Świebodzin. Powtarzam się - zanim rozstałem się z Darłowem, miałem uzgodnione zatrudnienie w Lubuskich Zakładach Termotechnicznych "ELTERMA" jako zwykły, znacznie gorzej opłacany technolog ale z przydziałem "lokalu zastępczego" z aneksem kuchennym. W roku 1964, w umeblowanym lokalu zastępczym mieszkały nawet rodziny oczekujące na przydział normalnego mieszkania w budowanych przez firmę blokach. Uczestniczyłem w zakładowej wycieczce do Szczyrku, poznałem jeziora w Niesulicach i Wilkowie oraz najbliższe - jeziorko Trzcinno. Poznałem ludzi, których wciąż chciałbym mieć blisko siebie. Więcej na stronie, po wykorzystaniu przekierowania.
Lubatka - wieś w powiecie sochaczewskim. Z tamtejszych okolic pochodzą moi rodzice. Bracia Durzyńscy jeździli "na kresy" na zarobek z potężnymi, wyostrzonymi jak brzytwa toporami. Na stacjach kolejowych rozchwytywani byli przez właścicieli lasów. Ich zarobek za sezon podobno wystarczyłby na wykupienie połowy rodzinnej wsi, ale byli młodzi. Zarobek uzyskany w niebezpiecznych warunkach tracili szybko. Wciąż bardzo żałuję, że tak mało znam historię rodziny, a pewnie tylko dla kompletnego zdołowania mnie, Paweł Durzyński z Kanady twierdzi, że jestem bardzo podobny do jego ojca. Spróbuję pociągnąć go za język. Ciekaw jestem, co wie. Też mam syna Pawła piszącego nazwisko przez "ż". Więcej po przekierowaniu strony na Lubatkę. W latach późniejszych przez teren województwa przjeżdżałem wielokrotnie, trasami - jak zwykle - różnymi.
2013-03-02 Polanica Zdrój- Zamek Książ-Polanica Zdrój p. Czechy. / 2018-01-30 Runda Dusznickim Skibusem / 2018-10-31 Karlino-Goleniów / 2019-03-30 Darłowo-Darłówko / 2019-03-30 DW203 Koszalin-Darłowo / 2019-04-22 DW203 Koszalin-Jarosławiec-Ustka / 2019-04-22 Ustka-Słupsk-DW203 / 2019-07-14 Karlino-Kołobrzeg-Dźwirzyno-Gościno-Karlino / 2019-10-11 S6 Koszalin-Kołobrzeg Zachód / 2020-10-25 Karlino-Rościno-Szwajcaria Połczyńska-Prosino-Droga Pożarowa-D173-Połczyn Zdrój-Karlino / 2020-11-15 Siłownia D163-Droga Pożarowa-Zajączkówko-Żwirownia / 2021-06-05 Karlino-Świnoujście-Karsibór-Karlino / 2022-12-13 Koszalin /
W skrócie telegraficznym: w JW 4420 podległej pod II Zarząd WP (kontrwywiad) przebywałem w okresie 28.10.1960-13.10.1962. W książeczce wojskowej nr 474966, wydanej 21.05.1960 r przez WKR Tczew, z datą 19.08.1961 r wpisano ukończenie Podoficerskiej Szkoły Łączności mimo, że dwa tygodnie wcześniej wywalono mnie z tej szkoły do plutonu gospodarczego, jako żołnierza który podniósł rękę na swojego wyjątkowo chamskiego dowódcę drużyny. Przy okazji odebrano mi łącznie 21 dni dodatkowych, 3-dniowych urlopów przyznanych wcześniej za bezbłędne wyniki w częstej rywalizacji pomiędzy plutonami polsko oraz anglojęzycznymi. Wyższych dowódców w większości szanuję i rozumiem. Do nich pretensji nie mam, mimo że popełnili gruby błąd zmieniając normalnego dowódcę na pospolitego durnia, któremu wszystko kończyło się na -my (dolinamy, wzgórzamy itd) a umiejętności w łączności radiowej miał dalece niższe od naszych i nikogo z nas ani niczego nauczyć nie potrafił.
Foto: seria z dnia 22-04-2019 poniżej.
Video: Ustka 2019 Port.
Ustkę - konkretnie port, plażę i kilka przymorskich uliczek przelotnie poznałem w roku 1959, podczas kilkudniowego, służbowego pobytu w Słupskich Zakładach Przemysłu Maszynowego Leśnictwa. Przejmowałem stamtąd dokumentację konstrukcyjną i technologiczną przyczep wywrotek, których produkcję na potrzeby ówczesnego leśnictwa zamierzał uruchomić mój pracodawca - Hajnowskie ZPML. /Po uruchomieniu produkcji w Hajnówce, pracowałem przy montażu finalnym - "stawianiu przyczep na osie"/. Ustkę odwiedziłem ponownie w roku 1963, podczas służbowego pobytu w Słupskich Zakładach Przemysłu Terenowego. Nawiedzałem je jako przedstawiciel Wojewódzkiego Zjednoczenia Przedsiębiorstw Państwowego Przemysłu Terenowego w Koszalinie. Samotnie, później we trójkę, objeżdżaliśmy liczne przedsiębiorstwa terenowe dawnego Województwa Koszalińskiego. Cel - organizowanie i nadzór przebiegu prac związanych z wdrażaniem norm technicznie uzasadnionych (NTU).
