwajcaria Połczyńska

Szklarska Por.

Szczecinek

Szczecin

Strzeszyn

Sarbinowo

Strzekęcino

Spyczyna Góra

Sławomierz

Rymań

Rościno

Rogowo

Rewal

Rąbino

Prosino

Połczyn Zdr.

Polanów

Polanica Zdr.

Poczernino

Podczele

Podczele

Osówko

Opole

Narewka

Nysa

Nosówko

Nieszawa

Niechorze

Mrzeżyno

Międzyzdroje

Mielno

Łazy

Lubsko

Kraśnik

Lublin

Lubiechowo

Lipie

Krosino

Kowary

Koszalin

Kołobrzeg

Kołczewo

Kłodzko

Kluczewo

Karpacz

Młodzież

Karlino

Jeziory Wys.

Jelenia Góra

Jasień Żarski

Hajnówka

Gubin

Grzybowo

Grodno Z-pom.

Gościno

Gosań

Głąb Ponde Rosa

Dźwirzyno

Dziwnów

Dygowo

Dychów

Domacyno

Dolina Charl.

Dąbrowa G.

Dąbkowice

Dąbki

Darłówko

Darłówko

Darłowo

Ciechocinek

Chłopy

Byszyno

Bydgoszcz

 

Ulica 4 Marca otacza najładniejszą część Karlina. To zdanie i opinia osobista, na użytek wyłącznie prywatny. W roku 1972 teren nie był powodem do dumy.  Mizerne boisko sportowe, budynki hotelowe Zakładu Płyt Pilśniowych i Wiórowych-stary, piętrowy i bodajże trzypiętrowy, wokoło nieużytki. Do roku 2022 wyładniał stadion, na jego obrzeżu powstała duża, nowoczesna hala sportowa (obecnie Homanit-Arena). Przy tytułowej ulicy powstało kilka bloków ZPPiW, nieużytki oddzielające ją od cmentarza zabudowano garażami i urządzeniami sportowymi, teren pomiędzy ulicą i Parsętą zabudowali prywatni inwestorzy. Teren wypiękniał, gdy w luźnym ale spójnym architektonicznie układzie powstało osiedle Karlińskiego Towarzystwa Budownictwa Społecznego, zwane krótko Osiedlem 4 Marca a na terenie oddzielającym je od Parsęty wyłożono kostką brukową parkingi i zejście ku rzece.

W bezpośrednim sąsiedztwie Osiedla, pomiędzy ulicą Kościuszki i Parsętą ciągle trwa zagospodarowywanie. Prywatni inwestorzy, wzdłuż nowych ulic, wciąż ulepszają swoje posesje. Posesje pięknieją, gdy ogląda się je z bliska. Każda jest inna, inaczej zabudowana, Architektoniczny chaos pogłębia się.

Wśród mieszkańców Karlina są także schorowani seniorzy, którzy opuszczają swoje mieszkania tylko z konieczności. Kościół, najbliższy sklep, lekarz, uroczystość u koleżanki i niewiele więcej. Niniejsza strona jest także dla nich, a przydałby się im także okresowy objazd, nie rzadziej niż raz w roku, o różnych jego porach. Skromny przykład pod adresem.

Brody

Borne Sulinowo

Bobolice

Białogard

Barwice - Relacje.

Miasto powiatowe z obszarem administracyjnym obejmującym m.in. Karlino. Materiały foto-wideo oraz komentarz - w przygotowaniu. Aktualnie dostępne materiały wideo poniżej:

- Ulice Białogardu

- Na pasach w Białogardzie.

Więcej na podstronie Inwestycje Zewnętrzne.

Białogard - Relacje. 

Polska - Relacje foto-video.

YT

FB

IMGP9631-W-Białogardzie 2011

 

 

Ciechocinek-2010

 

 

Darłówko 2019

 

 

DSC_1874-sm Darłówko 2019

 

 

Dąbki 2019

 

 

DSC_1608-Dźwirzyno-2019

 

 

DSC_5316-Gdańsk-2015

 

 

Ale - ze starszą o pięć lat siostrą zupełnie serio planujemy pobić rekord naszego Taty. Przeżył lat 91 (!). Przed nami spory kawał czasu, zdarzyć się może wszystko, jednakże liczą się chęci, a mamy je ogromne. Powtarzam - pożyjemy, zobaczymy.

Ponieważ wciąż irytuje mnie fakt, że obrazy oraz wydarzenia które utkwiły w zakamarkach pamięci blakną, tracą ostrość, gubią szczegóły a miejsca z nimi związane nieustannie, nieodwracalnie, zmieniają swój wygląd i charakter, zapisuję co pamiętam, konfrontuję z tym co teraz. Zawsze, gdy jest to możliwe, załączam nagrania i fotografie. Dla emeryta to spora frajda – tyle tylko, że trudna do pogodzenia z zaleceniami lekarzy, nakazujących ruch na świeżym powietrzu...

Konfrontacji najstarszych osobistych wspomnień z tym co teraz, służył nasz krótki (!) - sierpniowy pobyt w Hajnówce w roku 2016, prezentowany w playliście uzupełnianej dorywczo, w nielicznych wolnych chwilach. Zapis trasy dojazdowej (633 km) załączam. Bardzo żałuję, że nie trafiliśmy na okazyjny przejazd szynobusem do Białowieży. Odnośnik wprowadzony do treści, z konieczności łączę z relacją obcą :(...

 

 

 

Uzupełnienie z grudnia 2019 - Czarna Seria.

Na przestrzeni październik-grudzień 2019: siostra w Lublinie - udar. Porusza się z chodzikiem. Irena - b. poważna operacja w Warszawie, 30 grudnia ma stawić się w szpitalu na pierwszą chemię. Mnie - po ponad 22 latach jazdy na bypassach, w grudniu 2019 "nawiedził" ostry, rozległy zawał. Po tygodniu wróciłem do domu aby ponownie, 28 stycznia stawić się w szpitalu na cd udrażniania !! W zestawieniu z pozostałymi niesprawnościami nie wygląda to budująco...

 

Miało być o Hajnówce! Ciąg dalszy wynurzeń osobistych - na blogu.

własnej golizny. Zestawienie golizny i śniegu nieco szokowało, ale tylko przez chwilę. Wystarczyło stanąć w osłoniętym, nasłonecznionym miejscu - odpowiedź nasuwała się sama.

Rodzina 3+ to Irena w stanie błogosławionym, ja i 2,5-roczny Paweł.

Zdjęcia wykonał i udostępnił przed końcem turnusu ktoś z naszej grupy. Mieliśmy ich więcej - pozostałych nie odnalazłem.

Z wczasów wracaliśmy pociągiem. W okolicach Jeleniej Góry zwracaliśmy uwagę na pąki drzew, mocno nabrzmiałe wiosną. Drzewa w Karlinie spały snem zimowym - ruszyły ponad dwa tygodnie później.

Kilkunastokilometrowe odcinki kilku linii wąskotorowych wybiegających w głąb Puszczy Białowieskiej z terenu niegdysiejszej parowozowni, trwale pozostają w mojej pamięci. Zwykle wiążą się z nimi wydarzenia drobne, mało znaczące dla osób postronnych - dla mnie emocjonujące, często w dziecięcym rozumieniu nawet niezwykłe.

Teraz, w roku 2016, nie ma parowozowni, mini parowozów, wózków i drezyn – jest ładnie zagospodarowany teren z siedzibą Nadleśnictwa Hajnówka, stacja z kasą biletową, „motorowy” tabor wąskotorowy przystosowany do obsługi turystów, rozległa wizualna prezentacja historii Puszczy, jej zasobów i form eksploatacji. Jest ponadto duży, często zatłoczony parking.

Jazda kolejką po siedemdziesięciu latach wspaniale pobudza wspomnienia i wyobraźnię. Niezależnie od liczby uczestników przejazdu i gwaru ich rozmów, łatwo można wyizolować się, zatopić we własnych myślach, klekocie kół na złączach torowiska i obrazach przemykających wzdłuż toru. Ilość zapamiętanych wydarzeń lawinowo wzrasta od miejsca, w którym do torowiska dołącza droga od strony Sacharewa - w dojazdach rowerami korzystaliśmy z niej najczęściej, a co najmniej raz zdarzyła się nam wędrówka piesza. Drugiej nie ryzykowaliśmy – pokonanie odcinka przebiegającego w poprzek rozległego grzęzawiska doliny Leśnej, do przyjemnych nie należało, szczególnie w środku lata. Komary, bąki, gzy, ślepaki i wszelkie inne szybko latające krwiożercze tałatajstwo ostro atakowało wszelkie odsłonięte części ciała nawet szybko przemieszczających się osób. Podobno także turystów korzystających z kolejki (tak twierdziła w roku 2015 prawnuczka naszej hajnowskiej sąsiadki, mieszkająca w Białogardzie, zatrudniona w Karlinie,– poznaliśmy się przypadkiem).

Napisałem „podobno” z powodów konkretnych – w roku 2016 Topiło odwiedziliśmy 3-krotnie, raz kolejką, dwa razy samochodem – nas, poza jednym mizernym kleszczem, nie zaatakował żaden stworek (?). 

Jazda rowerem wzdłuż toru kolejki nie należała do łatwych także z innych powodów. W wąskiej ścieżce, w przypadkowych odległościach zdarzały się niespodzianki - zagłębienia wypełnione grząskim piaskiem podczas suszy, maskowane wodą po każdej ulewie. Lądowania w pobliskim rowie zdarzały się nawet najlepszym, ale …była to trasa o sześć (?) kilometrów krótsza od samochodowej.

Na jednej z takich pułapek, w rowie wylądował niegdyś mój ojciec. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem „całą serię” jego przekleństw. Ta seria to bodajże cztery razy powtórzone jedyne przekleństwo, jakie przez całe swoje życie u ojca usłyszałem – psia mać!

Zdarzenie o którym piszę – jak większość innych, przytrafiających się ojcu – miało niecodzienny ciąg dalszy. W bliskim, smolisto-czarnym, około dwumetrowej szerokości rowie, prostopadle dobiegającym do torowiska ojciec zauważył ruch w płytkiej wodzie. Coś (?) na jej powierzchni bardzo szybko, w różnych miejscach, kreśliło różnej długości łamańce. Ojciec orzekł, że takie zanikające ślady tworzą miotające się w wysychającej wodzie szczupaki. Jak się tam dostały??

Wróciliśmy w to miejsce w dniu następnym, wyposażeni w specjalny podbierak, rozpięty na dwóch sosnowych tyczkach połączonych poprzeczką. To rzeczywiście były szczupaczki, małe -30-centymetrowe, smukłe z niedożywienia jak morskie belony.

Po kolejnym upalnym tygodniu, z rowu zniknęła woda i …szczupacza młodzież (?).

 

Specjalnej uwagi wymagał przejazd przez dolinę rzeki Leśna. Piaszczysta ścieżka, podwyższony nasyp kolejkowy i grzęzawiska nadwodne zmuszały do szczególnej ostrożności. Reszty dopełniały owady z rozległego, otwartego terenu. Spróbowałem kiedyś sprawdzić, co pływa w otwartej wodzie pod mostem. Podawałem na haczyku kolejno różne przynęty – spławik nawet nie drgnął. Po latach wcale się nie dziwię – widok chłopca na moście, rozpaczliwie oganiającego się od chmury agresywnych owadów, wypłoszyć mógł najgłodniejszą rybę…

 

Podczas jazdy w roku 2016 bardzo byłem ciekaw, co zobaczę za Doliną Leśnej. Nie dostrzegłem nic szczególnego, żadnych śladów po nawałnicy, która ponad sześćdziesiąt lat wcześniej, w co najmniej 30-metrowej szerokości pasie, długim jak sięga oko, wyłożyła wszystkie drzewa. Pas przecinał torowisko kolejki pod kątem około 70 stopni. Potężne świerki wyrwane z bryłami korzeniowymi sięgającymi trzech metrów, ułożone koronami w jednym kierunku, równolegle do ścian pasa, wyglądały niezwykle – precyzyjny porządek w monstrualnym chaosie!

Zwalone drzewa dokładnie zatarasowały torowisko i przytorową ścieżkę rowerową – pokonaliśmy ją z trudem, mozolnie wyszukując możliwości przeciągnięcia rowerów pod lub przerzucenia nad leżącymi drzewami. Trudziliśmy się w milczeniu, ciężko wystraszeni tym, co godzinę wcześniej wydarzyło się nad Leśną, przy Olemburskiej Drodze.

 

Zwykła chłopięca ciekawość poniosła mnie tam dwa tygodnie przed nawałnicą. Chciałem sprawdzić, co dzieje się z odpływem wody z basenów drzewnych, zbudowanych na rzece Perebel. Nadal nie wiem – na mapach nitka znika, teren strumyka okazał się niedostępny, więc dojechałem do mostu nad Leśną.

Przy moście zastałem grupę mężczyzn z jakąś nietypową furgonetką, szerszą od Nysy i Żuka. Akurat znosili niewód na koniec wolnego od roślinności, kilkudziesięciometrowego odcinka rzeki przed mostem. Stamtąd przerzucili na drugi brzeg krótki, ciężki kołek z podwiązaną liną od skrzydła niewodu. Idąc po obu brzegach przeciągnęli sieć do mostu, górą złączyli skrzydła i wyciągnęli matnię na brzeg.

Tylu różnej wielkości szczupaków jednocześnie, nie widziałem nigdy wcześniej i nigdy później (nawet w filmach o śródlądowych rybakach). Do dnia dzisiejszego nie potrafię sobie wytłumaczyć, skąd i dlaczego zebrało się ich aż tyle tam, na czystej wodzie. Zawsze byłem i jestem do dzisiaj przekonany, że szczupaki preferują przeróżne kryjówki.

Odławiacze załadowali ryby do skrzynek, zwinęli sprzęt i odjechali nie zwracając na mnie uwagi. Kolega w Hajnówce, któremu opowiedziałem zdarzenie, zapalił się natychmiast. Zapewnił, że nałowi karasi, nalegał, był pewien, że podane na haku skuszą szczupaka w każdym oczku wodnym. Karasi nałowił rzeczywiście (podobno w bajorach przy ulicy Dworcowej) – pojechaliśmy.

Z Olemburskiej Drogi zjechaliśmy na stronę prawą, przy granicy lasu i łąki. Gdy prowadziliśmy rowery na ukos ku rzece, wszystko wydawało się normalne – słońce po lewej, upał, rzadkie, półprzezroczyste chmurki nad granicą lasu, nawet dalekie grzmoty za jego ścianą. O wyładowaniach przy lekko zamglonym niebie często słyszeliśmy od osób starszych, że grzmi na piękną pogodę, sprawdzało się to, więc spokojnie brnęliśmy dalej. Dziwiła nas tylko absolutna cisza przerywana dalekimi grzmotami i chrzęstem naszych kroków. Nie zatrzepotał ani zakwilił ptak, nie drgnął żaden listek. Przy rzece, podczas uzbrajania długich, leszczynowych, jednorazowych „wędzisk” wyładowania nabrały mocy, zaczęły zbliżać się szybko. Pojawiły się błyskawice, słońce przybladło, nagle gwałtownie uderzył wiatr. Porzucając wędkarskie akcesoria, rowery i wszystkie metalowe drobiazgi pobiegliśmy w stronę kępy młodych świerczków rosnących na skraju starego lasu. Zanim deszcz nas przemoczył, zwinęliśmy nasze ubrania aby – na golasa - chronić je pod własnym ciałem. Pod mizernymi gałązkami młodej świerczyny, dygocąc bardziej ze strachu niż zimna, w niewygodnej pozycji „w kucki” przetrwaliśmy wichurę, ulewę i kanonadę częstych, bliskich piorunów. Najbliższy, jednocześnie z błyskiem uderzył w dorodny strzelisty świerk odległy od nas co najwyżej o czterdzieści metrów. W chwilę później widzieliśmy, jak od góry, na całejdługości jego pnia oddziela się głęboka, klinowa drzazga…

Gwałtowne załamanie pogody skutecznie wygasiło nasz wędkarski zapał. Karasie trafiły do rzeki, my na przeszkodę z powalonych drzew. W Hajnówce deszcz nawet nie pokropił...

 

Przejazd kolejką stanowi sporą frajdę przede wszystkim dla turystów-nowicjuszy. U bywalców sprzed co najmniej kilku dziesięcioleci wywołuje uczucia mieszane. Widok pustych, zarośniętych chwastami składnic, na których niegdyś tętniło życie, i cieszy, i przygnębia. Przygnębia także niemal zupełny brak dawnych puszczańskich olbrzymów, martwią wieloletnie spory na temat racjonalnych zasad współistnienia Puszczy i ludzi.

 

Wszyscy „Puszczę kochają”, chcą ją chronić. Jedni - poprzez radykalne usuwanie chorych i martwych drzew, wprowadzanie w ich miejsce nowych zalesień dostosowanych do aktualnych warunków glebowych oraz bieżącą aktywną ich ochronę. Drudzy – poprzez zakaz wszelkiej ingerencji człowieka, aby Puszcza mogła odradzać się sama. Spory trwają, trwa wycinka i protesty, a kornik w trybie ekspresowym, na miarę klęski ekologicznej, zamienia w świerkowe cmentarzyska rozległe partie Puszczy, wcześniej znacząco osłabionej rabunkowym, przemysłowym pozyskiem drewna. Serce boli, dręczy bezsilność i …wstyd.

Wzdłuż kolejkowej linii Hajnówka-Topiło tragiczne skutki plagi kornika nie są widoczne. Z wagoników kolejki ogląda się przede wszystkim „leśną młodzież”, która do miana PUSZCZA – w moim jego rozumieniu – po prostu jeszcze nie dorosła. Główny dowód, że przejazd odbywa się jednak przez Puszczę, stanowi dziewiczy, leśny chaos, bez śladów działalności człowieka, innych niż drogi i ich turystyczne oznakowania.

W osadzie Topiło turyści mają 1-godzinną przerwę, trasę wokół zbiorników, w których niegdyś magazynowano ogolone z gałęzi kloce, bar i sklep z regionalnymi gadżetami oraz długie kolejki do wszystkiego, także do …miejscowego kibelka.

Przejażdżkę gorąco polecam. Sam chętnie powtórzyłbym ją zimą i wczesną wiosną, gdy oko kamery sięga daleko w głąb lasu…

Na starcie do kolejnego objazdu Hajnówki i jej okolic, na krótko zatrzymaliśmy się przy skwerze im. Dymitra Wasilewskiego, od strony ulicy im. Aleksego Zina. Odnajdywanie wśród nazw lokalnych nazwisk osób znanych niegdyś osobiście lub przynajmniej z widzenia sprawia niemałą przyjemność. To cenny dowód pamięci zaprawiony smutną świadomością, że osób tych wśród nas już nie ma. Doktora Dymitra Wasilewskiego nie kojarzę, Aleksego Zina pamiętam tylko z widzenia – z jego córką Alą uczyłem się w tej samej klasie Szkoły Podstawowej.

Ulica Aleksego Zina jest krótka, miejsce honorowe. Po jednej jej stronie siedziby ważnych urzędów, po drugiej skwer przy zbiegu głównych ulic. Na skwerze zmiany: - w miejscu na którym uprzednio czas II WŚ upamiętniał czołg, ustawiono krzyż/symbol, dodano ławki i postument z potężnym żubrem, uporządkowano zieleń.

Uliczka A. Zina kończy się wjazdem na ulicę Piłsudskiego. Wiąże się z nią ogrom wspomnień. Powód jest oczywisty – tu, licząc od skrzyżowania z ulicą 3 Maja po stronie lewej, istniała niegdyś Szkoła Podstawowa TPD. Uczyłem się w niej w latach 1947-54.

Przyszkolne tereny zielone, otoczone wówczas grabowym żywopłotem, teraz zabudowane są szczelnie a dawne i nowe obiekty administrowane są przez Politechnikę Białostocką.

Z grona nauczycielskiego SP najlepiej zapamiętałem dyrektora Kozickiego i nauczyciela śpiewu. Dyrektora jako osobę w szkole najważniejszą, nauczyciela jako osobę, której najbardziej i najobrzydliwiej przeszkadzaliśmy w prowadzeniu lekcji. Zdarzało się, że Panu od śpiewu dokuczaliśmy tak długo, aż mu w kąciku oka, przy nosie, pojawiała się bańka jak u rechoczącej żaby. Działo się tak w jego skrajnym zdenerwowaniu. Wtedy bywał niebezpieczny. Mogłem się o tym przekonać, gdy i mnie kiedyś chwycił za kark, podniósł i z ponad dwumetrowej odległości cisnął do kąta. Upadłem od razu na kolana. Zabolało. Teraz chętnie przeprosiłbym go za wszystkie własne i nawet cudze wygłupy. Niestety, to niemożliwe.

 

Z grupy klasowej najlepiej zapamiętałem Ziutka Emilianowicza z puszczańskiej osady Topiło. Mocno zbudowany, silny, z twarzą przemrożoną i pokancerowaną przez ospę, miał jakiś specyficzny sposób bycia sprawiający, że właśnie jego polubiłem najbardziej. Polubiłem mimo paru wzajemnych złośliwości. To jego – gdy z grubą książką czaił się na powracających z przerwy kolegów - „nabrałem” tak, że trzepnął w głowę wchodzącą do klasy nauczycielkę. On w rewanżu, na koniec kolejnej przerwy, wrzucił mnie głową w dół do stojącej na korytarzu beczki z makulaturą i odpadkami. Wyciągnęła mnie z niej nauczycielka…

Drugim z dobrze zapamiętanych jest Kazik Bobkiewicz z „Siwej Kolonii”, syn „tartacznego” księgowego i nauczycielki matematyki. Kolegowaliśmy pomimo ostrej bójki, po której wokół nosa przez tydzień nosiłem zasłużoną tęczę. Później, podczas jednego z wakacyjnych powrotów do Hajnówki przez jeden miesiąc razem pracowaliśmy w głębi Puszczy, jeszcze później – w latach siedemdziesiątych – w szerokim gronie dzieliliśmy stół na balu sylwestrowym w Domu Nauczyciela.

Z koleżanek pamiętam jedynie sylwetki trzech, trzymających się razem – dwie wysokie - Alicji Zin i Zofii Sulima, przy nich filigranową Tereski Struńskiej.

 

Wydeptany przez dzieciarnię plac szkolny przylegał do placu 11-letniej szkoły z białoruskim językiem nauczania. Place oddzielał pas „ziemi niczyjej”, nad którym w każdą zimę, podczas przerw międzylekcyjnych, przelatywało mnóstwo śnieżek i …wyzwisk. Najczęstszymi były zawołania: z naszej strony „u Rusina dupa sina”, z ich „u Polaka czarna sraka”, a pochodziły zwykle od uczniów klas najmłodszych. Dzieciarnię polskojęzyczną zagrzewała do boju m.in. niemiła świadomość, że zawołanie sąsiadów, z literami „r” brzmi konkretniej i mocniej.

Teraz znaczną część wspomnianego terenu zajmują obiekty Parku Wodnego - rozbudowana szkoła białoruska funkcjonuje nadal. Dzieciarnia obrzucająca się wyzwiskami dorosła, postarzała, w znacznej części wymarła. We współżyciu obu grup nastał okres zadziwiająco pozytywny, gdy porozumieli się kapłani współistniejących religii. W bardzo rozległej, w większości parterowej wówczas Hajnówce, w kościele i cerkwi, o uzgodnionych godzinach wprowadzono celebrowanie jednej niedzielnej mszy w języku i przez kapłana sąsiadów. Był to świetny przykład twórczej, silnej integracji, znacząco ułatwiający życie obu stronom - wierni nie musieli w każdą niedzielę odbywać dalekich wędrówek do swoich świątyń.

Od czasu tzw. „dobrej zmiany” wszystko rzeczywiście zmianie uległo. Wielokierunkowe wojny na górze przeniosły się pod strzechy. Walczą wszyscy ze wszystkimi. O wszystko. Polacy skoncentrowali niemalże całą swoją inteligencję na wymyślaniu najskuteczniejszych metod i sposobów zwalczania ludzi myślących inaczej. Bohaterami stają się ci, którzy atakują najgłośniej i najostrzej. Na stare lata jest mi po prostu wstyd.

W sąsiedztwie szkoły białoruskiej, po drugiej stronie ulicy funkcjonuje Dom Nauczyciela z kawiarnią i hotelem. W jego recepcji przez wiele lat pracowała Bogusia, żona mojego brata Romana. Jako niegdysiejszy okazjonalny nauczyciel w Zespole Szkół Ekonomicznych w Lubsku a później także w Przyzakładowej Szkole Zawodowej w Białogardzie i Karlinie, nocowałem w nim wielokrotnie podczas krótkich pobytów służbowych, związanych z kontynuowaną od roku 1983 „produkcją na własny rachunek”. Trwale zapamiętałem fragmenty opowiadania o wizycie grupy nauczycieli z Mongolskiej Republiki Ludowej, której przewodził jakiś mongolski szowinista.

Ekipa, po zakwaterowaniu w hotelu rozwiesiła w pokojach suszone mięso. Niemiły zapach wypełnił cały hotel, ale – wiadomo – gość w dom, Bóg w dom.

Podczas szczodrze zakrapianego wieczoru zapoznawczego (teraz mawia się ładniej - integracyjnego), siedzącemu obok szefowi Mongołów Roman zaproponował tatara. Nadęty sąsiad z wyraźnym obrzydzeniem stwierdził, że Mongołowie są zbyt cywilizowani, aby jeść surowe mięso!!

Roman pigułę przełknął, ale po kilku następnych kieliszkach ponowił próbę konwersacji. Zapytał, jak przyjacielowi z Mongolii podobają się polskie kobiety. Sąsiad, z takim samym obrzydzeniem „szczerze” odrzekł, że Polki są brzydkie. Oczy mają wielkie jak krowy – daleko im do pięknych szparek mongolskich dziewcząt.

Takiej odpowiedzi spokojnie nie zniósłbym, ale prawdopodobnie tylko dlatego, że źle znoszę alkohol…

Obecną przyuliczną zabudowę pomiędzy Domem Nauczyciela i ulicą Armii Krajowej znam tylko z widzenia. W najstarszych wspomnieniach teren ów widzę jako ogrodzone stalową siatką pustkowie, którego bliżej określić nie potrafię. Gdzieś w głębi istniała „Terpentyniarnia”. Zupełnie inaczej wyglądała także sama ulica, obsadzona jarzębinami po obu stronach chodników. Późną jesienią, po pierwszych przymrozkach nawiedzały je stada ptaków nazywanych na dziecięcy użytek jarzębnikami.

Ptaki – prawdopodobnie jakiś podgatunek kwiczołów, nieco od nich większe (?), szczuplejsze (wychudzone?), jaśniejsze, błyskawicznie objadały przemrożone owoce, mocno pod jarzębinami śmiecąc. Podczas biesiady wydawały ciągły, trudny do określenia terkotliwo-skwierczący, przyciszony dźwięk. Piszę o nich z pytajnikiem, bo z innymi, ciemniejszymi kwiczołami mam narastający od trzech lat problem w Karlinie. Z parku, na granicy którego mieszkam, całkowicie wyparły bardzo przeze mnie lubiane, czarne, pięknie i stale o jednakowej porze dnia koncentrujące kosy, które zawsze chętnie towarzyszyły mi w upalne dni przy zraszaniu posesji. Były wyraźnie zadowolone, gdy z odległości kilku metrów kierowałem na nie mocno rozproszony strumień. Kwiczoły tak przyjazne nie są. Rozmnożyły się bardzo szybko, gniazdują nawet w granicznych tujach i bluszczach oplatających nasz budynek. W roku 2017, w brunatno-szarych chmarach błyskawicznie ogołacały ogrody działkowe z wczesnych porzeczek i borówek, niszczyły truskawki. Robią to bezkarnie – w Polsce objęte są ścisłą ochroną gatunkową (!).

Teraz, najwyraźniej od dawna, wzdłuż obu chodników ulicy Piłsudskiego w Hajnówce królują lipy.

 

Więcej dawnych wspomnień wiąże się ze szkolną stroną ulicy. Uliczne ogrodzenie ciągnące się przed szkołą białoruską tworzy narożnik z ogrodzeniem ulicy Zielonej, łączącej ulice Piłsudskiego i Armii Krajowej. W głębi, od strony szkoły, od kiedy sięgam pamięcią mieszka rodzina Aleksego Zina. Aleksy Zin - wielce w Hajnówce zasłużony menedżer przemysłu drzewnego i społecznik, obszernie opisany w internetowej Wikipedii, zmarł 23 września 1991 roku. Jego córka Alicja, moja rówieśnica i koleżanka z ławy szkolnej, zmarła w roku 2010. W domu przy ulicy Zielonej od ponad ćwierćwiecza mieszka rodzina jej brata Antoniego.

Teren otoczony ulicami Zieloną, Piłsudskiego i Armii Krajowej to miejsce wspomnień szczególnych. To na nim istniał przez długie lata wielofunkcyjny Dom Kultury "Leśnik" z kinem, dechami pod dębem, bilardem i salami zainteresowań różnych. Wspomnienia związane z Kinem dotyczą przede wszystkim seansów z Heniem. Kiedykolwiek w trakcie oglądania filmu Henio zaczynał śmiać się głośno swoim becząco-ryczącym, celowo i niezwykle skutecznie modulowanym śmiechem, wszystkie głowy odwracały się ku nam. No to natychmiast odwracaliśmy głowy i my. Min osób siedzących za nami, pełnych zaskoczenia i zmieszania, nie zapomnę nigdy.

Na dechach tworzących dużą platformę wokół dorodnego dębu odbywały się wieczorne tańce, przede wszystkim podczas wakacji. Przez pewien czas do tańca przygrywali bracia Pietuchowscy z Czworaków. Początkowo była to tylko platforma, później wokół niej ustawiono ławki, pod dębem muszlę dla orkiestry, pojawił się drobny handel oraz …bilety. Nazwy dechy i patelnia często powracają we wspomnieniach osób dużo ode mnie młodszych :).

Na piętrze, nad kinem chętnie spędzaliśmy czas na sali bilardowej. Oczekując na swoją kolejkę do stołu, „trenowaliśmy” żonglerkę bilami. Nasze umiejętności kończyły się na zgrabnej żonglerce dwiema bilami jedną reką, albo trzema oburącz. Po takich próbach zawsze z szacunkiem patrzę na wyczyny żonglerów cyrkowych :). Teraz istnieje tylko budynek, w nim handel. Sądząc po tablicach i reklamowych banerach wcale nie taki drobny, m.in. meble. Dąb i dechy zniknęły.

 

Za ukośnym skrzyżowaniem ulic Piłsudskiego i Armii Krajowej, zatrzymaliśmy się na międzyblokowym parkingu, przed wylotem ulicy Reja i dawnym narożnikiem Czworaków.

W blokach mieszkają podobno m.in. rodziny, które zrezygnowały z Czworaków.

Zaskakuje wielkość lip rosnących po obu stronach ulicy – albo one urosły za szybko, albo ja za szybko postarzałem.

Obiekty Zespołu Szkół Ogólnokształcących wybudowano w narożniku ulic Piłsudskiego i Reja w miejscu, które pamiętam jako goły plac ciągnący się wzdłuż ulicy Reja do piętrowego budynku stojącego za wylotem z czworakowej ulicy Kraszewskiego. W „piętrusie” mieszkali blisko z moimi rodzicami zaprzyjaźnieni państwo Stragankowie i dwaj moi koledzy Janek Mitiajew i jego młodszy brat Piotr. Od Henia mieszkającego od dawna w Saarbrucken Niemcy, ale często odwiedzającego Czworaki wiem, że „Piećka” zginął w wypadku na huśtawce.

Teren piętrusa, podobnie jak Czworaki, ogrodzony był płotem drewnianym. Przy narożniku płotu przez wiele lat skręcałem na plac, aby po przekątnej kończyć skrót przy narożniku ogrodzenia Leśnika.

 

W narożnej posesji Czworaków, na terenie obecnego Przedszkola mieszkał Stefan Szpakowicz. Kontakt ze „Szpakiem” urwał się, gdy rozjechaliśmy się do szkół średnich. Henryk odnalazł go i odwiedził w Olsztynie bodajże dopiero w listopadzie 2018. Po rozmowach przekazał mi ciekawostkę - w olsztyńskiej służbie zdrowia legitymację Stowarzyszenia Dzieci Wojny traktowano podobnie jak legitymację kombatanta, prawnie zapewniającą bezkolejkowy dostęp do specjalistów. W późniejszych moich rozmowach z Prezesem Stowarzyszenia i Stefanem  okazało się, że była to tylko krótkotrwale honorowana, lokalna inicjatywa olsztyńskiego oddziału Stowarzyszenia. Szkoda - z bezpośrednich kontaktów jednoznacznie wynika, że nasz rocznik szybkiego dostępu do specjalistów potrzebuje nieustannie. Niestety - mamy u władzy takich następców, jakich sobie wychowaliśmy. Po latach wyrzeczeń, niekiedy wręcz drastycznych, związanych z ich przyzwoitym wychowaniem stanowimy uciążliwy balast. "Rozwarstwienie" pogłębia się - procentowy wzrost emerytur pozostaje daleko w tyle za wzrostem płac (!:().

 

Nieco dalej, od strony ulicy Piłsudskiego, mieszkali bracia Banasikowie - Mirek i młodszy, Bogdan. Z Mirkiem kombinowaliśmy papierosy dopóki mój Tata nie wykrył kryjówki, w której chowaliśmy je przed dorosłymi. Po wykryciu było gorąco, ale nałóg pozostał przez następnych 45 lat, a zaczął się bardzo wcześnie, w powtarzalnym od dawna trybie. W latach powojennych maluchami opiekowało się starsze rodzeństwo, dumne z umiejętności zaciągania się dymem papierosowym. Aby młodsi nie wypaplali tego rodzicom, starsi dawali im „sztachnąć się”. Wtedy oboje byli winni a przy okazji bywało wesoło, bo maluch po pierwszym "zaciągnięciu się" zwykle smarkał, kaszlał a łzy ciekły mu same.

Ale - maluchy mają swój honor. Po pierwszym wstydliwym zdarzeniu szybko opanowywali technikę „palenia” i brnęli w nałóg coraz głębiej, dumni ze swojej dorosłej umiejętności.

Mirek wyprowadził się do Słupska - tam widziałem się z nim po raz ostatni w roku 1959, podczas pobytu "na delegacji" z macierzystego zakładu w Hajnówce. Ze Słupskich Zakładów Przemysłu Maszynowego Leśnictwa przejmowałem dokumentację techniczną produkcji przyczep wywrotek. Bogdan mieszka w Zgorzelcu. Własne wypowiedzi zwykle rymuje :).

 

Od strony ulicy Reja, za widocznym na fotografii narożnikiem oraz za skrzyżowaniem ulicy Reja i Kraszewskiego mieszkali państwo Fijałkowscy, Stefan Marczyk, bracia Sergiusz i Lońka Martysiewicz, Bogdan Lewczuk, rodzina muzyków Pietuchowskich (Piekutowskich ?). Plącze się w mojej pamięci nazwisko Schabowskich, ale umiejscowić ich bliżej nie potrafię.

 

Po wykonaniu serii zdjęć skrzyżowania, wjechaliśmy na teren Czworaków ulicami Piłsudskiego i Staszica. Cel - rozmowy i kolejny zapis obrazów przebudowy, przy korzystniejszym niż uprzednio świetle i pogodzie. Na początku Staszica minęliśmy miejsce, w którym około 70 lat wcześniej solidnie stłukł mnie Kazik Bobkiewicz. Lubiliśmy się, ale podczas powrotu ze szkoły bezmyślnie zacząłem go drażnić. Najbardziej nie znosił przezwiska Bobek, więc powtarzałem je tak długo, aż dogonił mnie, przewrócił i skuł mój nos na tęczowo.

Przyjaźń przetrwała, obraz jego „późniejszej” twarzy odtwarzam w pamięci bez trudu, ale nie potrafię precyzyjnie określić wieku, którego ów obraz dotyczy. Sądzę, że początkowych lat siedemdziesiątych.

 

Nieco dalej, przed wjazdem w ulicę Prusa, minęliśmy miejsce bliskiego kontaktu z piorunem. Burza dopadła mnie, gdy akurat tamtędy wracałem ze szkoły. Oślepiający błysk i nieprzyjemny trzask dostrzegłem i usłyszałem jednocześnie. Nie jestem w stanie określić, jak długo leżałem na ziemi. Gdy ciężko przestraszony wstałem, nie widziałem nic poza żółtą poświatą z pływającymi w niej czarnymi nitkami. Przez długą chwilę nie wiedziałem co począć, jak zachować się dalej, ale… - żółta poświata powoli zaczęła jaśnieć, pojawiły się niewyraźne, ale znajome fragmenty ulicy. Do domu dotarłem z przekonaniem, że wszystko widzę normalnie. Później mój lęk wobec wyładowań atmosferycznych umocniło opowiadanie sąsiadów Kulgawczyków. W upalny burzowy dzień przez ich mieszkanie przeleciał piorun kulisty. Wpadł przez otwarte drzwi ganku, zawirował w kuchni, wyleciał przez otwarty lufcik nie czyniąc szkód. A mocno narozrabiać podobno potrafi…

W przekonaniu, że wszystko widzę normalnie trwałem do czasu badań przeprowadzonych w roku 1962 przez komisję rekrutacyjną do Wojskowej Akademii Technicznej. Komisja stwierdziła u mnie znaczną, „dyskwalifikującą” krótkowzroczność. Uważałem, że wszystko jest OK m.in. dlatego, że z wiatrówki, z różnych pozycji i odległości kilku-kilkunastu metrów trafiałem monety osadzone w korze dużych sosen. Było to strzelanie z biodra, bez celowania. /Zabawy z wiatrówkami trwały krótko. Zrezygnowaliśmy, gdy któryś z nas, podczas odstrzeliwania papierosa wstrzelił koledze "grzybka" w opuszkę kciuka. Konieczną była pomoc chirurga/.

Rozeźlony odmową skierowania na WAT próbowałem wykorzystać orzeczenie Komisji do urwania się ze służby w jednostce specjalnej – bezskutecznie. Pomogło dopiero wiele lat później – po staraniach w WKU Kołobrzeg uzyskałem kategorię D i „święty spokój” z wezwaniami na zgrupowania rezerwistów. Od czasu, gdy moja krótkowzroczność stała się "faktem bezspornym", noszę okulary, widzę dzięki nim lepiej i sadzę, że prawdziwym powodem dyskwalifikacji i odmową przyjęcia na WAT był brak pożądanej, pezetpeerowskiej rekomendacji. 

 

Po uzupełnieniu zdjęć i rozmowach ze znacznie młodszymi ode mnie mieszkańcami (starsi nie żyją albo mieszkają poza Hajnówką) – Adamczykami: Władkiem i Krysią z domu Jaszczuk; Gienkiem Młynarczykiem i jego synem oraz panią X z domu Łukasik w pięknie rozbudowanej dawnej siedzibie Paszkiewiczów - pojechaliśmy w stronę osady Topiło. Minęliśmy gęsto obecnie zabudowany dawny plac targowy i najbliższy niegdyś sklep na Majdanie, w którym przez wiele lat, na polecenie mamy robiłem drobne zakupy. Najchętniej biegałem po świeży, pachnący chlebek. Wracałem zawsze po przekątnej placu – odległość niewielka, ale zawsze zdążyłem sporą część pachnącego bochenka uskubać.

W czasach racjonowania artykułów spożywczych bywało, że w kolejce stawali w sklepie wszyscy wolni członkowie rodziny. Kombinowanie z kilkakrotnym powracaniem do kolejki o różnych porach dnia bywało bezskutecznie – racjonowany towar znikał błyskawicznie.

Zdarzało się, że na Majdanie, w pobliżu sklepu, u właściciela pięknej jabłoni kupowaliśmy jabłka. Później Tata przywoził z lasu „dziczki”, sadził w ogrodzie i – jak zwykle - …eksperymentował. Szczepił, okulizował i bywało, że na jednym jabłoniowym pniu stopniowo dojrzewały 3-4 różne gatunki, od papierówek do "zimówek" :).

 

Rozpoznając ulicę Piłsudskiego do końca, na krótko przystanęliśmy przy przejeździe przez tor warszawski.

Do kiedy sięgam pamięcią, Hajnówka nigdy nie miała solidnej górki. Tor warszawski był i jedyny i najbliższy. Tyle tylko, że miał i ma niezbyt przyjaźnie uformowaną podstawę. Zjazdy odbywały się na wysokości starych drzew widocznych na fotografii środkowej. Stromy zjazd miał nad podstawą sosnowego lasu poziomą, ponad metrową półkę. W sprzyjających warunkach, przy zbitym zmrożonym śniegu wypełniającym łuk między stromym zjazdem i półką, sanki z saneczkarzem wylatywały w górę i twardo lądowały wśród sosen, niekiedy na pniu którejś z nich. Równie często gwałtownie wrzynały się w półkę, pozostawały na niej, a dalszy zjazd odbywał się na czterech literach.

Dalej, za wiaduktem pod którym przebiega tor białowieski, miałem kłopotliwy wypadek. Podczas samotnej wędrówki na wojskowych, nieco przydługich nartach pożyczonych od sąsiada, Zbyszka Adamczyka, z ogromną przyjemnością „ukosowałem” mocno zaśnieżony nasyp. Pod bardzo łagodnym kątem wspinałem się pod górę i pod takim samym kątem w spokoju i kompletnej ciszy zjeżdżałem. Do czasu, gdy przy kolejnym zjeździe trafiłem na przysypany śniegiem, mocno wygięty konar (?). Prawa narta zsunęła się po nim na lewą, skrzyżowały się, upadłem na tyle pechowo, że wyplątywanie się z nart trwało sporą chwilę. Dalszą jazdę uniemożliwił ostry ból w kostce - z nartami na ramieniu, z trudem dokuśtykałem do domu. W nastawieniu zwichnięcia pomógł lekarz, ale noga przez kilka dni nie chciała zmieścić się w bucie.

 

Za przejazdem przez tor warszawski, spory obszar pomiędzy warszawskim i torem białowieskim zajmuje dzielnica Międzytory. Bywałem tu u szkolnych kolegów. 

Na załączonej fotografii nie znajduję nic znajomego. Pamiętam też bardzo mało - późnojesienny dzień z resztkami pierwszego, zanikającego śniegu, ciemnoszare, podobne do siebie domy. Przy jednym z nich bezlistna jabłoń z nielicznymi, resztkowymi jabłkami, pod nią klatka z tchórzami (?). Pamiętam wspaniały smak zziębniętych jabłek i ostrzeżenie, abym nie zbliżał dłoni do klatki, bo agresywne zwierzaki odgryzą mi palce. Czyj to był dom – Wieśka czy Zbyszka, uściślić już nie potrafię.

W roku 2016, swojsko - jak dawniej, wygląda tylko tor. Międzytory zmieniły się podobnie jak Czworaki. Trudno odnaleźć dwa jednakowe budynki. Z daleka – pstrokacizna.

 

W latach 1947-54, w okresie nauki w Szkole Podstawowej tj. w czasach gdy z racji wieku nie mogłem liczyć na wakacyjną oficjalną pracę zarobkową, dwukrotnie część wakacji spędziłem poza Hajnówką. Bodajże w wakacje roku 1948 przebywałem na "koloniach" w Białowieży. Oczywiście pod pozorowaną opieką starszej siostry, również kolonistki. Hajnówkę opuściłem na dłużej w roku 1954. W latach 1954-58 uczęszczałem do Technikum Mechanicznego MPC w Kraśniku Lubelskim, przeniesionego w latach nauki do Kraśnika Fabrycznego. W każde wakacje wracałem, aby poprzez okazyjną, wakacyjną pracę wesprzeć budżet rodzinny i własny. Powróciłem po uzyskaniu z datą 11 czerwca 1958 r. świadectwa dojrzałości i tytułu "technik technolog". Z dniem 9 lipca 1958 podjąłem pracę w Hajnowskich Zakładach Przemysłu Maszynowego Leśnictwa - HAJMECHLESIE. Odnowiły się stare przyjaźnie, w tym przede wszystkim trochę niezwykłe powiązania z Heniem. Początku nie pamiętam, do chwili obecnej nie wiem, co nas tak silnie związało. W każdym razie, bodajże w trzy lata po moim wyjeździe, w Kraśniku i moim Technikum Henio pojawił się jako pełnoprawny uczeń. Trafił fatalnie, na mój zadawniony konflikt z polonistką. Po pierwszym, nieco grubym uczniowskim kawale, jako kolejny ananas z Hajnówki, z nadmiernym hukiem ze szkoły wyleciał. (Więcej pod przyciskiem "Kraśnik"). Gdy podejmowałem pracę w Hajmechlesie, on już w nim pracował jako dobry, ceniony tokarz.

Mnie skierowano do biura produkcji jako wsparcie dla kierownika i mistrzów - naprawdę jako chłopaka do wszystkiego. Wykorzystywano mnie na różne sposoby, w tym kilkakrotnie - jako najmłodszy - musiałem w przerwie śniadaniowej podjeżdżać rowerem do sklepu, po ćwiarteczkę, na dobre trawienie. Kiedy częstowano i mnie, po każdym poczęstunku - jako osoba źle znosząca alkohol - trafiałam do wypożyczalni narzędzi, na najwyższą, niewidoczną z zewnątrz półkę regału, wyłożoną płytami filcu. Wydawcą narzędzi był wówczas mój sąsiad, niegdysiejszy gajowy, ten sam, który nawalony jak stodoła, wsadzony na rower i popchnięty, potrafił jak po sznurku przyjechać pod dom z odległego nawet o kilkanaście kilometrów miejsca w lesie. Zwykle przy bramie spadał z roweru, resztę załatwiała rodzina.

Takie przypadki mogły mieć koniec żałosny. Poprosiłem o przeniesienie do lepiej płatnej pracy fizycznej. Trafiłem do "brygady" Utkina, przygotowującej detale dla montażystów. Brygada 2-osobowa (!). Mieliśmy pełne ręce roboty, a zdarzało się, że sam pozostawałem w zakładzie na całą noc, aby na rano przygotować detale do montażu. W głębi zakładu przebywał palacz w kotłowni i portier - obaj w znacznej odległości, bez możliwości udzielenia nagłej pomocy. Jak dalece ryzykowne były takie decyzje zrozumiałem bardzo dobitnie, gdy podjąłem pracę na własny rachunek. Wchodząc do własnej firmy w godzinach popołudniowych, zobaczyłem przez okno nieruchomego pracownika siedzącego przed wiertarką stołową, z twarzą w wiertarskich stalowych wiórach. Kilka centymetrów od jego głowy w najlepsze wirowało uzbrojone wrzeciono. Serce skoczyło mi do gardła, ale na szczęście okazało się, że to Marek, nawalony jak stodoła, nie był w stanie dłużej obsługiwać maszyny. Pożegnaliśmy się natychmiast. Na zawsze.

Zgodnie z zasadą, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, po krótkim ale przyjemnym okresie pracy z Utkinem, Roman, starszy brat, wykorzystując starą koleżeńską znajomość załatwił mi przyjęcie do brygady najwyżej wynagradzanej. Moje zarobki prawie podwoiły się, ale ostro dostałem w tyłek - przede wszystkim fizycznie, a na początku także psychicznie. Brygada realizowała prace najcięższe - montaż przyczep i wąskotorowych rozjazdów kolejowych. Jako najmłodszy (i - niestety - najsłabszy) musiałem ogromnym młotem walić w przebijak ustawiony przez starszego kolegę w okrągłym otworze tak celnie, aby przebijak nie pękł a okrągły otwór w grubej blasze rozjazdu stał się kwadratowy. Kilka przebijaków musiałem odkupić, później przywykłem nawet do przenoszenia spod obrabiarek kilkudziesięcio-kilogramowych osi do miejsca ich montażu.

Zmontowane przyczepy odstawialiśmy na odległy plac i dość często zdarzało się, że niemal w każdy pogodny "majsterski" poniedziałek brygada znikała - co najmniej po dwie osoby na przyczepie. Po dwie, dla wzajemnej asekuracji, na wypadek zbyt głośnego chrapania. W zakładzie przymykano na to oko, przede wszystkim dlatego, że każde zadanie brygada wykonywała bardzo solidnie i w wymaganym terminie. Jeżeli kiedykolwiek zaistniała taka konieczność, pracowaliśmy dłużej, bez szukania dopłat za godziny nadliczbowe.

 

Czas wolny po pracy spędzałem przede wszystkim z Heniem. W nieco dziwny (dla mnie) sposób rozumieliśmy się bez słów. Gdziekolwiek wędrowaliśmy razem, zawsze, bez wcześniejszych uzgodnień, skręcaliśmy - i w ogóle - poruszaliśmy się, jak świetnie wyszkoleni żołnierze. Wybór form rozrywki mieliśmy niewielki, powtarzalny. Kino, bilard i karty w Leśniku, raz w tygodniu spotkania w Hajnowiance. Zwykle całej grupy, przy co najmniej dwóch zsuniętych stolikach. Tam tradycyjna czysta zwykła z sokiem ananasowym i śledzik. Zdarzało się, że bywało tego dużo dzięki sponsorom, którzy z taką paczką woleli pozostawać w przyjaźni. Milicja w tych dniach nie była w Hajnowiance potrzebna. Spokój i normalność w restauracji zapewniała grupa z Czworaków, grzecznie ale bardzo skutecznie wyciszając wszelkie formy fanfaronady, także pijackiej.

Nigdy nie zdarzyło się, abyśmy jednocześnie "przeholowali z alkoholem". Jeśli przegięcie zdarzało się, to tylko na przemian - albo on pomagał dotrzeć do domu mnie, albo ja jemu. Mnie bywało trudniej. Henio od zawsze był i jest wyższy ode mnie prawie o głowę...

Taki "program" zajęć i kariery zawodowej nie spodobał się ani rodzicom, ani starszemu rodzeństwu. Wspólnie namówili mnie, abym podjął pracę w wyuczonym zawodzie, w Fabryce Maszyn i Odlewni w Gniewie n/Wisłą. Romek, ściągnięty tam przez kolegów którzy do Gniewu wyemigrowali z Kraśnika wcześniej, pracował tam od kilku lat jako główny technolog. Potrzebowali technologa, gwarantowali umeblowany pokój służbowy na pięterku narożnej kamienicy z nobliwym sąsiedztwem - rodzina gł. technologa; rodzina gł. mechanika; rodzina dyrektora naczelnego. Stało się. Po rozwiązaniu umowy z Hajmechlesem z dniem 9 kwietnia 1960 r., za porozumieniem stron, w trzy dni później podjąłem pracę w FMiO. Zaczął się okres gorących zmian. Opis pod adresem "Gniew n/Wisłą".

skrętu, miał co najwyżej pół metra. Pół metra do przodu i tyleż do tyłu. z obrotem samochodu o maleńki kąt!

Czterdzieści minut później, ale już po północy, dotarliśmy do DOROTY. Młodzi pomogli nam objąć kwaterę i pojechali dalej. Poprosiłem ich tylko, aby uważnie obserwowali wskaźnik oleju - kilkanaście lat temu, nad rzeką w okolicy Kamienia Pomorskiego, widziałem skutki jazdy po sterczących betonach oraz minę wędkarza, który uszkodził na nich miskę olejową :-(.

 

Piątek przeznaczyliśmy na rozpoznanie wycieczkowych programów na sobotę i spacery po okolicy. I tu ciekawostka do wykorzystania. W Karpaczu jest wiele biur turystycznych - każde, na konkretny dzień tygodnia, za wyjątkiem niedzieli, ma inną propozycję ze stałego tygodniowego programu, wspólnego dla wszystkich. Po rozmowach telefonicznych sądziłem, że oferta jest wspólna także co do terminów, więc, gdy pierwsze z napotkanych biur zaoferowało tylko Pragę nocą, z wyjazdem o 9.30 i powrotem ok. 1.30, wyszedłem zawiedziony. W Pradze nigdy nie byłem, chciałem ją chociaż przelotnie poznać, ale nie w nocy, przy niepewnej pogodzie, w grupie z przewodnikiem, którego łatwo zgubić. Do następnego biura zajrzałem tylko dlatego, że było po drodze, a wypytać chciałem o szczegóły wycieczek do czeskiego Skalnego Miasta. Okazało się, że to biuro, w ofercie na sobotę wycieczki ma dwie: - jedną do Skalnego Miasta z pływaniem tratwą, drugą na zwiedzanie Pragi w dzień. Wybrałem Pragę. Komentarz oraz galeria foto z wycieczki  na podstronie Czechy, przycisk Praga.

Po "ustawieniu" soboty, pozostałą część piątku spędziliśmy na spacerze w dolnej części Karpacza i długiej wędrówce wzdłuż wschodniej ściany kotliny, od rozdziału drogi na Jelenią Górę i Kowary po Western City i hotel Relaks. Od zwiedzania Western City odstąpiliśmy bo akurat trafiliśmy na zimny, ostry wiatr. W wędrówce powrotnej kilka razy pytaliśmy tubylców o kierunek na wybrane cele i dreptaliśmy do nich raz w górę, raz w dół, powoli, bez pośpiechu. Znaleźliśmy nawet czas na podręczny posiłek na jednym spośród kilku potężnych świerków, przełamanych na wysokości około dwóch metrów jak zapałki. Wichura, która dokonała tego z drzewami, grubymi w miejscach przełomu na prawie sześćdziesiąt centymetrów, musiała być wyjątkowo gwałtowna. Dziwiło mnie tylko, że połamała je w głębi świerkowego lasu, a świerki zewnętrzne ataki wiatru przetrzymały.

 

Niedzielny poranek okazał się wyjątkowo piękny. Błękitne bezchmurne niebo, lekki szron na dachach, pięknie wyostrzone i podświetlone wschodzącym słońcem szczyty, bezwietrznie - czas idealny na spacer, a dla fotoamatora zachęta nie do odrzucenia. Więc - szybkie śniadanie na kwaterze, pieniądze na następny posiłek do torby ze sprzętem, aparat na szyję i ...wymarsz w plener. Tam wszędzie pięknie, więc fotki, fotki, fotki a dopiero później problem, które z nich usunąć, a które umieścić w galerii. Z kilku wyłączonych zmontowałem króciutki klip, nieco uszczypliwy wobec PiSu, ale odpowiadający moim odczuciom. Nigdy nie miałem nic przeciwko temu, aby przetrzepano złodziei, którzy zawłaszczyli znaczną część majątku narodowego, szczególnie tych, którym za mało było balcerowiczowskiego "pierwszego ukradzionego miliona". Na nich PiS okazał się za krótki, bo Polacy przy korycie durniami nie są.

Aby z państwowego garnka wyłowić najlepsze kąski zmienili prawo, w zgodzie z nim, ze wsparciem kredytów z banków państwowych (i to kredytów zabezpieczonych hipoteką na przechwytywanych, lukratywnych kąskach) wyłowili to, co im pasowało i ...zmiany prawa odwrócili. Majstersztyk prawny, po którym PiS może jedynie popatrzeć na wyprostowane środkowe palce spryciarzy. Skończyło się na postraszeniu paru płotek metodami budzącymi obrzydzenie.

Krótko po południu dołączyli do nas młodzi, Magda i Paweł. Zaliczyliśmy zjazd rynną, spacer skrótem do wyciągu krzesełkowego i wjazd na Kopę. Na wjazd na Śnieżkę zabrakło nam czasu, a szkoda. Wjedziemy za rok.

Po powrocie z Kopy, na dole poniżej stacji wyciągu, zaliczyliśmy po kilka gorących oscypków. Polecam. Turystom, których wiatr mocniej na krzesełku przedmucha, doradzam do tego lampkę grzanego wina, a po spacerze na dół do miasta, kolejną przyjemność - posiłek albo przynajmniej grzane piwo z sokiem w "Zagrodzie Góralskiej". Po zaliczeniu obu tych przyjemności, po zmierzchu dotarliśmy wreszcie do pensjonatu. Komu z nas w pensjonacie strzeliło do głowy, aby wieczór spędzić na grze w pokera - naprawdę nie wiem. Młodzi, jak to zwykle bywa z nowicjuszami, od początku mieli fart. Oskubali mnie dość szybko, ale kiedy już oswoili się z regułami gry, zaczęli kombinować. I przekombinowali. Skończyli z maleńką 17- złotową stratą.

 

Poranek poniedziałkowy okazał się jeszcze piękniejszy od niedzielnego. Ale to pewnie dlatego, że to akurat rocznica moich urodzin. Przy takiej pogodzie bardzo chętnie powędrowałem "do sklepu po świeże pieczywo". Oczywiście z aparatem. Kilka ładnych fotografii przybyło.

Po śniadaniu i rozliczeniach z właścicielką, zgodnie z wcześniejszymi z nią uzgodnieniami, czyli o godzinie dziesiątej, opuściliśmy pensjonat. Przed jazdą powrotną podjechaliśmy sprawdzić, jak zachowa się nasze auto na odcinku drogi, któremu przypisuje się anomalie grawitacyjne. Zjawisko intrygujące. Po powrocie do domu spróbowałem w Internecie znaleźć jakąś naukową opinię ale przy wielkiej mnogości niekonkretnych wypowiedzi na przeróżnych forach, odłożyłem poszukiwania na później. Prawdopodobnie powrócę do sprawy przy następnym pobycie w Karpaczu. Kiedy to nastąpi, oczywiście nie wiem, ale wiem, że warto tam pomieszkać o każdej porze roku! 

 

 
 

 

 

 

 
 

 

 

 

Poza Hotelem.

Łącząc przyjemne z pożytecznym, sporą część czasu wykorzystaliśmy na "zimowe" spacery poza terenem hotelu. Zimowe spacery to przy bezśnieżnym grudniu określenie co najwyżej umowne. Śnieg uzupełniany sztucznie i namiastkę normalnej zimy odnaleźliśmy tylko w narciarskim Białym Jarze. Zdjęcia poniżej, nagrania wideo utracone.

W roku 2006 i latach późniejszych, na pierwszej osobiście skonfigurowanej, maksymalnie uproszczonej www.wyprawypontonowe.pl zamieściłem tekst o Karlinie z odnośnikami: www.karlino.pl, www.parseta.pl, www.karlino.eu. do stron "oficjalnych", aktualizowanych na bieżąco. Kilka uwag oraz sugestii wynikających z prywatnych obserwacji i poglądów, pozwalam sobie dodać poniżej.

 

Przejeżdżając przez Karlino pociągiem, obserwuj południowo-zachodnią stronę szlaku kolejowego. Poniżej mostu nad rzeką Radew roztacza się widok miły dla oczu o każdej porze dnia i roku. Są to szeroko opisane w materiałach internetowych tereny kompleksu sportowo-rekreacyjnego z przystanią kajakową Wodnik. Możesz tam zauważyć:

- w zimie, poza grupkami „całorocznych” spacerowiczów, dużą grupę morsów

- w Noc Świętojańską rozbawiony tłum, wianki na rzece i rzęsiste fajerwerki

- w gorące lato – plażowe mrowisko

- w ostatnim tygodniu sierpnia – kolorowe, pilnie strzeżone miasteczko namiotowe uczestników Międzynarodowego 3-etapowego Spływu Kajakowego rzekami Radew i Parsęta do Kołobrzegu (szlakiem Ojca Świętego Karola Wojtyły)

- przez pozostałą część roku - grupy kajakarzy kończących spływy na przystani, często przy wielkim ognisku i muzyce.

Podróżując trasą E28 na zachód, zaplanuj postój na terenie kompleksu wypoczynkowego Petrico Park w Krzywopłotach, 2,5 km przed Karlinem. Przy trasie stacja paliw Orlen, restauracja z miłym dla oczu wystrojem i przystępnymi cenami, duże wygodne parkingi. Poniżej recepcja, sala konferencyjna, domki hotelowe, stawy, stadnina koni, ścieżki spacerowe. Przy stawach piękne miejsce na imprezy przy ognisku, potężny grill, kuchnia polowa, wiata posiłkowa na co najmniej sto osób.

Jeżeli bardzo śpieszysz się, zalicz przynajmniej spacer w dół, w kierunku stawów. Stamtąd najłatwiej można ocenić jak mądrze, bez szkody dla przyrody wykorzystano naturalne ukształtowanie terenu. Mokradła, przez które trudno było dotrzeć do rzeki nawet w upalne lato przekształcono w rozległe stawy rybne, a wybranymi z mokradeł masami gruntu podwyższono i umocniono naturalne brzegi rzeki, bez ich „golenia” i faszynowania. Teraz jest to świetny teren do organizowania wędkarskich zawodów spławikowych – wszystko pod ręką.

Zbliżając się do Karlina trasą E28, masz do wyboru – objazd pięknie wkomponowaną w teren obwodnicą, lub przejazd po jej cięciwie przez główne ulice i plac centralny miasta. Obwodnica wręcz zachęca do szybkiej jazdy – przed jej skrzyżowaniem z drogą nr 163 Karlino-Białogard koniecznie zdejmij nogę z gazu! Nikt w Karlinie nie chce, abyś Ty, lub ktokolwiek inny zwiększał liczbę tragicznych wypadków, zaistniałych już wcześniej na tym skrzyżowaniu.

Jeżeli zdecydujesz się przejechać przez miasto od strony zachodniej, z obwodnicy wjedziesz na ulicę Szczecińską, ciągnącą się do placu centralnego - obecnie Plac Jana Pawła II, uprzednio - Plac Kościelny. Zwróć uwagę na pierwszy dom po prawej, niespełna 100 metrów przed mostem nad Parsętą. Co kilka lat, przy wylewach rzek, mieszkańcy opływają ten dom pontonami. Przy najbliższej okazji spróbuję ustalić kto, kiedy i dlaczego zaryzykował budowę w tak niefortunnym miejscu.

Za domem - Parsęta, obiekt gorących sporów, wartych odrębnego opisu. Wiedząc, że Dorzecze Parsęty to matecznik bałtyckiego łososia i troci wędrownej, zdziwisz się widząc po obu stronach mostu uregulowane, faszynowane brzegi i dumnie sterczącą na brzegu tablicę z napisem REGULACJĘ RZEKI PARSĘTY WYKONANO PRZY WSPARCIU FINANSOWYM WOJEWÓDZKIEGO FUNDUSZU OCHRONY ŚRODOWISKA I GOSPODARKI WODNEJ W SZCZECINIE. Podrażniona rzeka często zalewa te uregulowane brzegi i ową tablicę tak, że z wody wystaje zaledwie niewielki jej fragment (!)

Tuż za mostem kanał młyński rozdzielający wody Radwi na młyn i śluzę, odprowadzającą nadmiar wody do Parsęty. Po prawej „wyspa”, za wodą wielki spichlerz. Po lewej stary młyn. Mimo, że obecnie obraz jest mało atrakcyjny, radzę wykonać kilkanaście jego fotek. Z przyjemnością porównasz je z obrazem, jaki zastaniesz za lat kilka (no – może kilkanaście). Projekt zmian na stronie http://www.karlino.pl/pl/index.php?page=wyspa.

Za spichlerzem i młynem, stara piętrowa zabudowa. W niej, po lewej Karliński Ośrodek Kultury, po prawej, w dawnej siedzibie Zarządu Gminnej Spółdzielni "Samopomoc Chłopska" a późniejszej siedzibie Stowarzyszenia Inicjatyw Gospodarczych - centra informacji, w tym Gminne Centrum Informacji oraz Centrum Informacji Turystycznej. Przy ulicy - przystanek autobusowy.

Jeżeli zechcesz zatrzymać się na Placu Jana Pawła II, w niewielkiej odległości od kościoła i ratusza, w zabudowie otaczającej plac dostrzeżesz sklep ze sprzętem wędkarskim. Tam właśnie uzyskasz najświeższe informacje o warunkach i bieżących możliwościach złowienia w Parsęcie szlachetnej ryby, poznasz wyniki z ostatnich dni, zobaczysz fotografie z lokalnych zawodów. Skoro nie jest to formalny punkt informacyjny, przy zasięganiu języka wypada dokonać tam przynajmniej skromnego zakupu. Za kilka lat plac i ok. 300-metrowy fragment ładnie odtworzonej zabudowy ulicy Koszalińskiej zamknięty będzie dla ruchu kołowego. Projekt nowego zagospodarowania znajdziesz na stronie - http://www.karlino.pl/pl/pliki/rynek.pdf.

Jeżeli z ulicy Szczecińskiej przejedziesz plac po przekątnej, wjedziesz na ulicę Koszalińską. Po lewej miniesz ładnie wkomponowany w starówkę fragment nowej zabudowy. Po bardzo długich latach widoku na pusty plac obstawiony brzydkimi komórkami, to obecnie jeden z najładniej zagospodarowanych fragmentów miasta.

Za "nową starówką" ciągnie się stara, w większości parterowa, zwarta zabudowa pozostająca pod ochroną konserwatora zabytków. Być może zdziwi Cię przez moment duża szczerba w tej zabudowie, tuż za siedzibami banków. Zrozumiesz widząc, że na jej skraju, przy głównej ulicy, niemalże w sercu miasta stoi filia zakładu pogrzebowego. Do takiego sąsiedztwa nikt z budową jakoś się nie garnie. Około 150 metrów dalej, po tej samej stronie ulicy zauważysz Urząd Pocztowy, przed nim małą zatoczkę. Nie zatrzymuj się w niej nawet wtedy, gdy stoi tam jakikolwiek inny samochód. Wielu kierowców otrzymało za to mandat (ja też, ale tylko raz). Ta "zatoczka" to - wg miejscowej Policji - skrzyżowanie. Pogląd albo aktywność Policji uległa zmianie - w roku 2021 auta stają tam na okrągło.

Zechcesz zatrzymać się w mieście? Masz przy trasie kilka małych parkingów i dwie restauracje. Jedną „Na Skarpie”, drugą nieco dalej - w hoteliku STOP, chętnie nawiedzanym przez wędkarzy z całej Polski. Strzeżonego parkingu brak, ale na niestrzeżonych nie dzieje się nic złego od dawna. Z okien i tarasu restauracji "Na Skarpie", za szklarniami dostrzeżesz rzekę Radew i kompleks sportowo-rekreacyjny Wodnik a po drugiej stronie ulicy - zadbany park z amfiteatrem. W letnią noc, pomiędzy potężnymi drzewami parku zauważysz błąkające się przy ziemi światła. To latarki zbieraczy rosówek.

W pobliżu Stop-hotelu zwróć uwagę na dwupiętrowy dom po drugiej stronie ulicy, stojący ukośnie do linii zabudowy i znacznie od tej linii oddalony. Stoi tak, bo tamtędy, wg projektu z lat siedemdziesiątych, łukiem miała przebiegać trasa szybkiego ruchu Całe szczęście, że projekt nie został zrealizowany. Na obwodnicę, którą mamy obecnie, warto było poczekać ćwierć wieku! Szkoda tylko, że na skrzyżowaniu z drogą dojazdową z Karlina nie zamontowano świateł lub ronda. W wielu sezonach urlopowych zaistniały tam tragiczne wypadki samochodowe. Ginęli dorośli i dzieci.

Za hotelikiem istnieje kilka firm, przejazd kolejowy, stacja paliw, osiedle kolejowe, jeszcze kilka firm, rogatki i … wysypisko, kolejny obiekt gorących sporów, a dla Ciebie swoisty sprawdzian. Jeżeli jesteś farciarzem, przejedziesz przez Karlino bez niespodzianek. Jeżeli jesteś pechowcem, trafisz na wielkie stado mew, które krąży nad miastem, obsiada bloki i pstrzy wszystko, co na ziemi stoi lub po niej się porusza. Wtedy z auta wychylać się nie radzę. Szanse na likwidację wysypiska i korzystanie z jednego z nowych, budowanych w odległości około 30 i 40 km są duże. Jestem za, nie tylko z powodu mew.

Za rogatkami, przed wjazdem na E28, miniesz fragment starej szosy styczny do łuku skrzyżowania. Tędy dojeżdża sprzęt na plac budowy. Tuż za skrzyżowaniem, na terenach Kostrzyńsko-Słubickiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej - Podstrefa Karlino ruszyła budowa zakładu produkcyjnego szwedzkiej spółki SCANRAD. Niniejszy zapis przedstawia stan z dnia 13 lutego 2007.

 

Wjeżdżając do Karlina trasą 163 od strony Białogardu, przy moście nad Radwią spostrzeżesz długi jaz z przepławką, kierujący wodę na turbiny młyna i dalej na śluzę przy Parsęcie. W lato zauważysz tam zwykle młodzież kapiącą się w Radwi i słońcu, a także, coraz częściej, uczestników spływów przenoszących swoje kajaki nad jazem. Jesienią masz szansę zobaczyć łososie pokonujące przepławkę w wędrówce na tarło. Zimą dostrzeżesz imponujące oblodzenia jazu. Na przedwiośniu jaz i cały przyległy teren znika na kilka dni pod wysoką wodą.

 

Niezależnie od tego, z której strony wjedziesz do Karlina, najkorzystniejszym wyjazdem do Kołobrzegu pozostanie droga nr 163, prostopadła do ulicy Koszalińskiej. Przy skrzyżowaniu miniesz stację paliw i zakład wulkanizacyjny. Dalej przejedziesz obok kilku firm, po prawej miniesz kilka ładnie zagospodarowanych domków, a za przejazdem kolejowym niegdysiejszą Fabrykę Płyt Pilśniowych i Wiórowych - zakład, który na przełomie lat sześćdziesiątych-siedemdziesiątych dał najsilniejszy impuls rozwojowy miastu. Po sprywatyzowaniu, ze znacznie zredukowanym zatrudnieniem, nadal prezentuje się dobrze. Wzdłuż północnego i zachodniego ogrodzenia fabryki prowadzi droga ku Parsęcie, często wykorzystywana przez wędkarzy . Po letnich ulewach i zimowych odwilżach dojazd do samej rzeki samochodem bez napędu na 4 koła bywa ryzykowny.

 

Nad Parsętą, jak w życiu. Masz dużo szczęścia - złowisz dużą rybę, nie masz go – złowisz małą albo nie złowisz wcale, potną Cię komary, potną osy, którym nieostrożnie przydepniesz podziemne gniazdo, do ostatniej nitki przemokniesz w przelotnej ulewie, albo utkniesz w dwumetrowych pokrzywach. Ale i tak ciesz się, że podczas wędkowania nie wpadłeś po pas w nadrzeczne bagno, nie straciłeś w nim jednego buta, nie zapędziłeś się w nadrzeczne chaszcze, z których wycofać się można wyłącznie w pozycji czworonoga, a Twoja największa ryba, którą z walącym sercem, uszczęśliwiony sprowadziłeś do brzegu, nie umknęła Ci w chwili, gdy schyliłeś się po nią. To mam już za sobą. Na krwi mojej serdecznej wychowały się liczne pokolenia komarów, na podwodnych zaczepach wszystkich rzek Dorzecza przez 35 lat pozostały dziesiątki moich błystek, ale nie narzekam. Takie zdarzenia jedynie dodają pieprzu innym, wspaniałym doznaniom towarzyszącym każdej wyprawie. Jeszcze skromna rada - jeżeli na ulubionym odcinku spotkasz kilku wcześniej przybyłych wędkarzy, nie złość się. Przywitaj się, porozmawiaj. Twoja ryba i tak czeka tylko na Ciebie. Wielokrotnie (mnie też!) zdarzało się, że w miejsce dokładnie lecz bezskutecznie obłowione przez np. dziesięciu wędkarzy przybywał jedenasty i zanim poprzednicy zdołali się oddalić, w ich obecności, za pierwszym rzutem łowił piękną rybę. Wyobrażasz sobie, jaka to frajda ??! Masz naraz wielu świadków, a każdy z nich wracając znad rzeki niesie wieść, że to właśnie Ty miałeś tak wielki fart i to w miejscu, z którego oni odeszli bez ryby!

 

Jeżeli cenisz piękno przyrody, spokój oraz wędrówki wzdłuż szlaków wodnych i zdecydujesz się na dłuższy pobyt w Karlinie lub w którymś z pobliskich gospodarstw agroturystycznych np. http://lot.parseta.pl/index.php?objectid=118, zarezerwuj trochę czasu na zwiedzanie miasta. Przyjmując punkt wyjściowy przy siedzibie Związku Miast i Gmin Dorzecza Parsęty na ulicy Szymanowskiego, sugeruję trzy trasy poznawcze:

trasa A – ulice Parkowa, Brzóski, Wojska Polskiego, Koszalińska, plac Jana Pawła II, Kościół, Prusa, Wigury. Przy trasie park z obeliskiem – miejsce spotkań w rocznice wyzwolenia miasta, centrum edukacyjne tj. szkoła podstawowa, gimnazjum, liceum, dalej przedszkole miejskie, poczta, banki, ciągi handlowe, ratusz, kościół, remiza strażacka, i ponownie siedziba Związku Miast i Gmin, straży miejskiej, wydziału oświaty oraz przejściowo spółki SCANRAD . Trasa mini, na każdą pogodę.

trasa B – ulice Traugutta, Wojska Polskiego, Moniuszki, park przy amfiteatrze, Koszalińska do przejazdu kolejowego, Nadbrzeżna, Koszalińska przy restauracji "Na Skarpie", Szymanowskiego. Przy trasie osiedle mieszkaniowe, szkoła podstawowa, przedszkole miejskie, park z amfiteatrem, hotel STOP, promenada, przystań kajakowa, poczta, banki. Trasa doskonale nasłoneczniona do wczesnego popołudnia.

Trasa C – ulice Spacerowa i ścieżka rowerowa do ogrodów działkowych, Kościuszki, Traugutta. Przy trasie kanał młyński, Parsęta-dzika plaża, wodospad, zakręt Żygadły, ogrody działkowe, skate park, wioska dziecięca SOS, warsztaty zajęciowe dla niepełnosprawnych, hala sportowa i stadion. Trasa dobrze naświetlona, z rozległymi widokami na zachody słońca.

Na trasach A,B,C, poza ścieżką rowerową nad Parsętą i promenadą nad Radwią, nie unikniesz obecności samochodów. Jeżeli drażnią Cię spaliny i hałas, spróbuj spacerów poza miastem. Godne polecenia trasy są dwie:

Pętla wąskotorowa. Spacerową pętlę stanowią przedłużenia ulic Kościuszki i Moniuszki oraz odcinek torowiska niegdysiejszej kolei wąskotorowej. Zbiegają się one ostatecznie przy moście nad Parsętą ale poprzeczne ścieżki leśne umożliwiają skrócenie trasy stosownie do pogody i samopoczucia. Przedłużenie ulicy Moniuszki na całym odcinku przebiega wzdłuż ogródków działkowych, torowisko z liściastymi poboczami na całej długości biegnie przez las sosnowy a przedłużenie Kościuszki prowadzi obrzeżem lasu mieszanego, skrajem nadrzecznych łąk i brzegiem starorzecza Parsęty. Tam samochody spotyka się bardzo rzadko, wędkarzy znacznie częściej.

Pętla leśna. Świetna na spacery "długodystansowe" i rowerowe przejażdżki. Atrakcyjna o każdej porze roku, szczególnie piękna podczas złotej jesieni. Trzy boczne drogi prowadzą do mostów nad Parsętą, za którą roztacza się rozległy, relaksujący widok na zakrzaczone łąki. To doskonałe miejsca na odpoczynek, cenione nie tylko przez ludzi. Tam właśnie, tyle, że w znacznej odległości od rzeki, jesienią do odlotu zbierają się żurawie. Nadciągają po kilka ze wszystkich stron, a głośny ich klangor niesie się w przedwieczornej mgle na znaczne odległości.

Wytrwałym piechurom, a tym bardziej rowerzystom, którzy pokonają pięciokilometrowy szlak leśny, sugeruję pokonanie jeszcze półkilometrowego odcinaka przez pola i podobnego odcinka przez wieś Rościno, do nabrzeża elektrowni wodnej. Szum i widok spływającej przez zaporę wody niemal na każdego obserwatora działa korzystnie - jednych uspakaja i wycisza, innych pozytywnie pobudza. Późną jesienią, przy odrobinie szczęścia można tam zobaczyć "sprawdzające" zaporę łososie lub obserwować ich elektryczny odłów do sztucznego tarła. Tym, którzy dotrą do elektrowni, nieśmiało sugeruję krótki wypad na drogę w kierunku Zwinisławia - tylko podczas złotej jesieni. Wąski asfalt i dość częste samochody zniechęcają, ale za to jakże tam pięknie. Kilka fotek załączam.

Jeżeli drażnią Cię zgiełk i zapachy miasta, męczy bądź denerwuje spiętrzenie obowiązków a życie postawi przed Tobą problemy, które mają wyłącznie złe rozwiązania, przyhamuj chociaż na jeden dzień, spróbuj urwać się na wyprawę naszymi pontonami. Okazać się może, że nie jest dla Ciebie za późno, że nie stałeś się nieuleczalnym pracoholikiem i zdołasz zainteresować się przyrodą. Jeżeli podczas kilku lub kilkunastogodzinnego, bezgłośnego spływania Twoje myśli pochłonie przyroda na szlaku, podświadomość podda Ci najlepsze rozwiązania problemów pozostawionych na lądzie a Ty upewnisz się, że absorbująca praca daje satysfakcję tylko wtedy, gdy towarzyszy jej stosowny wypoczynek. Cel i czas trwania wyprawy lub spływu dostosujemy do Twoich zainteresowań, wieku, stanu zdrowia. Nie musisz ograniczać się tylko do Dorzecza Parsęty i najpiękniejszych szlaków wodnych Pojezierza Drawskiego. Chętnie zorganizujemy wyprawę "w nieznane", na akweny, które zawsze Ciebie kusiły, ale ciągle brakowało Ci albo czasu, albo stosownego sprzętu. Pontony gorąco polecam ...chyba, że wolisz podziwiać przyrodę z wysokości siodła lub z lotu ptaka. To piękne dyscypliny ale i bardzo wysokie wymagania, wykraczające poza nasze aktualne możliwości.

Uzupełnienie.

Załączam niewielki fragment mapy Google Karlina z roku 2020. Zmieniło się niemal wszystko. Pozostały nazwy tylko niektórych ulic, nieliczne fragmenty ich przebiegu, trasy torów kolejowych i wodnych :). 

W uzgodnionych warunkach uwierał mnie jeden szczegół. W karcie obiegowej (w połowie października) zapisano, że w grudniu otrzymam kawalerkę w aktualnie finalizowanym budynku zakładowym. Kawalerka dla osoby niedoświadczonej w załatwianiu pożyczek, której "majątek" z dużym luzem mieścił się w małej walizeczce, to perspektywa raczej odstraszająca. Lekarz tradycyjnie spóźniał się, więc powędrowałem na pobliską pocztę. Rozmówca w Barwicach słysząc, że jestem w Słupsku, poprosił abym spokojnie poczekał na samochód który natychmiast wysyła, zapewnił kierownicze stanowisko z wynagrodzeniem atrakcyjnie wyższym od zaproponowanego przez Słupsk oraz zakwaterowanie w umeblowanym pokoju przy spokojnej, zakładowej rodzinie. Zgodę wyraziłem.

Służbowy samochód Spółdzielni Pracy Metalowo-Drzewnej "ZRYW" w Barwicach podjechał na umówione miejsce w Słupsku po upływie niespełna dwóch godzin. Miałem wystarczająco dużo czasu na zgłoszenie w Famarolu rezygnacji i przeprosin. Do miłej kwatery w Barwicach, zlokalizowanej bardzo blisko miejsca pracy, dojechaliśmy jeszcze za dnia. W następnym dniu spełniono wszystkie obietnice telefoniczne. Otrzymałem angaż kierownika działu kontroli technicznej, rozdzielni i krajalni. Niby trzy w jednym, ale przy niewielkim programie produkcyjnym takie połączenie okazało się łatwym do opanowania. Sprawa wyjaśniła się nieco po kilku dniach. Wiceprezes zapytał, czy chciałbym trochę dorobić do pensji przy opracowaniu technologii produkcji wielkogabarytowych, stalowych konstrukcji mostu pontonowego na potrzeby wojska. Zaproponował za to 1200 zł i pomocnicę do prowadzenie papierzysk mojego działu. Po zapoznaniu się z dokumentacją konstrukcyjną i wysokimi jej wymaganiami jakościowymi, chętnie wyraziłem zgodę. Po godzinach pracy w maleńkim, nawet nie czterotysięcznym miasteczku rozrywki musiałem organizować sobie sam a propozycja szefów stanowiła wyzwanie duże, wymagające wiedzy, precyzji i ...szczęścia. Aby sprostać wymaganiom konstrukcyjnym ustaliłem przede wszystkim trzy najważniejsze elementy - przyrząd spawalniczy, kolejność układania spoin i ...odpowiedzialność za jej przestrzeganie. Przy tak dużej konstrukcji nawet drobna zmiana ustalonej technologii groziła nienaprawialnymi zmianami kształtu.

Wykonanie pierwszego segmentu nadzorowałem od początku do końca. Wszechstronne pomiary wykazały, że jest pod każdym względem zgodny z wymaganiami określonymi przez konstruktora. Pierwsza partia przyjęta została w JW bez zastrzeżeń. Szczęście dopisało nam także po dostawie. Wracaliśmy dużym samochodem ciężarowym w tak gęstej wieczornej mgle, że po wjeździe na jakiś nieużytek, z latarką szukaliśmy powrotu na właściwą drogę. Udało się ją odnaleźć. Do Barwic powróciliśmy bez uszkodzeń samochodu i siebie. Miałem więc powody do zadowolenia, ale zawsze, gdy spotykałem któregoś z szefów nie wyczuwałem normalnej ludzkiej sympatii. Czułem, że coś nie jest OK.

Początkowo sądziłem, że chodzi o młodziutką, śliczną ale absolutnie zieloną dziewczynę zatrudnioną jako "wsparcie" mojego działu. To była jej pierwsza praca, a że Spółdzielnia, stosownie do swojej nazwy działała niekiedy zrywami, zdarzyło się bodajże dwukrotnie, że musieliśmy popracować dłużej, aby na następny dzień przygotować zadania i dokumenty dla krajalni. Jesienią zmierzch zapada szybko, więc uznałem, że pomocnicę wypada bezpiecznie odprowadzić pod dom, a w Barwicach to żaden problem, bo wszędzie było blisko.

Za drugim razem, gdy Wiesia zamknęła drzwi, z cienia pod jej domem wyłonił się chłopak nieco ode mnie młodszy i przedstawił mi ultimatum - jeżeli nie chcę być poharatany(?), mam się odp....... od jego dziewczyny! Odpowiedziałem, że skoro on albo jakikolwiek inny zazdrośnik nie życzy sobie moich odprowadzań, to zamiast kryć się w cieniu, powinien sterczeć pod bramą naszej firmy. Wówczas, jeżeli zdarzy się konieczność pracy dłuższej, zostanie poproszony do naszego biura. Może do czegoś się przyda... 

Czy młodzian z sugestii skorzystał, sprawdzić nawet nie próbowałem, nie znam też losów Wiesi. Po 59 latach pozdrawiam ją z daleka.

Sprawa wyjaśniła się bodajże w dwa dni później. Miła pani księgowa zapytała, jaką zapłatę otrzymałem za uruchomienie produkcji dla wojska. Na moje 1200 (tysiąc dwieście) zł pokiwała głową. Widząc moje pytająco uniesione brwi dodała, że dwaj prezesi podzielili pomiędzy siebie nagrodę z WP w wysokości 60 tysięcy. Frajera mieli pod ręką. Gdyby coś nie wyszło, winien byłbym tylko ja.

Wcześniej na żadne dodatkowe profity nie liczyłem, ale wiadomość i zawodowa duma zabolały. 12 grudnia kategorycznie "poprosiłem" o zgodę na rozwiązanie umowy bez wypowiedzenia. 13 grudnia podjąłem pracę w Wojewódzkim Zjednoczeniu Przedsiębiorstw Państwowego Przemysłu Terenowego w Koszalinie.

 

W latach 1980-2018 przez Barwice przejeżdżałem dość często. Służbowo oraz w celach rekreacyjnych, z pontonem na jeziora Kocie, Strzeszyn i Brody. Bywało, że powracałem w nocy. W pobliżu obwodnicy obiegającej miasteczko przez teren niezabudowany, do odwiedzin zachęcała ogromna reklama sklepu NON STOP. Sprawdziłem - działał rzeczywiście o każdej porze.

Kiedyś, dla odświeżenia wspomnień odjechałem chyba wszystkie dostępne dla auta ulice. Nie znalazłem nic, co odpowiadałoby obrazom zachowanym w pamięci.

Podczas bardzo krótkiego pobytu czas wolny spędzałem przede wszystkim w swoim pokoju na "artystycznym" wycinaniu z "Magazynu Polskiego" i kilku innych czasopism, najatrakcyjniejszych dowcipów rysunkowych, wklejaniu ich do najgrubszych, dostępnych zeszytów w kratkę (najlepiej w twardej oprawie) i odręcznym wpisywaniu dowcipów tekstowych. Zeszyty przez pewien czas krążyły wśród znajomych. Wróciły mocno nadwyrężone, jak coś pozostającego w intensywnym użytkowaniu. Późniejsza próba przeniesienia zebranych materiałów do sieci wypadła b. mizernie. Zobacz "Uśmiechnij się cz. I".

Porównanie obu niechętnych sobie grup wędkarzy wypada równie blado. Normalny mięsiarz dzięki swojej wiedzy i umiejętnościom łowi tylko w konkretnie określonym sezonie i miejscu, a ryby w konkretnie określonej ilości i rozmiarze zabiera jako zwieńczenie swojego pobytu na łowisku. „Etyk”- zwolennik mody NO KILL okalecza ryby bez żadnych ograniczeń, aż do własnego zmęczenia i z dumą oddaje je wodzie z naiwnym przekonaniem, że nie wyrządza nikomu/niczemu żadnej krzywdy. Co gorsza, w mediach i praktyce wpaja swój styl oraz własne oburzenie na mięsiarzy - dzieciom, własnym i cudzym!

Pożyjemy, zobaczymy, co z tego wyniknie. Historia ludzkości zawiera przykłady znacznie bardziej drastyczne np. niegdysiejsze zabijanie bizonów dla samego zabijania…

(Teraz myśliwi zabijają dla mięsa albo dla zmniejszenia nadmiernego pogłowia i tylko patrzeć, jak wyznawcy NO KILL ze wsparciem mediów okrzykną, że do zwierząt strzelać można wyłącznie nabojami usypiającymi zwierzę na czas robienia fotek oraz na czas bezpiecznej ucieczki :)).

Fakt, że ludzie ciągle zabijają się wzajemnie i niszczą to, co inni mozolnie budowali przez stulecia, pozostaje tylko faktem. Czyżby mniej ważnym od ochrony ryb, ptaków, zwierząt naziemnych i podziemnych? 

Ludzi na Ziemi żyje około osiem miliardów. W znakomitej większości uważają się za zwierzęta naczelne, podobno najinteligentniejsze. Coś jednak z tą inteligencją jest nie tak, jak być powinno. Jest doskonała w tworzeniu nowych metod i środków unicestwiania konkurentów, zawodzi przy tworzeniu metod i środków pokojowego współistnienia narodów. Także ich współistnienia z przyrodą. Więc - dominują nieustające, odwieczne spory w każdej dziedzinie, przeplatane krwawymi wojnami...

CZŁOWIEK - brzmi dumnie ??

 

/Pozwoliłem sobie na obszerną, emocjonalną dygresję, ale proszę nie dziwić się – źle znoszę obelżywe wędkarskie komentarze i pogardliwe miano mięsiarza. Szczególnie ze strony osób nazywających siebie „etykami”. Przykłady skanuję, mam ich wiele ale w tym miejscu wolę ich nie pokazywać - szkoda nerwów./.

kierunek w stronę odległego brzegu – ciężko przestraszony i usztywniony bezmyślnie rwałem ku niemu tak długo, aż wyczułem pod sobą plażowy piasek!

Na odległej o 35 km rzece zachęcałem syna do precyzyjnych rzutów w miejsce, w którym zauważyłem powtarzające się wyjścia pstrąga. Gdy nie trafił w nie kilkakrotnie, przejąłem jego spinning. Piękny pstrąg strzelił, gdy błystka zaledwie musnęła wodę. Syn wciąż to pamięta, ale chętniej wypływa na połowy morskie…

Wideo: Jezioro Bukowo / Dąbki 2019.

Nadmorską wieś Dąbki poznaję od lat sześćdziesiątych. Zawsze tylko pobieżnie - nawet podczas turnusu wypoczynkowego w jednym z nielicznych ośrodków podobno całorocznych. Najsilniejsze wspomnienia pochodzą właśnie z turnusu – niemiły wieczorny chłód w słabo nasłonecznionym pokoju, własny pływacki przestrach i wspaniałe wędkarskie chwile spędzone z synem nad górną Grabową, poniżej Elektrowni Nowy Żytnik.

W latach, które wspominam, na wysokości wsi daleko w morze wybiegały wąskie płycizny oddzielone znacznymi pogłębieniami. Podczas swobodnego przepływania na odległą sąsiednią płyciznę, w połowie dystansu dopadł mnie wodny uraz z dzieciństwa. Zmieniłem

pięterku narożnej kamienicy głównego placu miasta, w bezpośrednim sąsiedztwie służbowych mieszkań głównej kadry Fabryki - głównego technologa, głównego mechanika i dyrektora naczelnego. Głównym technologiem - wówczas i długo po mojej, samodzielnej tym razem przeprowadzce do Tczewa - był mój brat Roman. W Gniewie pod jego skrzydełka trafiłem po raz drugi, ale w sumie zaledwie na 2,5 miesiąca. Pierwszy był Kraśnik.

Podczas krótkiego pobytu w Gniewie wydarzenia niezależne od mojej woli zmieniały się błyskawicznie. Najspokojniej (i najweselej) bywało w pracy. W dużej sali zastawionej biurkami i dwoma stołami kreślarskimi codziennie spotykało się siedem osób, w tym jedna dziewczyna i ...Stefanek. Atrakcyjna i bardzo nieprzystępna Urszula często przy swoim stole kreślarskim popadała w głęboką zadumę. Z szuflady wyjmowała osadzony na ozdobnym wisiorku pukiel włosów mocno skręconych na kształt powiększonej piłeczki ping-pongowej i długo, niemal bezwiednie, łaskotała się nim pod nosem (?). W przerwach w pracy i zadumie obchodziła kolegów z pytaniem, czy pytany zechce począstować ją papierosem. Robiła to tak długo, aż ktoś jej prośbę spełnił. W miarę upływu czasu takie nagabywania stawały się irytujące. Grzeczne uwagi nie pomagały więc Stefanek zastosował terapię szokową. Usunął tytoń z 3/4 paierosa, część zmieszał z siarką z zapałek, wypełnił mieszanką część papierosa, resztę wypełnił tytoniem czystym. Gdy Ulka zadała tradycyjne pytanie, droczył się z nią przez chwilę, że to ostatni, ale wiedział doskonale, że Ulka nie odpuści i nie dochowa obyczaju zakazującego odbierania palaczowi papierosa ostatniego. Wzięła, więc jeszcze podał jej ogień. Chwilę czekaliśmy. Gdy nastąpił "wybuch", szyby w oknach dzwoniły od naszego śmiechu jeszcze długo po ucieczce "palaczki", niegroźnie usmolonej pod nosem.

Kolejny "kawał" wymyślony przez Stefanka w kilkanaście dni później był tyleż grubiański, co i dopingujący do pracy. Podczas nieobecności Ulki Stefanek namówił męską część personelu do wycięcia z okolic penisa małych kępek owłosienia. Różnokolorowymi pasemkami dokładnie otoczył ozdobną maskotkę pozostawioną w jej otwartej szufladzie i ...czekaliśmy. Ulka, po wypaleniu papierosa (skąd uzyskanego - nie wiem) tradycyjnie popadła w zadumę. Machinalnie sięgnęła po maskotkę. Przez chwilę trwała cisza pełna napięcia. Ktoś nie wytrzymał. Ryknął dławionym śmiechem, reszta natychmiast dołączyła. Ulka zesztywniała. Wyczuła, że chodzi o nią. Widząc spojrzenia skierowane na maskotkę, spojrzała na nią również. Natychmiast rozpoznała zmiany. Wybiegła.

Gdy dowiedziałem się, że maskotka, to pukiel z kędzierzawej czupryny jej atrakcyjnego chłopaka odbywającego służbę wojskową w Wałczu, trochę jej współczułem.

A Stefanek? Prawdopodobnie na zawsze pozostał ze swoim ekscentrycznym poczuciem humoru. Miał konkretny powód - był bardzo niski, chyba poniżej 160 cm. Zdołał wynaleźć w Gniewie dziewczynę prawdopodobnie najwyższą. Gdy znajomi próbowali z takiej pary pokpiwać, szybko i konkretnie przywoływał ich do logicznego myślenia. Twierdził, że uczynił tak świadomie - sam jest niski, gdyby związał się z dziewczyną jeszcze niższą, z dzieci nie byłby dumny, a dumny być chce i wierzy, że takie urodzi mu dziewczyna ponadwymiarowa...

 

Praca w firmie przebiegała bez zakłóceń. Po rozpoznaniu terenu i wyposażenia otrzymałem pierwsze zadanie związane z uruchomieniem produkcji nabrzeżnych pachołków, wykorzystywanych do cumowania jednostek pływających. Czyli - projekt odlewu z doborem optymalnych naddatków na obróbkę + proces technologiczny obróbki + warunki transportu międzyoperacyjnego i zewnętrznego. Później przydzielano mi przeróżne technologiczne drobiazgi pod bieżące potrzeby Fabryki.

Gorzej bywało po pracy. Po raz pierwszy odczułem irytujące zainteresowanie mieszkańców małego miasteczka, w którym wszyscy wiedzą o sobie wszystko. Nagle rodzinę Romana zaczęły odwiedzać różne "koleżanki". Badały teren, zbierały informacje. Na szczęście Gniew jet pięknie usytuowany na wzgórzu nad Wisłą, poniżej ujścia Wierzycy. Nad Wierzycę samotnie chadzałem na ryby, z wysokiego brzegu za miastem z ogromną przyjemnością obserwowałem spływy kajakowe. Widzę je bardzo dokładnie nawet teraz, gdy po upływie 62 lat precyzuję niniejszy komentarz. Wiem, że żadne opisy i opowiadania wiernie odtworzyć ich nie zdołają więc wciąż żałuję i zawsze żałować będę, że nie mogłem ich wówczas utrwalić ani na kliszy ani na taśmie. Wisły podpływającej bardzo szerokim łukiem pod rozlokowany na wysokiej skarpie Gniew, bardzo rozległych widoków ze skarpy i dużych, kolorowych armad, słyszanych z oddali zanim pojawiały się w nadwodnej mgiełce, nie zapomnę nigdy. Cień wysokiej skarpy sięgał niekiedy 1/3 szerokości rzeki - kajakowe armady płynęły zwykle odległą częścią nasłonecznioną, ale dźwięki gitar, śpiewy, śmiechy, rozmowy niosły się po wodzie bardzo daleko i długo. Moje - dziewiętnastolatka - marzenia i myśli, towarzyszyły im zwykle jeszcze długą chwilę po tym, jak cichły za horyzontem.

 

Po rozpoznaniu obrzeży miasteczka, część wolnego czasu spędzałem z wędką nad Wierzycą. Rzeka wyglądała raczej mizernie, ale ryby zdarzały się w niej w miarę przyzwoite. Złowione tradycyjnie wrzucałem do siatki zanurzonej w wodzie. Pewnego dnia od strony miasta nadciągnęła ogromna chmura. Chcąc uciec przed deszczem, pobiegłem w stronę domu z trzepocącymi się w siatce rybami. Zanim dobiegłem, ryby uspokoiły się. Lekko podmoczony, w mieszkaniu Romana przystąpiłem do czyszczenia. Naśmieciłem bardzo niewiele - z bardzo świeżych ryb łuska odchodziła bardzo łatwo. Na finał skrobania trafił mąż ciężarnej sąsiadki. Widok ryb wyraźnie go ucieszył. Zapytał, czy mogę jakąś odpalić jego żonie, miewającej przed bliskim porodem przeróżne kulinarne zachcianki. Bez wahania oddałem mu dokładnie oskrobanego, prawie 2-kilogramowego leszcza. Uszczęśliwiona pani domu, przekonana że ryba jest martwa, wbiła jej nóż w odbyt. Chciała usunąć wnętrzności. Dźgnięta nożem ryba skoczyła i głośno klasnęła ogonem o kuchenną deskę. Ciężarna sąsiadka zemdlona padła na podłogę.

Dni do porodu stały się koszmarem. Natychmiast zostałem czarną owcą, zwiastunem nieszczęścia. W tamtych czasach głęboko wierzono, że kobieta mocno przestraszona przed porodem, poroni albo urodzi dziecko z rozległym znamieniem.

Szalę przechyliły dwa wydarzenia następne. Oba miały związek z dziewczynami. Miejscowa namówiła mnie na spacer po nierozpoznanym przeze mnie parku. Było nawet przyjemnie do czasu, gdy w parku pokazała się grupa młodzieży - wielkolud i siedmiu podrostków, co najwyżej pierwszoklasistów. Wyglądali trochę jak Guliwer z grupką Liliputów. Wielkolud pozostawał w sporej odległości, nas otoczyły Liliputy. Spokojne prośby, aby pozostawili nas w spokoju wywołały tylko nasilenie ich złośliwości. W zdenerwowaniu prawdopodobnie naderwałem któremuś ucho, wtedy jako obrońca maluchów wkroczył wielkolud. Prawym sierpowym posłał mnie na ziemię, siadł na mnie i przez nieszczelną zasłonę z rąk kuł moją twarz jak dzięcioł a Liliputy, po wulgarnym przepędzeniu dziewczyny, energicznie kopały moje nogi.

Barwy wojenne utrzymały się na moim ciele przez kilka dni. Nie było czym chwalić się – pozostałem w domu. Gdy przypiekło słońce wykombinowałem, że poobijaną twarz mądrzej będzie wystawić na jego działanie. Wykorzystałem właz prowadzący z pięterka na dach, znalazłem pięknie osłoniętą od wiatru niszę. Było OK, ale moje poczynania jakoś wyśledziła żona dyrektora. Jak – nie wiem. Prawdopodobnie przez dziurkę od klucza – judasze nie były wówczas w modzie. Tak, czy owak, informacje o swoich spostrzeżeniach przekazała żonie Romana (mojej rówieśnicy). Oczywiście ze stosownym, babskim komentarzem. Wyszło na to, że zamiast solidnie pracować w Fabryce, opalam się na dachu. Bratowa, po kilkudziesięciu latach, przekazała taką informację mojej obecnej żonie!

Zniecierpliwiony dociekliwością tubylców, dołączyłem do boksera dojeżdżającego na treningi do Tczewa. W Kraśniku Fabrycznym do boksu gorąco namawiał mnie trener tamtejszej Stali. Wysoko oceniał mój refleks, ale akurat ten rodzaj sportu wcale mnie nie pociągał. Ani w Kraśniku, ani w Tczewie. Obserwując treningi poznałem sporą grupę prostych, twardych rówieśników. Od kategorii/wagi półśredniej w dół, do wagi ciężkiej. Byli waleczni, ale nie pozbawieni kłopotów sercowych. Skutecznie doradziłem jednemu, zaczęli zgłaszać się inni, a zaistniała sytuacja mocno osadziła mnie w grupie. Byli gotowi do pomocy w każdej mojej potrzebie. Ich pomoc okazała się bardzo przydatna, gdy zamieszkałem w Tczewie.

 

Pewnego dnia do naszej grupy przysiadła dziwna dziewczyna. Wyglądała na owe czasy wręcz szokująco. Głęboko w pamięć zapadał widok bardzo krótkiej spódniczki w szkocką, bardzo wyrazistą kratę, czarne rajstopy i buty, kolorowa, kusa kamizelka,  krótkie czarne i proste włosy przycięte nieco poniżej uszu oraz gruba warstwa "tapety" na całej twarzy. Na pewno była zgrabna, ale czy ładna - nie wiem. Musiałbym ją zobaczyć w basenie lub pod natryskiem. Znali ją wszyscy poza mną. Była dziwna, milcząca, wyglądała na bardzo zagubioną. Nikt z grupy nie zwracał na nią uwagi. Zaczynało być trochę niezręcznie. Spróbowałem z nią rozmawiać. Przez pewien czas odpowiadała zdawkowo, później coś w niej pękło. Połykając łzy wyrzuciła z siebie, że po prostu już nie wie co robić. Boi się nawet wracać do własnego domu. Przed domem zwykle czeka jej chorobliwie zazdrosny chłopak, który nie pozwala jej na jakąkolwiek samodzielność, a gdy ona pozwoli sobie na cokolwiek bez jego wiedzy, potrafi uderzyć...

Uzupełniając zapis po 62 latach, nie jestem w stanie odtworzyć dalszych uzgodnień. Z Tczewa wyjechaliśmy we trójkę. Kolega wrócił do domu, dziewczyna trafiła do mnie na prawach wyłącznie koleżeńskiej przysługi (?). Późnym wieczorem zaczęło się. Chłopak kolorowej papugi bezbłędnie trafił do naszej klatki. Nie wiedząc, które drzwi prowadzą do mnie, z dołu, głośnym wołaniem wykrzykiwać począł najwymyślniejsze prośby i obietnice. Nie reagowaliśmy, więc powtarzał je ciągle. Wołania zniecierpliwiły dyrektora - najpierw, pod groźbą wezwania milicji, zażądał ciszy od chłopaka, później ode mnie. Nie miałem wyjścia. Zaproszony na pięterko chłopak musiał przeprosić papugę i (chyba?) przysiąc poprawę. Odeszli razem zapewniając, że poradzą sobie mimo późnej nocy.

Drugiego lipca 1960 roku w ręce wpadł mi przypadkiem (?) egzemplarz gazety lokalnej. Znalazłem w niej ogłoszenie Zakładów Sprzętu Motoryzacyjnego w Tczewie - szukali technologów. Potwierdzili to telefonicznie, zachęcili do podjęcia oferowanej pracy. Zwolnienie z Fabryki w Gniewie, za porozumieniem stron, po w/wspomnianych wydarzeniach wydano z wyraźną ulgą. Trzeciego znalazłem w Tczewie kwaterę, czwartego pracowałem już w ZSM, późniejszej Fabryce Przekładni Samochodowych POLMO. 

Z gratisowej partii próbnej skorzystano w niej chętnie, do nawiązania współpracy nie doszło – podjął ją ówczesny Zarząd Gospodarki Mieszkaniowej i Jednostka Wojskowa.

Pierwszą wspomnieniową przyjemność sprawił na tym terenie widok wiaduktu poprzedzającego wjazd na ulicę 3 Maja (jak nazywała się dawniej, nie pamiętam). Od niej mnogość wspomnień gwałtownie wzrosła.

Po lewej kuźnia Mierzwińskich, w której przez szeroko otwarte wierzeje często można było usłyszeć i dostrzec czynności pobudzające chłopięcą wyobraźnię. Obecnie mieści się tam Muzeum Kowalstwa i Ślusarstwa.

Dalej, po lewej, od kiedy pamiętam, teren dochodzący niemalże do ronda zajmuje Zespół Szkół Zawodowych, obecnie ciaśniej, bardziej zabudowany. Rondo widzę i rejestruję po raz pierwszy - rozprowadza ruch kołowy na ulice Warszawską, Białowieską, 3 Maja oraz Księdza Ignacego Wierobieja (dawniej Buczka).

Tuż za rondem, po prawej stronie ulicy 3 Maja - Kościół. Przed nim, na komunijnej fotografii z roku 1948/49 (?), wieloklasowa grupa chłopców z proboszczem i siostrami zakonnymi.

W latach mojej najwcześniejszej młodości, powszechnie szanowanym proboszczem jedynej w Hajnówce parafii katolickiej był ksiądz kanonik Ignacy Wierobiej. Ze wsparciem sióstr zakonnych nauczał religii w Szkole Podstawowej. Pod jego nadzorem, wokół widocznych na fotografii murów starego kościoła wybudowano nowy, istniejący do chwili obecnej. Do księdza Ignacego najchętniej przystępowaliśmy ze spowiedzią – nie zamęczał pytaniami, słuchał uważnie (mawiano, że słuch miał mocno przytępiony), do pokuty potrafił dodać słowa otuchy. 

Za sprawą wielkiej bogobojności rodziców i ciekawości własnej, księdzu Ignacemu przez pewien czas służyłem do mszy jako ministrant. Po wykuciu na pamięć łacińskiej ministrantury i zapamiętaniu którą kwestię w jakim momencie wypowiadać należy, wczesnoporannym marszobiegiem pokonywałem sporą odległość pomiędzy Czworakami i Kościołem, służyłem, w taki sam sposób wracałem, po szybkim śniadaniu ponownie pokonywałem połowę tej samej trasy aby zdążyć na lekcje w Szkole Podstawowej w narożniku ulic Piłsudskiego i 3 Maja.

Na fotografii z roku 2016 miejsce spoczynku księdza kanonika Ignacego Wierobieja. Cześć Jego pamięci.

Ukośnie przecinający ulicę tor kolejki, obok funkcji przemysłowej przez wiele lat wykorzystywany był także w celach rekreacyjnych. Zwykle co najmniej raz w roku, w dniu wolnym od pracy organizowano „majówkę” – wyjazd kolejką wąskotorową nad Narew, „na Rybaki”. Przed wjazdem do Parkieciarni podstawiano zestaw z kopcącym, rozsiewającym sadzę parowozem-żuczkiem, kryty wagonik i platformy z ławkami, obudowane barierkami „umajonymi” młodymi gałązkami brzozowymi.

Z imprez nazywanych majówkami niezależnie od tego w jakim odbywały się miesiącu, konkretnie zapamiętałem dwie – gdy najadłem się strachu po wpłynięciu na wir, gdy po szczelnie zapełnionej platformie rozpełzły się potężne raki królewskie.

W przypadku pierwszym płynęliśmy dużą grupą, a że pływam mizernie, pozostałem w tyle i – jak zwykle - raczej blisko brzegu. Obserwując kolegów przegapiłem wir. Oni odpłynęli, mnie wir po łuku pociągnął do tyłu (na szczęście nie do dna). Udało mi się uwolnić samodzielnie, ale było ciężko…

W drugim sprawcą dużego zamieszania stał się łowca raków. Jego nazwiska nie pamiętam - mieszkał na Sienkiewicza, naprzeciwko Burdziaków. Na każdą majówkę zabierał duży plecak, kilka „talerzy” z drobnej metalowej siatki i …żaby. Nad rzeką uśmiercone żaby przywiązywał do talerzy, rozstawiał je w wodzie i w regularnych odstępach czasu zbierał z nich wielkie raki. W dniu który wspominam, łowca w drodze powrotnej przysnął. Raki niespodziewanie rozpełzły się po podłodze, wywołały panikę. Było bardzo głośno - na szczęście nikt z jadącego pociągu nie wyskoczył…

 

Za torowiskiem i ogrodzeniem Parkieciarni, od głównej drogi odbiegała czarna droga gruntowa. Za nią, na rozległym wolnym placu, kotwiczono dużą karuzelę. W ruchu prezentowała się imponująco, szczególnie wtedy, gdy podwieszone na długich łańcuchach krzesełka obsiadali szpanerzy, łączyli je, a później, w locie na pełnej szybkości odrzucali siebie w różnych kierunkach. Oczywiście spróbowałem i ja, ale pewnie w nadmiernej dawce. Gdy po wykorzystaniu opłaty próbowałem twardo stanąć na ziemi, moje nogi i błędnik odmówiły posłuszeństwa. W pionie nie mogłem utrzymać się nawet w pozycji siedzącej.

 

Chwilę później, gdy dojrzewałem w bezpiecznym miejscu, ktoś nie wytrzymał – w pełnym biegu wypróżnił żołądek na tłum ciasno stłoczony wokół barierek ochronnych. Widok okropny - od tamtego zdarzenia duże karuzele oglądam bez entuzjazmu, zawsze z daleka… 

Czarnej drogi gruntowej prowadzącej niegdyś do ówczesnej Terpentyniarni, ani samej fabryki, bliżej nie poznałem nigdy. Teraz jej dawne tereny zajmują m.in.: ulica i osiedle Parkowa, zajazd Bartnik i park z amfiteatrem. 

Po pokonaniu wertepów obrzeża dojechaliśmy do narożnika u zbiegu ulic Żeromskiego i Kołłątaja. Tu do chwili obecnej stoi dawny czworak postawiony/wybudowany w końcowych latach trzydziestych, a jedno z czterech mieszkań – przedostatnie po stronie ulicy Żeromskiego - określam jako gniazdo rodzinne. W budowie domu i karczowaniu terenu pod ogród uczestniczyła rodzinna starszyzna – "dołączyłem do nich" dopiero 15 października 1940 roku :).

Moi starsi o Hajnówce mogliby opowiadać przez długie godziny, dni i pewnie nawet miesiące. Niestety – rodzice i Roman spoczywają na hajnowskim cmentarzu, Kazia mieszka w Lublinie. Luźne, nie zawsze dla mnie jasne fragmenty rodzinnych rozmów o czasach minionych pochodzą z wczesnego dzieciństwa. Gdy odwiedzał nas stryj Stanisław a rodzina zasiadała przy kuchennym stole, pod stół, pod kuchenne okno wciągałem wielką skórę dzika, układałem się na niej wygodnie i słuchałem, słuchałem, słuchałem…

Ojciec i stryj, bracia z wielodzietnej podsochaczewskiej wsi, do Hajnówki i na dalsze tereny wschodnie przyjeżdżali na zarobek. Kiedy ze swoimi wyostrzonymi jak brzytwy, wielkimi toporami o 30-centymetrowych ostrzach wysiadali na stacjach, bywali oblegani przez właścicieli prywatnych lasów, inwestorów, właścicieli firm związanych z pozyskiwaniem i obróbką drewna. Bracia mieli dużą swobodę w wyborze pracodawcy i zdarzało się, że ich zarobek z jednego sezonu wystarczyłby na wykup połowy rodzinnej wsi. Ale - byli młodzi i …wolni. Pracowali ciężko. Bywało, że całą zimę spędzali w leśnych szałasach, w których co najwyżej nawiedzały ich wilki.

Do chwili obecnej żałuję, że nie zdołałem dopytać – kiedy i jak zdobyli wysoką wiedzę o rodzajach, zaletach i wadach drewna, jak pozyskali tak wysoką umiejętność w operowaniu toporem. Ojciec, dzierżąc w jednej ręce topór który ja unosiłem z wysiłkiem, potrafił wyprofilować w drewnie wiele różnych kształtów, niemalże jak rzeźbiarz dłutem. Gdy po ożenku postanowili ustatkować się, wybrali Hajnówkę. Zimą pracowali przy wyrębach, transporcie drewna do składnic przytorowych i załadunku na kolejkowe zestawy kłonicowe, latem na składnicach i budowach, m.in. Czworaków.

Po wojnie bezdzietny wówczas stryj wyemigrował do Gdańska, ojciec z mamą i trójką dzieci pozostał w Hajnówce. W roku 1951 stan naszej rodziny trochę niespodziewanie powiększył się – urodził się nasz najmłodszy, Edmund.

 

Z siostrzanych opowiadań wiem, że życie na Czworakach przed, w czasie i bezpośrednio po wojnie wymagało wielu wyrzeczeń i ciężkiej pracy. Rodziny oczyszczały, przygotowywały swoje ogrody pod najprostsze uprawy, karczowano i oczyszczano pod ziemniaki wszelkie pobliskie wolne przestrzenie. Obrazy tej pracy utrwaliły się także w mojej dziecięcej pamięci, wśród obrazów najstarszych. Aby opisać je łatwiej, przedstawiam kilka uproszczonych rysunków „z pamięci”.

 Szkic 1 przedstawia narożny fragment Czworaków z zapamiętanymi nazwiskami niektórych sąsiadów mieszkających tam w latach czterdziestych – od strony lewej, przy ulicy Żeromskiego: Anuszkiewicz później Adamczyk oraz Durzyński(Dużyński); w budynku następnym Kulgawczyk i Łukasik; w następnym Pyrzanowski i Śleboda. Pozostałych nie pamiętam.

W tych samych budynkach, ale przy ulicy Sienkiewicza: Kraśko oraz Bednarz później Zgudko; w budynku następnym Adamczyk Jakub i Młynarczyk; w następnym Pławski oraz Zagubiniak+Hermanowicz. Po drugiej stronie ulicy, w drugim rzędzie czworaków: ??? oraz Stachnowicz; w budynku następnym Gołębiowski i ???; w następnym ??? i Orynowicz, na końcu, od strony ulicy Reja - Burdziakowie.

Od strony ulicy Prusa: Paszkiewicz oraz Mokicki; w budynku następnym Mariański i ???. Pamiętam także inne nazwiska, ale przyporządkowania ich na szkicu wolę nie ryzykować. Są/byli to m.in. Jaszczuk, Woszczak, Marczyk, Fijałkowski, Martysiewicz, Szpakowicz, Banasik, Gryglicki. Straganek.

 Szkic 2 przedstawia przybliżony, odtworzony z pamięci rzut przyziemia jednego z czterech mieszkań „czworaka”. Trzy pozostałe stanowią jego lustrzane odbicia.

Początek wojny w 1939 roku wywołał ogromy zamęt także w naszej rodzinie. Ojciec – plutonowy Durzyński - stawił się w swojej jednostce i kontakt z nim urwał się na kilka miesięcy. Mama z 7-letnim Romkiem, 4-letnią Kazią oraz rodziną Anuszkiewiczów z sąsiedztwa, za radą sąsiada ukryła się w lesie, w pobliżu Sacharewa. Siostra zapamiętała skaczące w szałasach żabki i latające nocą świetliki. Leśna przygoda nie mogła trwać długo – na Czworaki powrócili gdy nastały jesienne chłody.

 

Czworaki początek wojny przetrwały bez poważnych strat. Udało się także ojcu. Po rozwiązaniu (?) jednostki pod Baranowiczami, powrócił do domu przed końcem roku, w cywilnym ubraniu i kożuchu do kostek, podarowanym w leśniczówce znanej mu sprzed wojny. Długo wędrował znanymi sobie lasami, do Hajnówki dotarł tak zarośnięty, że własne dzieci rozpoznały go z trudem a wojenne „władze” jego pojawienie się potraktowały krótko – sprawdzić. Jeżeli szpion - rozstrzelać.

Tożsamość ojca potwierdzili sąsiedzi. Pozostał przy rodzinie. Z wojennej tułaczki zachował bezcenną dla niego relikwię – guzik od polskiego munduru, z orłem w koronie.

W październiku roku następnego, w tak trudnym dla rodziny okresie, mama urodziła mnie. No i zaczęło się…

Później, przez wiele lat, zawsze gdy przy skromnym kieliszku wspominano w rodzinie wielokilometrowe wędrówki ośmioletniego Romana i pięcioletniej Kazi na wieś po mleko dla mnie, pod moją szczęką pojawiał się ogromny ucisk. Zwykle wstawałem od stołu aby na zewnątrz odetchnąć głęboko i ukradkiem otrzeć niedyskretne łzy. Dwójkę tych chudzin powracających ukradkiem często o szarym zmierzchu, zalęknionych, okazujących zawartość koszyka na każde żądanie niemieckich żołnierzy, wyobrażam sobie bez trudu. Widzę nawet teraz, tyle tylko, że z dorosłymi twarzami, zapamiętanymi podczas ostatniego spotkania.

 

Mleko, jaja, rzadziej słoninę i mięso, małoletnie rodzeństwo zdobywało w zamian za ojcowe "rękodzieło" - akcesoria kuchenne z twardego drewna i druty do robótek z wełny, wykonane ze szprych rowerowych. Bywało różnie, jak wszędzie. Trafiali na ludzi przyzwoitych i takich, którzy szczuli psami, gdy odważyli się podnieść jabłko opadłe na wiejską drogę… 

Z okresu wojny zapamiętałem niewiele. Błysk zapałki, w jej świetle widok śpiących żołnierzy, ciasno leżących na podłodze naszego pokoju. Siostra opowiada, że taki przypadek zdarzył się tylko raz, podczas potężnej ulewy.

Obraz kolejny – w półmroku lampy naftowej nieostre twarze mojej rodziny, tuż nad naszymi głowami strop z grubych belek drewnianych. Siostra dopowiada, że to wnętrze schronu-ziemianki wykorzystywanego przez rodzinę w czasach kilkakrotnego przemieszczania się frontu. Zamaskowane belki wytrzymywały przejazd czołgów ale maskowanie było mało skuteczne – znajdowali nas tam i jedni i drudzy. Rodzice tłumaczyli Niemcom, że ukrywamy się przed Rosjanami, Rosjanom odwrotnie. Schron istniał naprzeciwko naszego mieszkania, na terenie dzisiejszej posesji Żeromskiego 2 – wcześniej szkółki leśnej, prowizorycznie ogrodzonej podwójnymi żerdkami.

Obrazy kolejne – siedzę pod dużym świerkiem, na skraju rodzinnego kartofliska przylegającego do szkółki leśnej, wcinającego się wierzchołkiem paraboli w sosnowy las zajęty obecnie przez cmentarz prawosławny. W pobliżu rodzice kopią-podbierają (?) ziemniaki. Widzę, jak chybocą skrajne krzaki ziemniaków i wyłania się z nich twarz ruskiego żołnierza. Żołnierz na mój widok uśmiecha się, jednoznacznym gestem przykłada palec do ust i znika. Rodzice niczego nie zauważyli.

Ostatnie z obrazów wojennych dotyczą walki dużej grupy samolotów, rozgrywającej się nad nami, w tym widok dachówek pryskających na naszej części budynku gospodarczego, ciętych serią z samolotu atakującego przeciwnika z góry. Z rodziny pracującej w ogrodzie nikt bezpośrednio nie ucierpiał. Tylko ojciec musiał później kombinować, czym i jak zastąpić rozbite dachówki…

Reszta, to mnóstwo wspomnień związanych ze spartańskimi warunkami życia na Czworakach.

W początkowych latach czterdziestych nitka wodna kończyła się przy ulicy Sienkiewicza, w narożniku posesji Bednarza/Zgudko i Jakuba Adamczyka. Noszenie wody z tak sporej odległości, w dwóch wiadrach, do przyjemności nie należało ani latem, ani tym bardziej zimą, a potrzeby przy trójce dzieci wciąż były duże. Część wody trafiała do pojemnego kociołka kuchennego – podgrzewały ją na potrzeby bieżące spaliny opływające kociołek.

Kąpiel maluchów odbywała się zwykle w balii, służącej także do prania z użyciem tary. Wodę do takiej kąpieli grzano w dużych garach na kuchni fajerkowej. Szybkie mycie poranne odbywało się nad dużą miednicą ustawianą na taborecie, później, po doprowadzeniu wody na teren ogrodu – często na zewnątrz, pod kranem. Starsi, co najmniej raz w tygodniu korzystali z wielostanowiskowej łaźni miejskiej na ulicy Piłsudskiego.

Na załączonych obok fotografii szkicach, linia czerwona przedstawia "trasę po wodę" przed i po jej rozprowadzeniu.

 

Każda rodzina miała prawo do użytkowania ¼ budynku gospodarczego. W zarysie głównym każdej „ćwiartki” istniały dwa odrębne pomieszczenia – jedno dla zwierząt zwane chlewkiem/obórką/ kurnikiem, drugie na opał, zwane szopką. Strop chlewka stanowił podłogę małego poddasza, w szopce składano suche drewno opałowe i sprzęt o dużych gabarytach np. rowery, balię, drabinę na poddasze. Za obrysem istniało betonowe, wspólne dla dwóch rodzin szambo, nad nim dobudowana do budynku głównego dwustronna ubikacja/ustęp/wychodek podzielony ścianą z grubych iglastych desek. Obie kabiny zabudowano drewnianym podestem do siadania nad otworem, zakrywanym „po sprawie” stożkową, dopasowaną pokrywą. Do załatwiania nocnych zimowych (-30°C) potrzeb fizjologicznych wykorzystywaliśmy ustawione w sieni wiadro częściowo wypełnione wodą, kryte prowizoryczną pokrywą.

Sposób wykorzystania pomieszczenia zwanego obórką/chlewkiem/kurnikiem w zależności od rodzaju zwierząt w nim chowanych, zmieniano dostosowując do aktualnych potrzeb rodzinnych. Krowy trzymano najkrócej. Umawiano pastucha, ten bardzo wcześnie zbierał je ze skrajnej ulicy (Żeromskiego) i prowadził przez las na pastwiska za leśną osadą Sacharewo. Przyprowadzał je późnym popołudniem. Nigdy nie polubiłem ani naszej agresywnej Mućki, ani ciepłego mleka prosto z udoju.

Gdy rodzice hodowali prosię, jeździłem rowerem po pokrzywę i chrobust. Bujnie rosnące, przewyższające mnie zielsko, wycinałem przy szosie białowieskiej, w okolicy drugiego dojazdu na tereny wojskowe. Do domu wracałem z wielkim worem opartym na ramie i kierownicy - łatwo nie było. Pocięte zielsko rodzice dodawali do paszy i zdarzało się, że "świniak" uzyskiwał monstrualną wagę 300 kilogramów (mawiano "trzy metry")! Wyprowadzenie takiego kolosa do uboju stanowiło zwykle spory problem, ale człowiek, zwłaszcza głodny, potrafi pokonać trudności niewyobrażalne.W uboju specjalizował się jeden z sąsiadów. Trzymanego na uwięzi wieprza walił wielkim młotem gdzieś w okolicę uszu, ogłuszonemu wbijał w serce długi szpikulec i było po sprawie. Ale nie zawsze w serce trafiał. Widziałem z bezpiecznego miejsca przypadek, gdy wieprz po odzyskaniu przytomności zerwał się na nogi i ganiał po ogrodzie aż do utraty krwi.

 

Jak przystało na „Wrota Puszczy” wszystko – każdy 4-rodzinny dom, każdy 4-rodzinny budynek gospodarczy i ogrodzenie całego osiedla, wykonane były z drewna. Betonowe były tylko podmurówki i czerwone dachówki. Takie rozwiązanie zapewniało architektoniczny ład, do którego łatwo przywyknąć. Chyba dlatego po wielu latach podobał mi się w małych angielskich miastach angielski system – długie odcinki ulic z identycznymi budynkami, różniące się tylko numerami i przydomową zielenią. Źle znoszę architektoniczną pstrokaciznę, szczególnie widzianą przejazdem, z daleka, w której każda posesja wygląda nawet pięknie, ale tylko z bliska.

W pamięci mocno utkwiła mi rodzinna akcja poprzedzająca tynkowanie ścian wewnętrznych - drankowanie. Polegało na przybijaniu do ściennych bali tzw. dranek - cienkich, 3-centymetrowej szerokości listew. Przybijane ukośnie "na krzyż" miały podtrzymywać później kładziony tynk. Pamiętam, bo kilka takich listew pozwolono przybić i mnie!

 

Ogrodzenia poszczególnych posesji w wersji pierwotnej były jednolite – aby odwiedzić sąsiada zza ściany, należało wyjść na ulicę. Jeżeli sąsiad mieszkał przy ulicy tej samej, było w miarę blisko, bo budynek ten sam, tylko inne, równoległe z ulicy dojście. Gorzej było, gdy sąsiad zza ściany miał wejście od strony ulicy innej. Aby uniknąć dalekich wędrówek sąsiedzkich i skrócić dostęp np. do dawnego punktu wodnego, większość mieszkańców (ale nie wszyscy) samodzielnie wykonała bramki, przez które 4-rodzinny budynek dało się obejść dookoła bez wychodzenia na ulicę i …wszędzie było bliżej. Mieszkańcy budynków sąsiednich, z takich skrótów starali się nie korzystać mimo, że po kilku dziesięcioleciach mieszkania na Czworakach stawali się kumami a najczęściej słyszanym powitaniem było „szczęść Boże lub dzień dobry kumo/kumie”. Ale zdarzało się - najczęściej dzieciom, które nie tylko chętnie korzystały z przydomowych bramek, ale pokonywały na skróty także ogrodzenia oddzielające sąsiednie budynki. Jeden z takich „skrótów” mógł skończyć się dla mnie tragicznie.

W sąsiednim czworaku mieszkała liczna rodzina leśniczego Kulgawczyka. Sąsiad miał pięknego, długowłosego owczarka niemieckiego, sukę Azę, którą często – ale nie codziennie – zabierał do lasu. Aza na prawym boku miała dwa spore place gołej skóry – mówiono, że to ślad po leśnym pożarze, z którego i ona i jej pan. uratowali się mocno ponadpalani.

Aza mieszkała w budzie przystawionej do płotu dzielącego nasze posesje. Często, gdy pozostawała w obejściu, a nikt z domowników nie zwracał uwagi na to co akurat robię, bezmyślnie drażniłem ją przeciągając listewką po sztachetach. Aza nie lubiła tego tak bardzo, że na jej rozzłoszczonym pysku niekiedy pojawiała się piana. Ale była uwiązana za płotem, na solidnym łańcuchu.

Pewnego dnia siostra poprosiła (zażądała!) abym od jej rówieśnicy, Wandy, przyniósł jej jakiś dziewczęcy drobiazg. Najprawdopodobniej była przekonana, że pobiegnę ulicą, ale jakiemu dziecku chciałoby się nadkładać tyle drogi. Nie mając powodu ani bezpiecznej możliwości odmowy, pobiegłem do płotu w miejscu, gdzie po drugiej stronie stała buda. Listewką przeciągnąłem po płocie – nic się nie wydarzyło, cisza. Z przekonaniem, że Aza jest w lesie wskoczyłem na płot, z niego na budę. Wtedy stało się. Rozwścieczona suka skoczyła ale tak dla mnie szczęśliwie, że spadłem poza jej zasięgiem. Na krótko straciłem przytomność – do dziś nie wiem z jakiego powodu – czy na widok odległego o kilka centymetrów spienionego pyska, czy od zderzenia z ziemią. Kulgawczykowie szybko wybiegli z domu, mnie odciągnęli, Azę uspokoili z trudem. Do własnego domu wróciłem drogą okrężną, ulicą…

Wspomniałem wcześniej, że chadzanie na skróty poprzez przydomowe bramki sąsiednich budynków, częściej zdarzało się dzieciom i to co najwyżej wtedy, gdy dotyczyło załatwienia konkretnej sprawy lub odwiedzin rówieśnika.

Do rodziny Mokickich przy ulicy Prusa, chadzano głównie po szczygły i gołębie. Głowę rodziny, seniora Mokickiego, od zawsze uważaliśmy za najlepszego łowcę i hodowcę tych ptaków. Od niego kupowaliśmy i młodego wabika, i starego śpiewaka a wiek szczygłów rozpoznawaliśmy po ilości czerwieni na łebku oraz ilości białych plam/oczek na piórach ogona.

Gołębie stanowiły jego ogromną pasję. Loty nad Czworakami sporego stada, najwyraźniej sprawiały mu wielką przyjemność. Ale nie ma róży bez kolców. Często podczas lotów, z pobliskiego lasu atakował jastrząb i ...zaczynało się. Mokicki chwytał długaśną żerdź z dowiązaną na końcu szmatą, machał nią energicznie i głośno wykrzykiwał swoje tradycyjne „pyyy!!, pyyy!!, pyyy!!”. Sąsiedzi przebywający na zewnątrz natychmiast dołączali – pyyykano i rzucano w stronę jastrzębia wszystkim, co było pod ręką. Bywało, że drapieżnik gołębia porzucił, częściej w pobliskim lesie pozostawały tylko pióra.

Zdarzyło się, że na polecenie mamy, przez podwórza Bednarzów, Stachnowiczów i Mokickich pobiegłem na ulicę Prusa po Romka. Brat majstrował coś z kolegą na jej rogu, po stronie ulicy Kołłątaja. Nie miał ochoty przestać a że uparcie nalegałem, pogonił mnie, chcąc poczęstować kopniakiem. Upadłem – nie trafił, padł na mnie. W tym samym momencie powietrzem targnął potężny wybuch. Chwilę trwała cisza przepełniona brzękiem opadającego szkła okiennego, z mieszkań wybiegać zaczęli sąsiedzi. Na chwilę dołączyliśmy do nich. Za rogiem zastaliśmy potężny lej wypełniony krwawą, bezkształtną masą. Mnie przegoniono stamtąd natychmiast. Odszedłem kilkanaście metrów na pusty o tej porze dnia plac targowy, ostrożnie, aby nie nadepnąć na rozrzucone kawałki ciała. Przez ponad siedemdziesiąt lat pamiętam, jak przykuł moją uwagę jeden z nich – kurczył się i rozkurczał pulsując bardzo pociemniałą krwią (?).

O podobnych zdarzeniach słyszeliśmy jeszcze przez wiele lat. Podczas wojny ginęli głównie dorośli, po wojnie głównie ciekawska dzieciarnia.

W dwóch, zakończonych na szczęście bez ofiar, uczestniczyłem bezpośrednio. Po jednym, przez wiele lat, na palcach środkowym i serdecznym utrzymywała się ukośna podłużna blizna na skórze, prawdopodobnie po kuli. Gdy do dużego ogniska wrzuciliśmy kilka długich taśm z nabojami i czekaliśmy ukryci za drzewami, pierwsze wybuchy prawdopodobnie rozrzuciły taśmy. Kolejne następowały w zaskakujących miejscach - nawet za naszymi plecami. U góry, na dole, z przodu, z tyłu, wszędzie dookoła, przez długą chwilę słyszałem i widziałem krótkie, niezbyt głośne pyknięcie i mały obłoczek. Po którymś zapiekło pomiędzy palcami, ale nie zwróciłem na to uwagi, działo się zbyt wiele. Zaschniętą rankę zauważyłem dopiero w domu, przy myciu rąk.

Drugi, i za sprawą naszych rodziców ostatni przypadek naszych poczynań z powojennymi „akcesoriami”, miał miejsce podczas Świąt Wielkanocnych. Gdy „starzy” biesiadowali, szukaliśmy emocji dla siebie. No i znaleźliśmy – granaty, pociski moździerzowe, ciężką minę i coś, czego nazwać nie potrafię, ale starsi koledzy wiedzieli, że „walnąć” potrafi mocno. Tradycyjnie rozpaliliśmy duże ognisko (trochę za blisko domów), wrzuciliśmy weń znaleziska i rozłożyliśmy się płasko w bezpiecznej (?) odległości. Leżeliśmy długo, nic się nie działo, narastało w nas przekonanie, że zbyt wielkim ładunkiem zagnietliśmy ogień i nic się już nie wydarzy. Zaczęliśmy ostrożnie wstawać. Z kolegą, który krył się obok mnie, zdążyliśmy uczynić ku ognisku dwa kroki – wtedy walnęło tak, że w kilku domach poleciały szyby. Kątem oka zauważyłem, że w sośnie odległej o kilkanaście centymetrów od mojej głowy nagle powstało głębokie nacięci w kształcie < i sosna zaczyna skłaniać się ku nam - zdążyliśmy uskoczyć. Na ulicę wybiegli biesiadnicy. Na nasze szczęście uspokoili się szybko, gdy usłyszeli, że wszyscy jesteśmy cali. Odesłali nas do domów, miarka dopełniła się. Zbliżało się tęgie lanie. Zaliczyłem takie kilkakrotnie, ale nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, aby mieć o to do ojca pretensje. Każde było w pełni zasłużone – kiedykolwiek coś zbroiłem, ojciec najpierw tłumaczył, że robić tego nie wolno i ostrzegał, że następnym razem zastosuje karę, w miarę konieczności „cielesną” - (pas!).

 

Zboczyłem nieco z tematu głównego – miało być o Hajnówce i jej okolicach. O czasach, gdy nie było telewizji, komputerów, telefonów komórkowych, o ówczesnych obyczajach i sposobach spędzania czasu, można zapisać dziesiątki stron.

Teraz, po przebudowie rodzinnego gniazda, woda jest w mieszkaniu, piece kaflowe zniknęły, starą kuchnię zmieniono na drugi pokój, spiżarnię na łazienkę z wanną, natryskiem i WC, po stronie ganku dobudowano kuchnię nową a powstały w ten sposób taras przylegający do starego dużego pokoju, wyłożono glazurą. W narożniku ogrodu zmienionego w trawnik bracia wybudowali garaż na trzy samochody, obok altanę. Ogrodzenie zmieniono trzykrotnie. Wieloletni, rozsypujący się płot drewniany (20-centymetrowe słupy + sztachety), zastąpiono najpierw siatką w ramkach, później segmentami spawanymi, na ozdobnej podmurówce. To jeszcze ¼ czworaka, ale jakże już inna od części pozostałych…

W latach czterdziestych, od skrzyżowania ulicy 3 Maja z ulicą Reja, do narożnego budynku Osiedla Czworaki prowadziły ścieżki wydeptane w sosnowym lasku przez hajnowian z Kolonii, Majdanu, Międzytorów i Judzianki, ciągnących w każdą pogodną niedzielę na leśne boisko sportowe. Nieco później można było tamtędy dojechać nawet samochodem. Teraz to niemożliwe. Po zakwalifikowaniu Osiedla do wyprzedaży nastąpiły zmiany przedziwne. Mieszkańcom pozostawiono wybór – przeprowadzka do nowych bloków mieszkalnych lub wykup posesji z prawem jej zabudowy wg własnego „widzi mi się”. Równo, „pod sznurek” wybudowane w latach trzydziestych osiedle jednakowych czterorodzinnych domów drewnianych zmieniło swój wygląd i charakter, przestało istnieć. Posesje wykupione rozbudowano, każdy inaczej, niektórzy pięknie, opuszczone budynki rozebrano, w ich miejscu wybudowano betonowe bunkry mieszkalne oraz różne - oczywiście murowane - obiekty użyteczności publicznej. Nasze gniazdo rodzinne, ze skromnym wsparciem ojca wykupiła rodzina „naszego najmłodszego” – Edmunda. Mundek, po skromnej rozbudowie pozostawił zarząd nieruchomością rodzinie swojego syna – Mirka.

Teraz, wzdłuż ulicy Żeromskiego ciągnie się stalowe ogrodzenie. Odcięto dostęp do wyżej wspomnianych ścieżek, do lasku w którym uprawialiśmy małpie gonitwy po drzewach, do leśnej polanki, na której godzinami ganialiśmy z piłką. Wylot na ulicę Reja zamknięto blokiem mieszkalnym, w miejscu narożnego czworaka wybudowano Cerkiew. Znaczną część lasku, piłkarską polankę i rodzinne kartoflisko pochłonęła wielka rozbudowa cmentarza prawosławnego, przylegającego do szosy białowieskiej. Stało się – trudno, ale zablokowanie wygodnego wyjazdu z ulicy i ustawianie na jej poboczu ogrodzenia odcinającego dostęp do lasu, to gruba przesada.

Aby było ciekawiej (?) ulicę Żeromskiego przedłużono poza ulicę Kołłątaja, aż do ulicy Białowieskiej. Przy okazji jej zabudowy zmieniono numerację posesji. Od urodzenia mieszkałem pod numerem 10 zmienionym na 17, obecnie 19. Bez zmian pozostał jeden z ważnych jej elementów – ulica od czasów najdawniejszych pozostaje nie utwardzona, a wertepy stanowiące jej w/wspomniane przedłużenie trudno ulicą nazywać. Wszystkie pozostałe ulice Czworaków są przyzwoicie wyasfaltowane. "Jemirs" (Mirosław Podsiadły) grubo przesadził stwierdzając w opublikowanym opisie dawnej Hajnówki, że niegdyś „Wytyczano uliczki na szerokość rozstawu ramion ludzkich” http://jemirs.blogspot.com/2010/10/hajnowka.html.  Takie stwierdzenie zasłyszał prawdopodobnie w Wenecji...

Publikację polecam – zawiera cenne fotografie budowy czworaków.

W opisanej sytuacji, po odwiedzeniu ulicy Celnej i Kolejek Leśnych, po nawrotce sprzed ustawionego za cerkwią znaku zakazu wjazdu na leśny skrót prowadzący wprost do rodzinnego garażu, wybrałem długi objazd zewnętrzny, drogą 689 i leśnym łącznikiem do ulicy Białowieskiej.

Ciągnący się po stronie prawej cmentarz prawosławny minęliśmy bez wrażeń. Nigdy na nim nie byłem. Za jego ogrodzeniem, po lewej minęliśmy drogę do Harcerskiej Górki, do której dojść, dojechać rowerem, można także od strony leśnego boiska. Kilkakrotnie ją odwiedzałem, zwykle bez entuzjazmu. Rosły na niej piękne sasanki, rosła także duża pochyła brzoza, na której podobno powiesiło się kilka osób. Oczywiście nie jednocześnie. Pamiętam także nerwowe opowiadanie kolegi mojego brata, śp. Romana. Ów kolega wybrał się tam z dziewczyną. Po drodze były pieszczoty, przytulanki, więc pełen nadziei na coś więcej, rozłożył obok krzaka swój płaszcz. Przysiedli, ale w zachowaniu dziewczyny nastąpiła gwałtowna zmiana. Rozstali się wyraźnie zniechęceni. Chłopak zrozumiał powód dopiero we własnym mieszkaniu – miał na plecach, poniżej ramienia, przyklejoną kupę, pozostawioną przez jakiegoś świntucha.

Pamiętam także swój własny dorosły strach. Podczas jednego z zimowych pobytów w Hajnówce, gdy gospodarze udali się do pracy, w gnieździe rodzinnym pozostałem sam. Słoneczny dzień, -5°C i przepięknie ośnieżony las nie pozwalały usiedzieć w domu. Sprawdziłem narty Mundka stojące z butami wpiętymi w okucia. Po założeniu skarpet - grubych, kosmatych, robionych na drutach - buty pasowały idealnie. Ruszyłem w las wzdłuż ścieżki prowadzącej obok strzelnicy do szosy białowieskiej. Za szosą przystanąłem na chwilę przy brzozie, przy której zginął mój sąsiad i kolega Zbyszek Adamczyk.

(Zbyszek - jako sądowy komornik – jeździł po swoim rewirze początkowo rowerem. Część zarobków odkładał na motorower. Uzbierał, kupił i w pierwszym dniu jego użytkowania śmiertelnie zderzył się z pochyloną nad drogę brzozą).

Wspomnienie wypadku nieco zmroziło słoneczny nastrój. Pojechałem dalej, na niedaleką już Harcerską Górkę.

 

Z placu, w którego centralnym punkcie zwykle palono ogniska, w głąb lasu łagodną pochyłością odbiegała ścieżka przesłonięta pięknie ośnieżonymi gałęziami. Wyobrażając sobie wielką śnieżną chmurę jaką wywołam, ruszyłem w dół. Gdy chmura z poruszonych gałęzi opadła, przed sobą, w odległości kilkudziesięciu metrów zobaczyłem stojącego na ścieżce żubra. Ups!

Żubr, zaskoczony nie mniej niż ja, spokojnie patrzył jak hamuję, jak ostrożnie cofam uważnie go śledząc. Nawrotkę wykonałem dopiero za zasłoną gałęzi. Na maksymalnej szybkości uciekałem aż do Zbyszkowej brzozy ze świadomością, że w przypadku ataku nie będę miał żadnych szans. Sił dodawała mi pamięć opowiadania, jak przed atakiem żubra obronił się niegdyś nasz ojciec. Wturlał się pod wywalony wichurą świerk – żubr nie mógł go dosięgnąć ani rogami ani racicami, nie mógł też zwału przeskoczyć. Gdy obszedł wykrot aby zaatakować z drugiej strony, ojciec przeturlał się na pierwszą. Ja przed sobą zwałów nie miałem...

Wracając do tematu podstawowego – poniżej drogi na Harcerską Górkę, za łagodnym lewym zakrętem, szosę przecina „pierwszy mostek”. Niegdyś istniało wokół niego rozległe bagno, ciągnące się przez las poza białowieski tor kolejowy. Przy podwyższonym stanie wody, w zimę tworzyło się lodowisko po którym uganialiśmy się za kamieniem lub klockiem imitującym hokejowy krążek. Odpowiednio wygięte kije wycinaliśmy w lesie otaczającym lodowisko. Każdy chłopiec marzył wówczas o butach z solidnymi podeszwami i blaszkami w obcasach (do mocowania łyżew. Po oczyszczeniu owalnego otworu w blaszce, wystarczyło wstawić weń stopkę łyżwy, łyżwę obrócić o 90 stopni i zacisnąć boczne łapki na podeszwie).

Przy stanie niskim, gdy woda przemarzała do dna a spękane tafle wypiętrzały się w różnorodne formy, korzystaliśmy z „saneczek na łyżwach”, małych, lekko od przodu zaokrąglonych drewnianych platforemkach, z przymocowanymi od spodu łyżwami, zwykle uszkodzonymi na tyle, że ich mocowanie do normalnych butów z blaszkami było już niemożliwe. Konstrukcja bardzo prosta – kilka desek, dwie poprzeczki, łyżwy bez łapek, do tego dwa kijki z wbitymi lub wkręconymi ostrzami. Jeździliśmy w pozycji klęczącej niskiej, siedząc na własnych podudziach, odpychając się kijkami. Jazda była szybka i przyjemna pod warunkiem, że wymiary elementów były dobrze dopasowane do wzrostu użytkownika – głównie do długości jego podudzi i stóp.

Przed mostkiem, na początku łuku, w prawo biegnie leśna droga stanowiąca łącznik pomiędzy szosą białowieską i ulicą Białowieską, przechodzącą za torem kolejowym (również białowieskim) w drogę gruntową, prowadzącą do małej leśnej osady Sacharewo. Po lewej stronie łącznika, w miejscu gdzie w roku 1943 hitlerowcy rozstrzelali dużą grupę hajnowian, stoi wielki drewniany krzyż. Więcej o tym pod adresem http://www.poranny.pl/wiadomosci/hajnowka/art/5335290,zwirownia-pod-hajnowka-to-tu-mordowali-niemcy,id,t.html.

Obecnie mord upamiętnia długi rząd płyt nagrobnych za kaplicą cmentarza katolickiego, otaczający miejsca spoczynku hajnowskich księży.

 

Dalej, przed wjazdem na ulicę Białowieską, w kilkunastometrowej odległości od drogi, z ziemi wystawały dwa (?) betonowe kominki, jeden z otworami w ścianach bocznych, krytych betonowym daszkiem. Okrzyk posłany w kominek zawsze wracał z dziwnie stłumionym echem. 

Oczywistym było, że pod ziemią istniały/istnieją (?) zbiorniki mocno pobudzające wyobraźnię. Wśród dorosłych krążyła wieść, że były to podziemne zbiorniki paliwa – jedni twierdzili, że niemieckie inni, że ruskie. A skoro niegdyś paliwo, to do dziecięcych prób z wrzucaniem płonącej zapałki blisko. Gdyby pozostawały tam np. opary albo jakiekolwiek inne pozostałości paliwa, wspomnienie o nich opisywałby pewnie ktoś inny. Po takiej „próbie” w ziemi mógłby pozostać potężny lej, np. taki jaki istniał (istnieje ?) po przeciwnej stronie drogi. Ten pośród sosen, w którym stale utrzymywała się woda do głębokości ok. pół metra nawet w upalne lato. Wielokrotnie obserwowałem w niej kolorowe traszki, a głębokość niechcący sprawdziłem „doświadczalnie”. Zawędrowałem tam samotnie w przedwiosenną słoneczną niedzielę, gdy rodziców okazyjnie odwiedzili jacyś kumowie. W lesie zalegał jeszcze śnieg, drogi były już czyste, na nasłonecznionych obrzeżach pojawiały się pierwsze przylaszczki. W leju, na wodzie, po srogiej zimie pozostała gruba tafla lodu oddzielona od gruntu kilkucentymetrowym paskiem czystej wody. Wskoczyłem na taflę, pokręciłem się na niej, na samym środku zachciało mi się... Chwilę później, gdy przechodziłem obok obsikanego miejsca, lód załamał się. Cóż miałem robić? Wracać do domu i wśród gości wysłuchiwać wydziwiań nad moją nieostrożnością? Po wylaniu wody z butów spróbowałem osuszyć się nieco w miejscu najsilniej nasłonecznionym, na młodej nadbrzeżnej sośnie. Niestety, bezchmurne niebo i słońce nie pomogły – spodnie stwardniały bardzo szybko, pozostał marszobieg do domu. Skończyło się nieźle, w sypialni przy ciepłym kaflowym piecu, w suchej zamiennej odzieży – biesiadujący w kuchni znajomi niewiele zdążyli zauważyć.

Fotografie „kominków” dostępne są na FB profil „Starsza Hajnówka” (podgląd polecam).

Po skręcie w lewo, w ulicę Białowieską, zaskoczony zmianami popełniłem błąd uwierający mnie do chwili obecnej. Nie wjechałem (!) na przejazd kolejowy, aby odnowić w pamięci i utrwalić na fotografii odległy wiadukt na skrzyżowaniu toru białowieskiego z warszawskim, oraz niknące w oddali torowisko na kierunku białowieskim. Zachowane w mojej pamięci obrazy wcześniejsze, pochodzą sprzed lat co najmniej pięćdziesięciu.

Zamiast spodziewanej drogi piaszczystej z wyjeżdżoną na jej poboczu ścieżką rowerową, zastałem drogę znacznie poszerzoną, z nawierzchnią gruntową twardą. Ścieżka zniknęła pod nową nawierzchnią, pozostały tylko jej skrajne sosny. Na jedną z nich, po korzeniach sosny sąsiedniej i piasku zsunęło się moje przednie koło 55 lat wcześniej, akurat wtedy, gdy ostro przyspieszyłem, aby na przejeździe wyprzedzić zbyt szybko jadącego Mundka. Zamierzaliśmy obok Sacharewa dojechać do kolejki, stamtąd wzdłuż toru dojechać z wędkami do basenów drzewnych przy osadzie Topiło. Po zderzeniu z sosną przeleciałem nad kierownicą na środek drogi pokryty grubą warstwą pylącego piasku i …wycieczka skończyła się.

Mundek coś usłyszał, zatrzymał się przed przejazdem i spokojnie obserwował jak wstaję wśród chmury pyłu. Gdy zobaczył, jak kulejąc podnoszę rower ze złożonym na pół przednim kołem, dostał konwulsji - tańczył, skakał, bujał się na boki, rżał, jęczał - ze śmiechu! Gdy obolały, rozwścieczony rzuciłem rower i próbowałem go dopaść, uciekł na przejazd i tańczył dalej. Później wlókł się za mną w rozhuśtanym nastroju – markotniał na myśl o przerwanej wycieczce, po chwili wybuchał śmiechem. Ktoś obserwujący go z boku uznałby, że nieźle mu odbiło.

Szkoda – i tamtej pechowo przerwanej wyprawy i pominięcia „kontrolnego” wjazdu przynajmniej na kolejowy przejazd.

 

Szkoda tym bardziej, że nie dotarłem nawet do mostu kolejowego nad bagienkiem ciągnącym się spoza szosy białowieskiej. Odległość niewielka, strzelam na oko – około 150/max 200 metrów od przejazdu. To na tym moście, na kolejowych szynach układaliśmy sterty kamieni i czekaliśmy pod nim ciekawi, czy wykolei się luxtorpeda, wagon motorowy kursujący pomiędzy Hajnówką i Białowieżą. (Bezpośredni pociąg Białowieża Pałac – Warszawa Wschodnia pokonywał trasę tylko nocą). Po bardzo wielu latach dowiedziałem się, że w podobnych „eksperymentach” uczestniczyła także moja obecna (od 47 lat!) żona Irena. Sterty kamieni układali na torach pod Gubinem. Dobraliśmy się…

 

Po nawrotce, z ulicy Białowieskiej wjechaliśmy w przedłużenie ulicy Żeromskiego. To nie jest ulica, tylko sama jej nazwa. Wg stanu w roku 2016, to zaledwie wyboiste obrzeże lasu z geodezyjnie określoną graniczną linią działek zabudowanych na niegdysiejszych nieużytkach.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 Pojechaliśmy ze świadomością, że niemal każde balowanie na obcym terenie źle kończyło się dla intruzów. Nasze wspominam z przyjemnością. Przy sporym mrozie musielibyśmy czekać na stacji na poranny pociąg. Warunków obaj nie znaliśmy i - na szczęście - nie musieliśmy ich poznawać. Kelnerki, nasze rówieśnice, zaproponowały abyśmy przeczekali w ich służbowym pokoiku. Po koleżeńsku, bez wzajemnych zobowiązań. Przy kawie z odrobiną rumu było naprawdę bardzo miło. Niniejszym serdecznie je pozdrawiam - obecnie wszyscy należymy do grupy 80+, ale - kobiety żyją dłużej!

Starych śladów z wielu innych pobytów w Białowieży trudno się obecnie doszukać. Nawet w internecie - tu, jak zwykle, są bardzo pogmatwane. Trudno jest odnaleźć dwóch autorów jednakowo opisujących konkretne zdarzenie. Tak m.in. przedstawiona jest historia pożarów w/wspomnianego Dworku, restauracji Iwa, ekspozycji przyrodniczej z przeogromnym basiorem. Zapadły w pamięć, dopóki istniały.

W roku 2016 miałem ogromną chęć dojechać do Białowieży drogami leśnymi, przez Topiło. Niestety - na wszystkich drogach prowadzących z Topiła w głąb Puszczy ustawiono znaki zakazu wjazdu. Musieliśmy wrócić do Hajnówki, aby z ulicy Piłsudskiego skręcić w ulicę Białowieską. Wydaje się to oczywiste, ale nie jest. Białowieska prowadzi w głąb lasu, do Sacharewa. Kilkanaście lat wcześniej zatrzymała nas na niej straż leśna, wyraźnie zdegustowana naszym pomysłem sprawdzenia, co po latach zmieniło się w samym Sacharewie. Niechętnie pozwolono nam jechać dalej. W puszczańskiej osadzie wyraźnych zmian nie zauważyliśmy.

Aby najkrócej dojechać do drogi 689 i dalej do Białowieży, skorzystać należy z leśnego łącznika, opisanego w rozdziale Czworaki i Bartnik.

Droga nr 689 – Szosa Białowieska, to 22-kilometrowe pasmo mocnych dziecięcych, młodzieńczych oraz dorosłych przeżyć i wspomnień szybko tracących szczegóły. Z miejsca, w którym łączą się obie drogi, w niewielkiej odległości widoczny jest „pierwszy mostek”. To pierwszy punkt charakterystyczny, często używany w opisach i lokalizacji zdarzeń zaistniałych pomiędzy nim i Białowieżą. Precyzując lokalizację zwykle mawiano: przed, przy lub za np. czwartym mostkiem, przy zjeździe na Zwierzyniecką Trybę, na ósmym kilometrze (od strony Hajnówki). Tu ciekawostka, dotycząca nazewnictwa, charakterystyczna nie tylko dla Hajnówki - autor wielu ciekawych publikacji o Puszczy Białowieskiej na swojej stronie http://www.stormbringer76.dzs.pl/tryby-i-drogi/tryby/ do określenia leśnej drogi używa rodzaju męskiego Tryb Zwierzyniecki, Tryb Wilczy itd. W swoich opisach stosuję powszechnie, gwarowo używaną formę żeńską „ta droga, ta tryba” więc Tryba Zwierzyniecka, Wilcza Tryba itd.

Jeszcze bardziej pokręcona jest nazwa ważnej puszczańskiej drogi: wg Google Olemburska Droga, wg Strombringera Olenburska, w gwarze rodzinnej Orenburska. Do niedawna byłem przekonany, że właściwą jest Orenburska, od nazwy rosyjskiego, odległego miasta Orenburg. Skoro w Białowieży jest m.in. Carska Komnata…(?) Aby nie utrudniać poszukiwań na mapach, w opisie używam nazwy wg Google – Olemburska.

O rozbieżnościach wspominam nie po to, by je krytykować. Nie mam do tego prawa skoro moje nazwisko we wszystkich dokumentach pisane jest przez „ż”, reszta rodziny ma „rz”, nazwisko panieńskie mojej mamy w trzech różnych dokumentach pisane jest w każdym inaczej a moja żona ma wpisane w dowodzie osobistym miejsce urodzenia nie istniejące na mapach świata (chodzi o niemieckie Tettnang zapisane jako Tetnang) L.

 

 

Wracam na szosę. 

Za pierwszym mostkiem i bagienkiem, po prawej stronie drogi, ciągnął się pas krzewinek jagodowych i luźno rosnących, młodych, rozłożystych świerków. Wśród wspomnień z tym miejscem zapamiętanych, dwa tkwią najgłębiej.

W okresie nauki w SP, w zimowy piękny, przedświąteczny dzień, w śniegu do połowy łydki, w bezwietrznej ciszy, gdy wielkie płatki dostojnie, bezszelestnie spływały z góry, właśnie tam wyszukałem przepiękną choinkę. Po nieśpiesznym podziwianiu i przepraszających zapewnieniach, że to właśnie ona sprawi ogromną radość moim domownikom, wyciąłem ją. Z żalem L.

Wczesną jesienią innego roku coś poniosło mnie przez jagodnik na skraj bagienka, całkowicie wysychającego w niektóre tylko lata. 

Gdy przechodziłem obok młodego świerka, kątem oka zauważyłem pod jego leżącymi na ziemi gałęziami niewyraźny kształt grzyba. Po podniesieniu gałęzi moje oczy prawdopodobnie mocno wyokrąglały. Pod tym i kilku innymi świerkami, rosnącymi w kilku/kilkunastometrowych odległościach, stały całe rodziny dorodnych, zdrowych prawdziwków. Niemal identyczną sytuację, w podobnej scenerii, przeżyłem kilkadziesiąt lat później w sąsiedztwie pasa startowego na drodze nr 163 pomiędzy Czaplinkiem i Wałczem. Tam, w sosnowym jagodowym lesie rzadko przerośniętym młodymi świerkami, ukryte pod gałęziami rosły przepiękne podgrzybki – po kilkanaście pod każdym świerkiem.

Podczas ostrej zimy z początkowych lat siedemdziesiątych próbowaliśmy drogą 689 dotrzeć do jednostki wojskowej, aby Mundkowi, naszemu komandosowi, przebywającemu w Hajnówce na urlopie, załatwić przedłużenie pobytu. Marsz po zamrożonych bryłach rozjeżdżonego śniegu sprawiał wiele trudności więc tuż za pierwszym mostkiem weszliśmy do słabo zaśnieżonego lasu po lewej stronie drogi. Lód na wielu leśnych kałużach, pod starymi świerkami był czysty jak bardzo dokładnie umyta szyba. W kilku miejscach dostrzegliśmy pod nim ruch drobnych żyjątek. Widoki i wrażenia niesamowite.

Przez las dotarliśmy do toru kolejki leśnej przebiegającego pod szosą i pobliskim torem białowieskim. prowadzącego m.in. do osady Topiło. Blisko, niemalże tuż za nim, istnieje coś, co w dużym przybliżeniu nazwać można skrzyżowaniem. W lewo droga asfaltowa prowadzi do jednostki wojskowej - naszego ówczesnego celu, w prawo - droga leśna z prowizorycznym przejazdem przez tor białowieski i dojazdem do dawnej, dużej żwirowni.

Z dojazdu asfaltowego ostatni raz korzystałem w latach dziewięćdziesiątych. Gdy przed bramą spacerowałem w oczekiwaniu na pracownika Wojskowej Administracji Koszar, w niewielkiej odległości od mojego samochodu z lasu na drogę wyszedł potężny jeleń. Byk z ogromnym wieńcem spokojnie przeszedł na drugą stronę asfaltu i klapiąc po nim, powoli oddalał się. Licząc na piękny skok, spróbowałem go spłoszyć. Krótko, ale bardzo głośno gwizdnąłem na palcach. Król puszczy na moment zatrzymał się w półobrocie, obrzucił mnie wiele mówiącym spojrzeniem, nadal spokojnie przeklapał po asfalcie kilka metrów i dostojnie zniknął w ścianie lasu. Domyślnych treści jego spojrzenia wolę tu nie przytaczać.

Co było powodem naszych starań o przedłużenie urlopu Mundka - nie pamiętam. Kilkudniowe załatwiliśmy.

W roku 2016 starej żwirowni nie sprawdzałem, a szkoda. Do roku 1958 chętnie odwiedzaliśmy ją od lat szkolnych. Nie sądzę aby nadal, jak przed laty, zachęcała młodzież do ryzykownych skoków z leśnych nawisów na żwirową ścianę i zjazdów na fali żwiru aż do podstawy wyrobiska. Do poznania smaku ryzyka wystarczył błąd w pozycji lądowania na ścianie - przy niewłaściwej nogi grzęzły w żwirze, „reszta” ciała leciała do przodu i skaczący zjeżdżał z nosem w piasku, głową do przodu.

W odległości kilku następnych kilometrów drogę 689 przecina tor kolejowy bocznicy umożliwiającej jazdę taboru kolejowego z toru białowieskiego na tereny wojskowe. W niewielkiej odległości od przejazdu, w lewo biegnie utwardzona, główna droga do jednostki, wojskowego osiedla i czegoś, o czym niewtajemniczeni wiedzieć nie powinni. Na niski teren pomiędzy torowiskiem i drogą dojazdową do JW przyjeżdżałem rowerem po "zielsko" w okresie, gdy rodzice tuczyli w chlewiku wieprza. Wycinałem ogromne liście chrobustu (czarcie żebro), przycinałem dwumetrową pokrzywę, zielsko upychałem do worka. Gdy wór był pełen, opierałem go na ramie, przywiązywałem do kierownicy i mocno rozkraczony jechałem do domu. Łatwo nie było...

 

Nieco dalej, po prawej stronie drogi 689, pomiędzy nią i torem białowieskim, z rówieśnikiem z sąsiedztwa pracowałem niemal przez całe wakacje przy oczyszczaniu drzewostanu z leśnych chwastów - brzóz samosiejek. Z pierwszych, wyciętych przy samym podłożu drzew, wg wskazówek gajowego przygotowywaliśmy "obudowy" metra przestrzennego. Następne, po oczyszczeniu z gałęzi, cięliśmy na wymaganą długość i układaliśmy w obudowie do określonej wysokości. Robiliśmy to z młodzieżowym entuzjazmem przemieszczając się w stronę Białowieży. Tam, gdzie było to możliwe, oczyszczaliśmy przecinki ułatwiające odnajdywanie słupków określających strony świata i numery sąsiadujących oddziałów. 

Któregoś poniedziałku, podczas przenoszenia sprzętu na kolejny odcinek, zobaczyliśmy coś, w co nawet nam, puszczańskim wychowankom, trudno było uwierzyć. Duży plac pełen wspaniale rozwiniętych kurek o grubych, twardych 5-6-centymetrowych kapeluszach, na grubych, masywnych nogach. Wyjątkowo piękne okazy, w ogromnej ilości.

Z pracy wracaliśmy z pełnymi plecakami, bez spodni. Robocze spodnie wprawdzie mieliśmy, ale z zawiązanymi u dołu nogawkami, przewieszonymi do przodu przez kark i ramiona, wypełnione kurkami. Tego, co komary zrobiły z naszymi nogami, wolę nie wspominać. (W obie strony, do i po pracy wędrowaliśmy pieszo!).

 

Podczas kolejnych wakacji pracowaliśmy na ósmym kilometrze liczonym od strony Hajnówki, na prawej stronie szosy. Na wyznaczonym, mało przyjaznym terenie, wykonywaliśmy klupunek. Piesze dojście do podmokłego siedliska milionowych chmar komarów trwało codziennie około dwóch godzin. Wyszukiwaliśmy suchy pagórek, oczyszczaliśmy do gołego gruntu koło pod nieduże ognisko, po jego rozpaleniu – chronieni głównie przez dym – we względnym spokoju spożywaliśmy śniadanie. Przed wygaszeniem ognia owijaliśmy głowy matczynymi chustami, na lewym przedramieniu zawieszaliśmy podziurkowane puszki z tlącą się, dymiącą hubą, zakładaliśmy skórzane rękawice. Plecaki zostawialiśmy przy wygaszonym ognisku - rozpoczynała się nasza praca i zmasowany atak komarów.

W dwuosobowym zespole, przy wykonywaniu koniecznych czynności zmienialiśmy się co dwie godziny. Każde drzewo obchodziliśmy dookoła aby sprawdzić, czy nie zostało wcześniej oznakowane. Jeżeli nie, jeden z nas mierzył średnicę na wysokości bodajże 130 cm, podawał gatunek drzewa i wynik pomiaru zapisującemu, następnie ryszpakiem pozostawiał na jego korze wyraźną, ukośną rysę. Zapisujący wprowadzał ów wynik do arkusza zaciśniętego na aluminiowym blacie i …przechodziliśmy do kolejnego drzewa. Uciążliwość związaną z koniecznością ciągłego sprawdzania gruntu w kałużach i nieustającymi atakami komarów łagodził widok wspaniałych, potężnych drzew w lesie mieszanym, w którym obok ogromnych świerków trafialiśmy na równie potężne drzewa liściaste, w tym nawet na drobnolistne lipy, których średnice oceniać musieliśmy na oko, bo przekraczały 120-centymetrowy zakres pomiarowy klupy.

 

Pobyt wśród starych, potężnych drzew, zawsze sprawiał mi dużą przyjemność. Szczególnie wtedy, gdy dzieliła je odległość umożliwiająca swobodny ogląd oraz przestrzeń zapewniająca swobodę poruszania się pomiędzy nimi. Miałem wówczas dziwne wrażenie, że to właśnie one udzielały mi swojej mocy i zdolności do pokonywania przeszkód stwarzanych przez los. Od zawsze źle znoszę chaszcze, w których nawet leśna zwierzyna niechętnie wydeptuje ścieżki, a jeszcze gorzej – argumentację zwolenników naturalnego odrodzenia Puszczy po klęsce kornika, przeciwników ingerencji człowieka w zasoby leśne.

 

W czasie przejazdów i wędrówek po Puszczy 2016, drzew zbliżonych wiekiem i potęgą do zapamiętanych z lat pięćdziesiątych wypatrzeć nie zdołałem. Nie ma po nich śladów. Pokryły je chaszcze i powalone drzewa pozostawione naturalnemu rozkładowi. Reszta, to leśna młodzież, która dorośnie, gdy mnie już nie będzie. Cmentarzysk świerkowych wolałem nie oglądać – dla mnie widok zbyt przykry, porażający. To stan absolutnie nieporównywalny do widoku potężnych drzew powalonych w rezerwatach ścisłych. Jak mogły wyglądać niegdyś, domyślać się można oglądając zdjęcia prezentowane w Zaułku Historycznym:

 

         

 

Takie drzewa, chciałbym w Puszczy oglądać. Po tym, co zdążyłem zobaczyć w roku 2016 z okien samochodu, z przejazdu kolejką oraz krótkich spacerów z aparatem, odczuwam przygnębiający niedosyt. Mam (nie tylko) nadzieję, że w głębi Puszczy, w rezerwatach ścisłych one jeszcze są...

 

Od roku 2018 wiem, że po głośnych medialnych zabiegach ekologów, widok leśnych cmentarzysk prawdopodobnie pozostanie na długie lata. Decyzją unijnych władz akcja usuwania martwych drzew i przygotowania terenu pod szybkie zalesienia gatunkami pożądanymi w aktualnym stanie podłoża, została wstrzymana. Mantrę PUSZCZA ODRODZI SIĘ SAMA przeciwstawiono wieloletniemu doświadczeniu, wiedzy i poświęceniu leśników.

Mnie to dziwi. Mantra wywodzi się od tzw. oczywistej oczywistości – przyroda nie znosi próżni, świerkowe cmentarzyska szybko wypełni gatunkami agresywnymi. Czy samorzutnie wyrośnie wśród nich coś, z czego człowiek w przyszłości będzie mógł być dumny, dowiedzą się nasze wnuki. Dumne będą co najwyżej praprawnuki. Mam przy tym nadzieję, że nie powtórzy się historia Biebrzańskiego Parku Narodowego, w którym najpierw zrezygnowano z wszelkiej ludzkiej ingerencji a po latach, dużym nakładem finansów unijnych, dokonano uciążliwego odkrzaczania i powrócono do systematycznego wykaszania terenu.

Niesmak sporu o Puszczę pogłębia inna oczywistość – człowiek od zawsze, niejako odruchowo chroni wszystko, co dla niego jest cenne. Własne życie, zdrowie, rodzinę, własny dom i wszelkie dobra, także las, z którego od zawsze czerpie liczne pożytki. Nowe zagrożenia, epidemie, klęski żywiołowe powstają od czasów najdawniejszych ale nigdy nie spotkałem, ani nie słyszałem o zainfekowanym ekologu, który żądałby aby jemu i jego bliskim pozwolono spokojnie umrzeć bo jest świadom, że ludzkość odrodzi się sama, uodporniona(?).

 

Na kilometrze jedenastym, także po stronie prawej, na rozległych od nowa obsadzonych wyrębach, podczas kolejnych wakacji prowadziliśmy opryski sadzonek. Codziennie rano w siedzibie Nadleśnictwa czekała na nas furmanka załadowana beczkami z zieloną cieczą (miedzian?), dwoma plecakowymi opryskiwaczami, czerpakiem i wodą dla konia. Zaprzęgaliśmy konika i …odjazd.

Ów konik szybko okazał się niereformowalną szkapą, która na szosie białowieskiej zawsze człapała w jednakowym tempie. Niezależnie od pogody klap-klap, klap-klap, cztery klapnięcia na sekundę. Można ją było kłuć, przypalać – bezskutecznie. W odwecie zwykle unosiła lekko ogon i wypuszczała w naszą stronę chmurkę, od której odechciewało się nam oddychać. Szybko nauczyła nas, że chce człapać wyłącznie z ustaloną przez siebie szybkością.

Na miejscu oprysków wyprzęgaliśmy ją, robiliśmy swoje, ona miała się paść. Robiła to spokojnie do czasu, gdy strzeliło mi do głowy przyjechać się na niej na oklep. Stara szkapa natychmiast zmieniała się w wyścigowego podlotka – ganiała po leśnych drogach przez długą chwilę, wcale nie reagując na jakiekolwiek polecenia. Musiałem tylko uważać, aby nie spaść na drogę albo nie zostać na gałęzi, pod którą akurat przebiegała.

Od tego dnia, po każdym wyprzęgnięciu łaziła za mną, trącała nosem i nie sięgała po trawę tak długo, dopóki nie powtórzyliśmy kilkusetmetrowej przebieżki. Dopiero wtedy, ona i my, spokojnie mogliśmy robić swoje, aby po upływie dniówki powrócić do niezmiennego klap-klap, klap-klap. 

Podczas jazdy samochodem, z narastającą niechęcią patrzyłem na drzewa leżące na zakrzaczonych poboczach. Im bliżej Białowieży, tym leżących drzew więcej. Gdyby były powalone siłami przyrody – OK, niechby sobie leżały. Wszystkie mają wyraźne ślady cięcia piłą, a skoro tak - powinny być wywiezione. Tak podpowiada mój nawyk z dzieciństwa, kiedy to za formalną zgodą leśników, nieodpłatnie, własnym sumptem usuwaliśmy z lasu i wykorzystywaliśmy na potrzeby własne martwe (młode!) iglaki. Świetnie nadawały się do bieżącego opalania kuchni. Do zimowego palenia w piecu wykorzystywaliśmy szczapy liściaste twarde – dąb, grab, jesion.

Od Zwierzyńca znacząco wzmógł się także pieszy i rowerowy ruch turystyczny. Zanikł niemal całkowicie, gdy za rogatkami Białowieży skręciliśmy w stronę osady Grudki i przejścia granicznego. Na przejściu kompletne zaskoczenie. W latach bodajże siedemdziesiątych zwykła ciekawość doprowadziła nas do miejsca absolutnie odmiennego. Małym Fiacikiem 126P, w lekko przymrożony i ośnieżony dzień dojechaliśmy w pobliże słupa granicznego i grupki żołnierzy siedzących na pniakach przy dużym ognisku. Żołnierze bez większego zainteresowania obrzucili nas wzrokiem, nie zareagowali na naszą ciekawość więc z pożegnalnym gestem zza szyby odjechaliśmy do Hajnówki. W roku 2016 zwątpiłem, czy dojechaliśmy do tego samego miejsca. Teraz to przejście eleganckie, estetyczne, ładnie zabudowane. Być może w latach siedemdziesiątych dojechaliśmy do granicy inną drogą np. kamieniecką, odbijającą w prawo za torem kolejowym, albo jeszcze inną. W tamtych latach jeździliśmy drogami przeróżnymi. Wystarczyło, że ktoś przed nami zostawił ślad wcześniejszego przejazdu. Tarapaty miewaliśmy także przeróżne, ale to temat odrębny.

Nowe przejście mogliśmy tylko pooglądać. Zamiar skorzystania z autokarowej wycieczki na Białoruś musieliśmy porzucić z mojej winy. Przed wyjazdem z Karlina kilkakrotnie nagabywałem żonę, aby koniecznie zabrała paszport. Swojego nie zabrałem :(...

Po przysłowiowym pocałowaniu klamki na przejściu granicznym, pojechaliśmy na obiad w Restauracji Pokusa, tej samej, którą z hajnowskimi Durzyńskimi odwiedziliśmy w drugim dniu naszego pobytu w Zajeździe Bartnik.

Uprzednio, w 6-osobowej grupie, z przyjemnością spędziliśmy czas wewnątrz budynku. Po przejściach na Przejściu, tylko we dwoje, równie przyjemnie - pod parasolami.

 

Pisząc o białowieskich przyjemnościach nie mogę pozbyć się z pamięci przypadku irytującego.

W latach dziewięćdziesiątych, w mroźny prawdopodobnie listopadowy dzień, w poszukiwaniu śladów z końcowych lat czterdziestych, objeżdżaliśmy bez pośpiechu ulice Białowieży. Po kilku postojach z opuszczaniem samochodu i zdjęciach, lekko podmarznięci i bardzo głodni weszliśmy do restauracji z wyszukanymi zdobieniami z drewna. Na dużej, pustej sali przywitał nas chłód – w stopniach Celsjusza i spojrzeniach dwu Pań (!) z personelu, zajętych wielce ożywioną rozmową. Po bezskutecznym czekaniu na ich reakcję, jeszcze z przyjemnością i uśmiechem ruszyłem po kartę. Otrzymałem ją, ale w wiele mówiącym spojrzeniu podającej łatwo było wyczytać – masz, spadaj, nie przeszkadzaj!

Karta zawierała opisy wielu wysoko wycenionych smakowitości (bez określenia ich gramatury) oraz informację o możliwości zamówienia zmniejszonych porcji dla dzieci. Zamówienie zrealizowano dość szybko – otrzymaliśmy coś, co nawet po złożeniu na jeden talerz nie dorównałoby porcji normalnej, zwyczajowo serwowanej w wielu normalnych restauracjach. Po dwa ziemniaczki ciut większe od włoskiego orzecha i po jednym podobnej wielkości kawałeczku mięsa. Gdy w głośnym proteście zażądałem podania porcji normalnych zamiast dziecięcych, z drwiącym oburzeniem stwierdzono, że właśnie takie otrzymaliśmy. Pazerność najwyraźniej wyszła restauracji (?) na zdrowie – w roku 2016 to duży, mocno rozbudowany obiekt.

 

Po obfitym i smacznym (!) posiłku pod parasolami Pokusy, bardzo krótko odwiedziliśmy tylko dwa miejsca – wejście do Parku obstawione straganami z lokalnymi gadżetami oraz dostęp do Narewki w miejscu zapamiętanym z roku 1948 i lat sześćdziesiątych. W roku 2016 stoi w tym miejscu wieża widokowa, śladów pomostu nie ma a dostęp do wody jest bardzo zarośnięty. 

Z dawnych lat w mojej krwi do chwili obecnej pozostało wędkarstwo. To taka rodzinna przypadłość. Tata przeżył lat 91 i niemalże do ostatniego sezonu jeździł motorkiem nad jakiś zalew z karpiami. Wzrok miał już słaby, więc zawsze znajdował znajomka, który zarzucał jego zestaw do wody. Dalej radził sobie sam – jak karp połknął przynętę, to go po prostu wyciągał i dumny wracał do domu.

W końcowych latach siedemdziesiątych spore wędkarskie zamieszanie wywołał nawet w Karlinie, gdy przewędrował przez środek miasta z wędką spławikową niosąc siatkę z jedną płotką, okoniem, 1,5-kilowym karpiem i ponad 3-kilowym przepięknym srebrniakiem-trocią. Kilkakrotnie pytany po drodze, jak złowił je na tak delikatną wędkę, wymijająco odpowiadał z uśmiechem – no jakże to? Mieszka Pani/Pan nad taką rzeką i pyta mnie, jak łowi się ryby?

Wędkarska plotka o tym wydarzeniu szybko obiegła Karlino a prawda – jak zwykle – była prozaiczna. Ojciec powędrował za most szczeciński po wczesnym śniadaniu i pewnie siedziałby nad wodą do zmierzchu. Aby o przyzwoitej porze zgarnąć go na obiad, po pracy rowerem (ale ze spinningiem) ruszyłem na poszukiwania. Gdy z daleka nad starorzeczem dostrzegłem jego biały kapelusz, przystanąłem nad Parsętą. Na bardzo krótko – srebrna troć uderzyła już przy drugim rzucie. Ojciec chętnie dołożył ją do swojej siatki…

Starszy brat Roman, gdy w upalny dzień w Hajnówce zmęczony wrócił znad rzeki, położył się na chwilę, poprosił o szklankę wody. Żona Bogusia podała ją szybko, ale – …już nie żył.

Siostra po wyjściu za mąż i wyjeździe do Kraśnika zdołała namówić męża do kupna samochodu i wędkarskich wyjazdów nad Wisłę, w okolice Annopola. Teraz Kraśnik ma własny duży zalew z możliwością wędkowania na miejscu, ale - …szwagier spoczywa na kraśnickim cmentarzu a siostra mieszka w Lublinie.

Młodszy brat Mundek przez lata pobytu w Hajnówce specjalizował się w łowieniu karpi w Zalewie Siemianowskim. Teraz nosi go po Świecie. W czasie wolnym wszędzie wędkował. W roku 2020 powrócił jako amerykański emeryt do Hajnówki, modernizuje rodzinne gniazdo pod swoje wędkarskie zamiłowania.

Nasz starszy syn Paweł dopiero po czterdziestce „połknął bałtyckiego dorsza”. Wypływa na morskie rejsy wędkarskie przy każdej nadarzającej się okazji, ale okazje miewa nieliczne.

Młodszy syn Michał kilkakrotnie obleciał i opłynął Ziemię - gdziekolwiek przebywa dłużej, wszędzie wędkuje. Przed kilku laty w Nowej Zelandii uzyskał certyfikat i uprawnienia międzynarodowego instruktora wędkarstwa muchowego. Mieszka w Australii, z niezłymi wynikami uczestniczy w mucharskich mistrzostwach świata. Dużo trenuje „na sucho”, dla relaksu łowi na muchę (!) wszędobylskie karpie, traktowane tam jako wodny chwast zagrażający gatunkom rodzimym. Za wypuszczenie do wody osobnika stanowiącego w Polsce tradycyjne danie wigilijne, w Australii grozi kara w wysokości ćwierć miliona miejscowych dolarów!!!

(https://l.facebook.com/l.php?u=https%3A%2F%2Fyoutu.be%2FR4GyrsXY4ms%3Ffbclid%3DIwAR0veUf6p0gdXli2U08AnXmC3e8OJ1pam8mLqAumNsx9-KA2Va7okeu4r3w&h=AT2HSkYCyFE6i5wds-JcxUTExnzgXjetSy_mstXQg6pn700NSVKxbqdgVS7R_7S9nweZuU6ONlRmgxGN1BIdCFdMHv3QHoVkZbqsddPUTr3Njmk8mt2903lhB4zvBFu9IHhd).

 

A co ze mną? Po siedemdziesięciu latach wspaniałych przygód i przeżyć wędkarskich, w tym czterdziestu sześciu latach wydeptywania brzegów Parsęty i jej dopływów oraz opłynięciu wielu zachodniopomorskich jezior, kanałów i zalewów, sprzęt wędkarski odstawiłem do kąta a część rozdałem. Przede wszystkim za sprawą mody NO KILL i agresywnych metod jej lansowania. Po długich latach aktywnej działalności w PZW, SSR i SOP, czynnym uczestnictwie w ochronie wód i tarlisk, uczestnictwie w sztucznych tarłach, przerzutach tarlaków oraz zarybianiu, dla wyznawców mody NO KILL stałem się opluwanym w internetowych komentarzach „mięsiarzem”.

Rozumiem wędkarzy-sportowców-zawodników - trening czyni mistrza. Szanuję wysiłki i starania karpiarzy ale nazywanie mody NO KILL „etyką wędkarską z wyższej półki” traktuję jak wymysł ludzi pozbawionych wyobraźni. Wielokrotnie sugerowałem, aby zechcieli wyobrazić sobie samych siebie w sytuacji ryby, której podczas posiłku, w język, szczękę lub nawet gardło wbija się hak (bezzadziorowy!) a niewidzialna siła wywleka ich od stolika, wlecze po wertepach kilkadziesiąt metrów do głębokiej wody po to, by ocenić ich wyporność, zmierzyć wzrost, zrobić podwodne fotki i półprzytomnych, z zalanymi wodą płucami i bolesnymi ranami odstawić na brzeg. Zwykle w odpowiedzi dociera do mnie lawina wyzwisk, ale tak jest zawsze – gdy brakuje konkretnych kontrargumentów, zaczynają się wyzwiska.

 

 

 

Wideo: Statek Król Eryk I / Tramwaj wodny / Darłówko 2019.

Darłówko odwiedzam od roku 1963. Po raz pierwszy - jako specjalista Wojewódzkiego Zjednoczenia Przedsiębiorstw Państwowego Przemysłu Terenowego w Koszalinie, oddelegowany do Sławieńskich Zakładów Przemysłu Terenowego w Darłowie w sprawie przygotowania i wdrożenia w tamtejszych Zakładach NTU (norm technicznie uzasadnionych). Zwykle mieszkałem w dawnym hotelu usytuowanym na prawym brzegu Wieprzy, w pobliżu latarni. W każdą mglistą noc, trudno w nim było wypocząć. Buczek przeciwmgłowy nie pozwalał usnąć.

Samotność cenię od zawsze, ale mgliste wieczory do późna spędzałem w hotelowej restauracji, w której pierwsze kroki (chyba) stawiał zespół z Kasią Sobczyk. Wiele przerw spędziliśmy razem, ale ową znajomość traktowaliśmy bardzo luźno.

W dojazdach do hotelu dręczył mnie zawsze pewien szczegół. Wiosną każdy pojazd nocą rozjeżdżał setki żab niezdarnie przemieszczających się z łąk do Wieprzy (?).

Gdy naszą dwuosobową komórkę powiększono o dwie kolejne osoby, zwykle dojeżdżaliśmy we trójkę. Popołudnia często spędzaliśmy w miejscowej kawiarni, w towarzystwie wędkarza barwnie opowiadającego własne przygody, które nie miały szans zaistnieć. M.in. o własnym, wyjątkowo inteligentnym psie. Podobno ów Pan, wpatrując się w spławik na jeziorze Bukowo usłyszał, że jego pozostawiony na luzie kabriolet zaczął pracować. Za kierownicą siedział jego pies. Gdyby nie zdążył go odwołać, prawdopodobnie narobiłby kłopotów - wjechałby wprost do jeziora.

Pewnego dnia zauważyliśmy naszego bajarza spiningującego kilkadziesiąt metrów poniżej miejskiego mostu w Darłowie. Zawołaliśmy, że dajemu mu trzy rzuty. Jeżeli nie złowi nic - przestajemy wierzyć we wszystko, cokolwiek nam opowiedział. Jeżeli złowi - we wszystko uwierzymy. Po każdym z dwóch pierwszych rzutów głośno buczeliśmy. Po trzecim rzucie miał branie, Złowił pięknego, ponad siedmiokilowego łososia!!

Słowa dotrzymuję, ale z ogromnym trudem...

Powrót do menu

Powrót do menu

Po plażowaniu i opuszczeniu zaprzyjaźnionego parkingu ruszyliśmy „w miasto”. W poszukiwaniu miejsca do parkowania objechaliśmy wiele ulic, w tym także nieoznakowaną ślepą, z bardzo kłopotliwym nawrotem. Wolne miejsce znaleźliśmy przy Biedronce, wolne od opłat przez 60 minut (!).

Godzina ze sporym zapasem wystarczyła na dojście do Kanału Resko i zakup kilku porcji tatara z łososia.

Wróciliśmy przez Zieleniewo, przez imponujące skrzyżowanie z trasą S6 w Rościęcinie oraz Gościno. Ta trasa, dłuższa zaledwie o ok. 3 km, jazdę przyjemną zapewnia na znacznie dłuższych odcinkach niż trasa wschodnia.

W niedalekiej przyszłości zamierzam dojechać i „uwiecznić” S6 nad Parsętą w Rościęcinie oraz jej imponujące bezkolizyjne skrzyżowania.

Pozdrawiam :).

Materiały wideo.

Dźwirzyno odwiedzamy od roku 1972. Przy różnych okazjach, nie zawsze w lato. Z przyjemnością rejestrujemy szybko postępujące zmiany. Większość, to zmiany imponujące, nastawione głównie na obsługę turystów. Powstają pensjonaty, osiedla domków wczasowych i - jak wszędzie nad morzem - ekskluzywne, wysokiej klasy "szklane domy".

14-07-2019 niedzielne „wolne chwile” i przyjazną pogodę wykorzystaliśmy na kolejny wyjazd do Dźwirzyna, aby – jak zwykle, przy okazji – zarejestrować obrazy zmian w miasteczku i na trasach: dojazdowej p. Dygowo oraz powrotnej p. Gościno.

Dojazd przez Dygowo pozostaje niezmienne fatalny. Za wyjątkiem krótkiego odcinka na wysokości Mokradeł Pyszka, na którym przyzwoitą nawierzchnię ułożono przy okazji odtwarzania Mokradeł (odtworzonych z finansowym wsparciem unijnym). Cała reszta to w znaczącej większości wyboje i niebezpieczne uskoki na obrzeżach.

Tuż za osadą Pyszka intensywnie rozbudowuje się i zwiększa swoją ofertę Park Pomerania – park rodzinnej rozrywki. Ogromna ilość „zaparkowanych w Parku” aut świadczy o jego wielkim powodzeniu. Sporo zdjęć udostępniono na stronie Pyszka – Mapy Google. Najnowsze dzieło, to zbiorniki i kanały wodne z pływającymi gadżetami.

Kolejne znaczące zmiany zachodzą tuż przed Kołobrzegiem, w rejonie bezkolizyjnego skrzyżowania z budową trasy S6. Powstały nowe ronda. Pierwsze rozprowadza ruch na drogę 163 i oba kierunki S6, następne umożliwia objazd miasta obwodnicą. Właśnie z tej obwodnicy korzystamy przy dojazdach do Grzybowa, Dźwirzyna, Rogowa a bywa, że stamtąd również do Mrzeżyna, Trzebiatowa i dalej …ku Słońcu. Obwodnicą z rondami jeździmy płynnie, bez wyczekiwania w korkach na zmianę świateł, ale omijamy Rondo Kardynała Ignacego Jeża z miłą dla oka „łabędzią kompozycją” (patrz http://youtu.be/qeZyg_p5N3c).

Parkingi: w Grzybowie, przy plaży naturystów przed Dźwirzynem i w samym Dźwirzynie tradycyjnie zatłoczone, nawet za znakami zakazu zatrzymywania się i postoju.

Na plażę schodzimy zwykle obok Hotelu Senator. Tu zmiany poważne. W miejscu dawnego placu zabaw stoją dwa potężne dźwigi, trwa budowa kolejnego segmentu. Podobno ma powstać budynek 5-piętrowy z dwoma piętrami poniżej poziomu gruntu. W planie podziemne garaże. Ale to wiadomość bez formalnego potwierdzenia.

Dawną ścieżkę do plaży, wyłożoną taśmą gumową, zastąpił deptak z kostki brukowej i solidne zejście na plażę. Na plaży rozstawiono biały hotelowy sprzęt, leżaki, parasole. Ustawiono plażowy bar, krąży plażowa obsługa w strojach firmowych.

ulicy Białogardzkiej. Obecnie wszystkie działki są szczelnie wygrodzone i zabudowane. Dostępu do rzeki brak?? - nie wiem, nie próbowałem go szukać. Wiem tylko tyle, że - zgodnie z przepisami polskiego prawa - być tak nie powinno.

W roku 2022 na ulicy trwają prace porządkujące ścieki, jezdnię i chodniki a z lat siedemdziesiątych pamiętam czyn społeczny, w którym na styku Okrzei i Konopnickiej zrywaliśmy ciężką jak cholera trylinkę. Pod asfalt. Uczestniczyłem w nim bez oporów ze świadomością, że robimy coś pożytecznego dla miasta, dla mieszkańców.

Bywało z tym różnie. We wspomnianym dniu inna ekipa przygotowywała teren kolei wąskotorowej pod ścieżkę zdrowia. Ścieżki zdrowia były w tych czasach w modzie, ale nie na terenie, na który północny wiatr nawiewał mdląco-wymiotny zapach ówczesnego Bacutilu...

Przez tak długi okres działo się bardzo dużo. Ze spisania tylko najważniejszych wspomnień powstałaby opasła księga, może nawet wielotomowa.  Musiałbym jej nadać tytuł "Odcienia Szarości" jako że żyłem skromnie, z ogromną niechęcią obserwując polityków i wszelkich krzykaczy. Pozostaje "telegraficzny skrót" odniesiony głównie do powodów najważniejszych zmian. 

 

Współpraca z Naczelnym układała się dobrze, z jednym niemiłym dla mnie wyjątkiem, który określę później. Od czasu, gdy przywieziono mu zastępcę, 80% czasu spędzał poza firmą, ale dzięki temu i własnym szerokim znajomościom potrafił załatwić naprawdę dużo - dla firmy, dla załogi, dla poszczególnych pracowników, dla mnie też. Od zawsze wysoko ceniłem partnerskie współdziałanie dla dobra wspólnego, niezależne od poglądów politycznych. W Karlinie takie zastałem i sądzę, że było największą zasługą ówczesnego, głównego gospodarza miasteczka. Mawiano o nim, że nie umiał rozpocząć pracy bez codziennego obchodu nielicznych wówczas ulic. Wchodził do biura, siadał przy telefonie i stanowczo prostował to co wydało się mu krzywe. To właśnie on wymógł na POM m.in. pomoc dla miasta przy odśnieżaniu ulic remontowanymi w POM ciągnikami gąsienicowymi DT 54 i DT 75, zadaszenie amfiteatru, metalowy mostek na Radwi. To on próbował namówić Irenę do funkcji ratownika na rzecznym kąpielisku. Poddał się słysząc, że Irenka pływa jak przysłowiowa siekiera, czyli niewiele gorzej niż ja. To śp. Władysław Bąkowski. W potrzebie wielokrotnie potrafił pomóc - chyba każdemu. 

Z dniem podjęcia pracy, na okres przejściowy otrzymałem umeblowany pokój służbowy nad "całodobową" portiernią POM, w sąsiedztwie zakładowej świetlicy i stołówki. Później, mój Naczelny "załatwił" - również na okres przejściowy - 2-pokojowe mieszkanie (z ciemną kuchnią) w zakładowym bloku ZPPiW, przeznaczone dla kadry technicznej tamtejszych Zakładów. Zanim doszło do przeprowadzki, w służbówce odwiedził nas ojciec Ireny z bratem-Rosjaninem, który koniecznie chciał odwiedzić wspólnych przyjaciół w Koszalinie i Darłowie. Wspominam to, ponieważ podczas jazdy do Koszalina doszło do zabawnej sytuacji. Jan jakoś uniknął wywózki do Niemiec, pozostał na Białorusi, przyjął obywatelstwo ZSRR. Jadąc do Koszalina kilkakrotnie kręcił głową na widok stad saren pasących się na częściowo bezśnieżnych polach. Zagadnięty odpowiedział, że takie widoki bardzo go dziwią - na jego terenach dzika zwierzyna już dawno została ...zjedzona.

W okresie, gdy mieszkaliśmy w służbówce a później w zakładowym mieszkaniu ZPPiW, powstawało Osiedle Chopina współfinansowane przez ZPPiW, Białogardzką Spółdzielnię Mieszkaniową i Urząd Miasta. Gdy do użytku oddano blok, w którym dysponentami całych klatek schodowych (z trzema mieszkaniami na każdym piętrze) były wszystkie w/w jednostki, w jednej z nich otrzymaliśmy mieszkanie na piętrze IV, pod warunkiem, że stanę się członkiem BSM oczekującym na mieszkanie własnościowe. Warunek oczywiście spełniłem, ale podczas korzystania z mieszkania na IV pietrze okazało się, że ma ono nieprzyjemną wadę - gałkę zamiast zewnętrznej klamki, uniemożliwiającą wejście do mieszkania bez użycia klucza. Zdarzyło się i mnie, że po wyjściu na bardzo krótką chwilę wracać do siebie musiałem poprzez mieszkanie sąsiadki. Gdy z jej balkonu na piętrze III wspinałem się na własny, na dole zebrała się grupka obserwatorów, ciekawych - poradzę sobie, czy spadnę. Nie spadłem. Poza tym pamiętałem, że przed nieostrożnym wyjściem, nasze drzwi balkonowe były otwarte...

Po uzyskaniu statusu członka BSM oczekującego na mieszkanie własnościowe, dalsza pomoc Naczelnego stała się w tej dziedzinie zbędna, musiałem radzić sobie sam - w pracy i poza nią. Naczelny zachowywał się podobnie jak lew na sawannie - wciąż objeżdżał nasz rejon obsługi, "rozpoznawał sytuację", podtrzymywał lub odnawiał układy, umacniał i - niestety - obiecywał. Podczas jego nieobecności, wszelkie prośby, uzgodnienia, żale i pretensje telefonistka automatycznie kierowała do mnie. Było tego na prawdę dużo - jak to w rolnictwie, w którym wciąż dużo dzieje się począwszy od orek i siewów wiosennych, poprzez chemizację, zbiory płodów, do orek i siewów ozimych. Wobec poważnych szefów przedsiębiorstw rolnych telefonujących i odwiedzających nasz Ośrodek, pod nieobecność Naczelnego podejmowałem konkretne zobowiązania. Naczelny wracał, bez słowa porozumienia zmieniał moje ustalenia, bo akurat coś zupełnie odmiennego obiecał komuś w terenie. W normalnym przedsiębiorstwie sytuacja nie do wyobrażenia!! Cierpiał na tym przede wszystkim wizerunek mój, firmy, najmniej jego. Moje krytyczne uwagi przyjmował z wyraźną niechęcią i ...nadal podobne sytuacje stwarzał. Dlaczego? Mogę jedynie domyślać się, ale na pewno nie z powodu poczynań moich. Swoje miejsce w szeregu znam doskonale, a lojalność służbową  cenię wysoko.

Skoro mowa o lojalności. Przez dwanaście lat odnotowałem kilka przypadków jej wielce nieprzyjemnego gwałcenia. Jako pierwszy "wystartował" przewodniczący zakładowego Związku Zawodowego z żądaniem(!) zwiększenia kilku stawek płacowych za czynności, przy których niektórzy jego podopieczni, pomimo "usilnych starań" zarabiają poniżej przeciętnej zakładowej. Moje tłumaczenia i kontrargumenty poparte świetnymi wynikami innych pracowników wykonujących te same czynności traktował jako obraźliwe sprzeciwianie się woli ZZ. Pozostał wrogiem nr 1. Wrogość wzmogła się, gdy - stosownie do jego sugestii - powierzyłem jednemu z "działaczy" czynności, przy których inni osiągali najwyższe zarobki. Działacz po upływie dwóch miesięcy osobiście poprosił o przywrócenie mu czynności wcześniejszych, bo na nowych, mimo większego wysiłku, stracił około 30% zarobku. Moje ostrzeżenia potwierdziły się -  efektywnie wykonywać konkretne czynności może tylko właściwie dobrany człowiek, jego wiedza, zdolności organizacyjne, doświadczenie a także warunki fizyczne i kilka innych, równie ważnych cech. Działacz wielu z nich nie miał.

Pan przewodniczący krótko po tym, jak awansował do struktur powiatowych, spróbował odegrać się. Pewnego dnia, gdy pod zwykłą nieobecność Naczelnego rozstrzygałem na terenie zakładu jakiś gorący problem, na hali odnalazła mnie sekretarka. Poinformowała, że w gabinecie Naczelnego czekają "goście z powiatu" - chcą ze mną rozmawiać. Poprosiłem, aby chwilę zajęła się nimi, podała napoje, powiadomiła że przybędę niezwłocznie i wysondowała, w jakim przybyli celu. Jeżeli zechcą coś wiedzieć o DORO, to do przekazania szczegółów poleciłem podesłać im kierownika działu technicznego. 

Gdy po załatwieniu sprawy wszedłem do gabinetu z usprawiedliwiająco-przepraszającym uśmiechem, rozłożony w fotelu, młody i wielce nadęty przedstawiciel KP PZPR wystartował do mnie z grubej rury:

- a Wy co Dyrektorze?!  Nikt Was jeszcze nie nauczył jak należy przyjmować gości z powiatu!? Pozwalacie na siebie czekać, przysyłacie szeregowego pracownika!? Jeżeli tak to wygląda, to możecie zacząć się pakować. Za tydzień już Was tu nie będzie, ktoś taki nie może pełnić tak ważnej funkcji.

Uśmiech zamarł na mojej twarzy a widok rozpartego w fotelu, szyderczo uśmiechniętego pana związkowca rozwścieczył mnie ponad wszelkie granice. Odpowiedziałem:

- przede wszystkim to żaden szeregowy pracownik, tylko kierownik działu technicznego z wieloletnim doświadczeniem, a skoro mam się pakować, to nie widzę powodu do dalszego wysłuchiwania podobnych połajanek.

Mówiąc to zrobiłem zwrot na pięcie i ze słowem ŻEGNAM, trzasnąłem drzwiami gabinetu. Aby choć trochę uspokoić się, wyszedłem na teren zakładu. Dogoniła mnie sekretarka z informacją, że goście czekają na mnie nadal, że chcą rozmawiać dalej. Świadom partyjnej wszechmocy, pewien spełnienia groźby poprosiłem, aby im przekazała, że przyjść nie zamierzam, bo zająłem się pakowaniem. Kiedy i jak opuścili zakład - nie wiem.

Przepełniony zdenerwowaniem, obrzydzeniem i świadomością, że w taki sposób muszę rozstać się z pracą, do końca dnia nie pojąłem żadnej czynności służbowej. Gdy z terenu zjechał Naczelny, powiadomiłem go o całym zdarzeniu i związanej z nim niezdolności do dalszej pracy. Szef wysłuchał, chwilę pomyślał, doradził natychmiast udać się do I Sekretrza KP, bo to człowiek normalny, który do spełnienia gróźb nadętych, podległych mu funkcjonariuszy, po prostu nie dopuści. Miał rację. Za poręczeniem "Pierwszego" powróciłem do normalnego pełnienia obowiązków. Obu "panów-towarzyszy" nigdy więcej nie spotkałem. 

Ale był to tylko drobny incydent lokalny. Z przeogromnym niesmakiem wspominam otoczkę zdarzenia o charakterze państwowym.

Tereny naszego województwa odwiedziła delegacja władzy, z towarzyszem Edwardem Gierkiem na czele. Lokalne służby błyskawicznie wybrały najnowocześniejsze gospodarstwo hodowlane, przewieziono do niego z rozległej okolicy najdorodniejsze okazy byków. Gdy z ekipą TV zjechała Delegacja - wszystko prezentowało się wzorowo. Skrzeczące polskie rolnictwo w tak przygotowanej prezentacji po prostu nie wymagało ani państwowej troski, ani ulepszających działań!!

 

Gdy Polskę ogarnęła fala strajków solidarnościowych, wzrosło także napięcie w POM. Kolejne wydarzenia wyzwalały zaskakujące zachowania. Kierownik jednego z działów usługowych przypisanych do mojego nadzoru, doskonale radził sobie samodzielnie. Kiedykolwiek do POM trafiały z terenu prośby bądź sugestie, przekazywałem je kierownikowi, on zajmował się nimi dalej wg możliwości swojej ekipy. Skarg ani zastrzeżeń nie było nigdy. Wspieraliśmy się na bieżąco przemieszczając ekipy w miarę spiętrzeń powstających w zakładzie lub obsługiwanym terenie. Zależność służbowa pozostawała fikcyjną. Gdy w kontaktach z "Technicznymi" pozostałych przedsiębiorstw skupionych w Zjednoczeniu dowiedziałem się, że w wielu z nich pracami terenowymi kierują wydzieleni zastępcy dyrektora, wystąpiłem do Naczelnego o przerwanie fikcji i powierzenie takiej funkcji kierownikowi naszemu. Po kolejnym wznowieniu tematu Naczelny stwierdził, że nie uzyskał zgody Zjednoczenia. Odmowę uzasadniono niewystarczającym (średnim) wykształceniem kandydata.

W trakcie postępujących zmian odeszli - Naczelny na emeryturę wcześniejszą, "Ekonomiczna' do kołobrzeskiej firmy, bliższej jej nowego prywatnego domu i Gł. Księgowa - na emeryturę wysłużoną. Zaczęły mnożyć się niespodzianki. Kilka najmniej przyjemnych muszę (i chcę) opisać.

 

Gdy władze zdelegalizowały NSZZ Solidarność, zakładowi związkowcy usunęli z dużej związkowej tablicy wszystkie komunikaty. Na ciemnym tle gabloty środkowej, największej, wpięli czerwony goździk z czarną, żałobną wstążką. Wyglądało to pięknie w swojej skromności, doskonale oddawało nastrój ówczesnych chwil. Szybko okazało się, że nie wszyscy myślimy podobnie. Sekretarka, odnalazłszy mnie na terenie zakładu powiadomiła, że w towarzystwie niezaakceptowanego kandydata na zastępcę, czeka na mnie delegat z KW PZPR. Śpiesząc do tak ważnego gościa nie mogłem wymyślić logicznej odpowiedzi na dręczące pytanie - co i dlaczego przy delegacie robi nasz nieakceptowany kandydat?

Okazało się, że nic, poza minami dostosowanymi do słów i min delegata.

Po zapewnieniu, że pracujemy normalnie,  delegat uznał za konieczne pokazać, jak ta moja normalność wygląda. Zaprowadził nas (raczej mnie!) przed gablotę i wskazując goździk zapytał - A co znaczyć ma TO! Odpowiedź, że TO nie ma żadnego wpływu na pracę, wyraźnie go rozwścieczyła. "Nakazał" zlikwidować całą tablicę w ciągu najbliższych kilku godzin. Rozwścieczył się jeszcze bardziej, gdy wtrąciłem, że zamiast zajmować się drobiazgami, byłoby lepiej, gdyby spowodował powołanie nowego Naczelnego, bez dalszego zmuszania mnie do pracy za trzy ważne osoby. Gdy odjechał porozumiałem się telefonicznie z lokalnym Komisarzem WRON. Pan kapitan podzielił moje obawy, że likwidacja tablicy podziała jak iskra. Uzgodniliśmy osłonięcie jej skręconymi płytami wiórowymi. I tak się stało. Kto i dlaczego próbował zrobić z tego aferę - nie wiem do dzisiaj. I wiedzieć nie chcę...

 

Podczas burzliwych wydarzeń w kraju dwukrotnie nawiedził mnie przedstawiciel SB. Chciał poznać nastroje wśród załogi i pomóc w "uspokojeniu" ewentualnych wichrzycieli. Podziękowania za chęć pomocy, stwierdzenie, że pracujemy normalnie bo załoga doskonale wie, że i pracujący i strajkujący jeść muszą, oraz oświadczenie, że w przypadku utraty kontroli nad wydarzeniami w zakładzie wolę wybrać własną dymisję, wyraźnie go rozczarowała. Gdy dodałem, że wystarczy aby swoją pomoc sprowadził do szepnięcia komu trzeba o moim przemęczeniu pracą za troje, miał dość. Co i jak zapisał w swoich raportach dla przełożonych - nie wiem.

 

Dyrektora Naczelnego Zjednoczenia szanowałem zawsze, od pierwszego kontaktu. Bywał u nas dość często. Kilka razy zapytał, jak pracuje się z moim szefem. Nie skarżyłem się nigdy, bo poza ciągłą skłonnością do zastępowania moich obietnic swoimi, pozostawiał mi dużo swobody. Mocno zaskoczyła mnie jego reakcja na wydarzenia bieżące. Gdy wśród postulatów strajkowych znalazło się żądanie wycofania wojsk ZSRR z terenów Polski, Rosjanie zareagowali natychmiast średnio 3-krotnym zwiększeniem cen części zamiennych. Dla przedsiębiorstw specjalizujących się w naprawach głównych ciężkiego sprzętu rolniczego produkcji radzieckiej zmiana okazała się zabójcza. Pozostawały dwa naturalne rozwiązania - korekta cen za NG w górę, lub rezygnacja z ich wykonywania, ze stosownymi przesunięciami wśród załogi. Oba rozwiązania Naczelnego wyraźnie zdenerwowały, zarzucił mi brak wrażliwości politycznej. Uważał, że niebezpiecznie pogorszą nastroje także wśród rolników. Stwierdził, że takich zmian nie akceptuje. Pozostało minimalizowanie szybko narastających strat.

Przewidując, czym to się skończy, w bardzo skromnym (na początek) zakresie uruchomiłem działalność na własny rachunek.

 

Pewnego dnia, lotem błyskawicy zakład obiegła wiadomość, że w gabinecie Naczelnego rozsiadła się delegacja z Koszalina. Wezwano czynniki społeczne, aby przedstawić im Nominata. Odetchnąłem z ulgą, z przekonaniem, że wreszcie będzie ktoś, kto przejmie lwią część ciążących na mnie obowiązków. Zdziwiło mnie trochę, że funkcję Dyrektora Naczelnego POM powierzono tej samej osobie, której uprzednio odmówiono funkcji zastępcy dyrektora ze względu na niewystarczające wykształcenie. Ale - jak powiadają rdzenni rolnicy - nie mój ogród, nie moje owoce. Powierzono ją osobie właściwej politycznie, oficerowi rezerwy(?), a mnie polityka brzydziła od zawsze. Wciąż, z modulowaniem stosownym do okoliczności, powtarzałem gdzieś zasłyszaną/przeczytaną opinię, że polityka jest jak świeża kupa dziecka - z którejkolwiek strony tknie się ją, z każdej śmierdzi.

 

Moje nadzieje na spokojniejszą pracę nie sprawdziły się, przynajmniej nie tak szybko, jak się spodziewałem. Na początku Nowy, po odebraniu moich szczerych gratulacji przychodził do mnie ze stertą korespondencji, aby uzgodnić, do kogo ją przekierować i ewentualnie, co komu odpowiedzieć. Załatwialiśmy to szybko, ale Nowy pozostawał dłużej. Bardzo lubił opowiadać o ekstrawagancjach spotkań z kolegami-oficerami rezerwy. Czy robił to celowo aby podkreślić różnicę pomiędzy nim i  "szeregowcem dyplomowanym", któremu najpierw odmówiono rekomendacji na studia w WAT a później odebrano wszystkie nagrody i wywalono z kompanii szkolnej po bezpośrednim starciu z nowym dowódcą drużyny - nie wiem, ale po wydarzeniach późniejszych mam prawo brać taką ewentualność pod rozwagę. 

Kiedyś poprosiłem, abyśmy rozmowy przełożyli na później, bo mam do zrobienie coś pilnego. W kolejnym "ruchu" Nowy, poprzez sekretarkę, podesłał mi do rozdysponowania kolejną stertę korespondencji. Taka zamiana służbowej pomocy na służbowy obowiązek odebrałem jako grubą przesadę. Intencje stały się jasne podczas ogólnego zebrania załogi pod jego wodzą. Nowy zgrabnie połączył fakty, bez wskazania rzeczywistych przyczyn. Po prostu stwierdził, że w okresie, gdy samodzielnie zarządzałem przedsiębiorstwem, POM po raz pierwszy od wielu lat zanotował straty.

Po takim faulu złożyłem wypowiedzenie - możliwości dalszej współpracy z osobą, która w taki sposób manipuluje faktami, nie widziałem żadnej. Po upływie prawie czterdziestu lat uważam, że popełniłem emocjonalny błąd. W przypadku przeczekania do likwidacji POM miałbym i satysfakcję, i dużo wyższą emeryturę... 

 

Użyłem określenia "emocjonalny". Właśnie. Po prawie 50-latach od niecodziennego wydarzenia miewam wyrzuty sumienia. Tym bardziej, że niegdyś sam znalazłem się w sytuacji, w której- nie bacząc na konsekwencje - gotów byłem porzucić wszystko i udać się w siną dal. 

Na usilną prośbę klienta, po stosownych uzgodnieniach z pracownikami, obiecałem mu, że naprawiony sprzęt odebrać będzie mógł jutro. Po upływie niespełna godziny od uzgodnień przybiegł do mnie roztrzęsiony, najważniejszy wykonawca uzgodnień z wiadomością, że natychmiast musi urwać się z pracy i nie będzie go także w dniu następnym. Gdy spytałem, czy i jak mogę mu pomóc, czy ma jakiegoś zastępcę do wykonania uzgodnionych czynności, odrzekł, że teraz nie może i nie jest w stanie o tym myśleć. Dlaczego - nie mówił, a ja nie miałem zwyczaju wtykać nosa w sprawy osobiste. Emocjonalnie trzaskając papierzyskami o blat biurka postawiłem warunek - jeżeli zapewni zastępstwo, będzie OK, jeżeli nie, zostanie ukarany. Odszedł zdecydowany ponieść karę. Sprawę z niezadowolonym klientem udało się załagodzić na tyle, że afery nie było.

Pracownik nie został ukarany, ale wrogiem pozostał. Powiedziano mi później, że na zebraniu POP PZPR skarżył się, że jego - wieloletniego członka - potraktowałem skandalicznie, strzelając mu przed nosem papierzyskami o biurko. Szkoda. Zadra i dyskomfort pozostały. Jest takie powiedzenie - lepiej mieć tysiąc przyjaciół niż jednego wroga...

 

W okresie wypowiedzenia wielokrotnie nagabywałem Nowego o wyznaczenie osoby, której będę mógł solidnie przekazać przynajmniej dokumenty, z moją funkcją związane. Nowy do końca udawał, że w moje wypowiedzenie nie wierzy, że niby wycofam je w ostatniej chwili. Później wielokrotnie telefonował do mnie jego brygadzista z pytaniami, gdzie co może odnaleźć. Było to wielce irytujące ale telefonował zawsze człowiek wyjątkowo solidny. Odpowiadałem zwykle z maksymalną precyzją , bo akurat tego pracownika po prostu bardzo szanowałem - z takimi ludźmi chętnie pracowałbym nawet do emerytury i ...dłużej :).

 

Podczas rozkręcania działalności na własny rachunek natknąłem się na gąszcz absurdalnych przepisów, barier oraz ...krwiożercze zachowania lobbystów i konkurencji.

Po uzyskaniu zgody BSM na dostosowanie piwnicy własnej i części przyległej do piwnicy wózkowni, nigdy wcześniej i przez nikogo nieużywanej, przyjąłem duże zlecenie na dostawę dla Fabryki Maszyn w ŻNINIE drobnych elemenów do termosów wojskowych. Zakupiłem kilka obrabiarek stołowych, do pomocy zatrudniłem dwóch emerytów. Na skromne utrzymanie wystarczyło dla wszystkich. Spokój nie trwał długo. Po upływie bodajże 1,5 roku u odbiorcy ogłoszono przetarg. Wygrał konkurent o 15% tańszy od mojego minimum. Dowiedziałem się później, że pod jego presją i groźbą opóźnienie dostaw dla wojska przez FM Żnin, zgodzono się, by detale dostarczał terminowo o 30% ode mnie. Bywało ciężko, ale miało być nie o tym...

 

Wideo: Karlino w październiku 2010.

Biedronka. Działa na terenach dawniejszego Tartaku i terenach POM, przejętych w trybie wzajemnej wymiany od Kolei Wąskotorowej. Obok powstało ładne osiedle mieszkaniowe zarządzane przez Karlińskie Towarzystwa Budownictwa Społecznego, mocno wspierane finansowo przez właściciela firmy HOMANIT kontynuującej produkcję płyt pilśniowych i wiórowych (?) po upadłym ZPPiW. Dalszą budowę Osiedla Biedronka wstrzymano po urzędowej zmianie zasad finansowania gmin. Więcej o Biedronce na podstronie "Na terenie Miasta i Gminy Karlino", przycisk Biedronka.

Na terenie przejętym od kolei wąskotorowej działała kotłownia opalana miałem węglowym, dostarczająca ciepło także do miasta do czasu, gdy jej funkcję przejęła kotłownia przy Osiedlu Traugutta, opalana gazem zrzutowym, dostarczanym przez firmę PETRICO, powstałą po erupcji ropy i budowie kopalnianej mieszalni gazów w Karlinie.

Most Kolejowy. Lokalizacja oczywiście bez zmian ale podczas niedawnego, szeroko zakrojonego remontu przeminęła świetna okazja przerzucenie po obu stronach jego wysokich ostróg dwukierunkowej kładki spacerowej, łączącej tereny gmin oddzielonych rzeką. Moje nagabywania w tej sprawie zbywano jako coś nierealnego z powodów absurdalnych. Wystarczyła wola porozumienia pomiędzy konserwatorem zabytków, koleją i władzami obu gmin. Niestety. Tam, gdzie nie ma stosownej woli, nie ma realizacji. Szkoda. W rejonie mostu, wzdłuż rzeki powstał bardzo atrakcyjny kompleks sportowo-rekreacyjny z przystanią kajakową Wodnik. Ale przede wszystkim ku chwale gminy Karlino (bez współpracy z Białogardem).

Hala sportowa - Regionalne Centrum Turystyki i Sportu. Hala powstała po części na przyulicznych nieużytkach (?) i terenie starego boiska sportowego. Obiekt atrakcyjny, o dużym znaczeniu dla Karlina i nie tylko. Odbywają się w nim mistrzostwa Polski, zawody i mecze międzynarodowe, pokazy naukowe, ważne imprezy okolicznościowe.

Związek Miast i Gmin Dorzecza Parsęty. Związek z siedzibą w Karlinie powstał w roku 1992. Siedzibę zmienił z ulicy Koszalińskiej na Szymanowskiego, niedawno przejął od PZW funkcję gospodarza wód Dorzecza. 

Szczegółowe informacje o większości zmian zawarte są na pozostałych podstronach.

Kołobrzeg odwiedzamy dość często od lat siedemdziesiątych wieku dwudziestego. Treść pierwszego zdania wydźwięk ma b. poważny, ale to tylko pozory. Po prostu korzystaliśmy z bliskości nadmorskiego kurortu, nie ograniczając się do ważnych imprez i wydarzeń. Często celem głównym bywał zwykły, nadmorski spacer. O każdej porze roku, przy każdej pogodzie. Bywały potężne sztormy, zimowe spiętrzenia kry, rzęsiste ulewy, upały, naloty motyli i gryzących biedronek.

Plażować w Kołobrzegu spróbowaliśmy tylko raz. Mrowisko zniechęciło nas tak skutecznie, że na pozostałe kąpiele i plażowania jeździliśmy do wielu innych miejscowości. Po zachodniej stronie Kołobrzegu dotarliśmy do niemieckiego Wolgast , po wschodniej, na Hel i Gdańsk.  

Cdn, gdy dotrę do wcześniejszych materiałów odzyskanych z dysku uszkodzonego...

Wideo: 2016-08-05 Karlino-Hajnówka + Hajnówka-Lublin-Kraśnik-Lublin-Nieszawa-Karlino. 

Imponujące Muzeum i Zamek odwiedziliśmy powracając z wycieczki do Szymbarka/Szymbarku zorganizowanej dla emerytówz Karlina. Powtarzam - Zamek i Muzeum imponujące.