Prywatnie odwiedziłem Ustkę dopiero na przełomie lat siedemdziesiątych. Po tym, jak w lokalnych mediach szeroko skomentowano wynik mistrzostw spinningowych, przeniesionych z wielce zaśnieżonego dolnego odcinka Słupi na tereny Słupska. W mieście (!) złowiono wówczas bodajże 48 ryb - wynik rekordowy. Odwiedziłem Słupię, gdy tylko ustąpiły śniegi.
Przy moście, pod którym rzeka przepływa na zachodnią stronę drogi Słupsk-Ustka, trafiłem na wędkarza układającego w bagażniku auta swoje trofeum - przepiękną siódemkę. Taki widok zadziałał jak środek dopingujący. Czym prędzej powędrowałem nad rzekę, na zachodnią stronę drogi.
Zniechęcenie pojawiło się bardzo szybko. Nie znając rzeki, niemalże po każdym rzucie wydobywałem z wody jakiś zaczep - gałązkę lub roślinę oblepioną zwisającym, przezroczystym śluzem. Oczyszczanie kotwiczki z takiego obrzydlistwa było ponad moje siły. Przewędrowałem na stronę wschodnią, z wodą płytką przy moim brzegu i znacznie oddalonym nurtem głównym. Z półtoragodzinnej wędrówki w górę rzeki powróciłem wprawdzie z rybą, ale niespełna trzykilogramową.
Kraśnik i Lublin. Rada wzajemnie wspierającej się rodziny zdecydowała,, że kolejny etap edukacji, w latach 1954-58, zrealizuję w Kraśniku Lubelskim (więcej po przekierowaniu). Podczas nauki zorganizowano nam wyjazd do Lublina. Nic z niego nie pamiętam - prawdopodobnie, na bardzo krótko, miałem wielce pasjonującą powieść (?). Nadrobiliśmy to (tym razem we dwójkę!) dopiero w roku 2016, podczas odwiedzin siostry, która po śmierci dwóch mężów, licznych podróżach krajowych i zagranicznych, wylądowała ostatecznie w Lublinie pod opieką córki i jej rodziny.
Niemalże bezpośrednio po ukończeniu nauki w Kraśniku, podjąłem pracę w "Hajmaklesie"- nazwa gwarowa od skrótu Hajnowskich Zakładów Przemysłu Maszynowego Leśnictwa. Z "Hajmechlesu" (skrót telegraficzny), kilkanaście dni przebywałem w Słupsku, określanym wówczas jako "Mały Paryż".
Z powodów opisanych na stronie, poniosło mnie do Gniewa i Tczewa w woj. Pomorskim (opis w przekierowaniu).
Wałcz. Uznałem przed laty, że dojazd i pobyt w Wałczu pozostanie do odrębnego Opisu. Z ważnych powodów.
Karlino. W Karlinie mieszkamy ponad 53 lata a czas ucieka nieubłaganie. Zmiany we wszystkich dziedzinach życia - też.
To spory kawał czasu na poznanie województwa i ...Polski. Przez ponad 12 lat pracowałem w POM, w tym około 2 lat za trzech członków dyrekcji. Później prywata na własny rachunek, renta i emerytura. Obecnie, w roku 2025, tylko mizerna emerytura.
Karlino należy do powiatu białogardzkiego stąd liczne wizyty w urzędach, sklepach i - niestety - w szpitalu Białogard.
W trakcie działalności na własny rachunek pokonywałem około 6000 km miesięcznie rozworząc produkty własne do odbiorców stałych i potencjalnych. Niejako przy okazji poznawałem szereg miejscowości. Jeżeli dodam do tego jazdy o charakterze turystycznym, wędkarskim i zdrowotnym, uzbiera się całkiem pokaźny wianuszek...
Wideo: DW203/2019 Darłowo-Ustka p Jarosławiec / Darłówko W-Jarosławiec 2024.
W roku 2019 celem głównym była Ustka. Konkretnie - jej uchylna kładka na kanale portowym. Stąd brak wolnych stanowisk dla osób niepełnosprawnych w Jarosławcu i brak wiedzy o ich rozlokowaniu sprawił, że przez Jarosławiec przejechaliśmy bez próby zwiedzania. Nadrobiliśmy to w roku 2024, ale z kłopotami. Dojechaliśmy drogą okrężną, tą, którą uprzednio z Jarosławca do Ustki wyjeżdżaliśmy.
Droga do Ustki nadal pozostaje w remoncie zaawansowanym na tyle, że skrótu do Jarosławca nawet nie zauważyliśmy. Nim wracaliśmy.
W Jarosławcu naszym celem głównym była Plaża Dubaj. Sprawdziliśmy, co uzasadniało nazwę. Wspólnym jest tylko sztuczny ląd.
Wśród nadmorsko zatłoczonych uliczek trafiliśmy na XVIII Prezentację Kapel Ludowych a wędrujące ulicami Kapele sprawiały dużą frajdę.
W drodze powrotnej skorzystaliśmy z rady naszej młodzieży. Aby nie kluczyć drogą 203, z Darłowa pojechaliśmy do S6 w okolicach Karwic. Błąd. S6 nadal w budowie, z częstymi ograniczeniami szybkości do 40-70 km/godzinę.
Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.
Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.
Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.
Materiałów foto-wideo brak. Służba zasadnicza, przynajmniej ta, która mnie dotyczyła bezpośrednio, pozostawiała niewiele czasu na tego rodzaju zajęcia a nawet gdyby, to skromne zasoby finansowe oddalały chęć zakupu stosownego wyposażenia na czasy bardzo odległe. Działo się tak wiele i tak szybko, wydarzenia były tak różnorodne, że jedyną właściwą drogą ich udostępnienia pozostaje solidne, książkowe ich opisanie. Tak czasochłonne zadanie również odkładałem na później. Teraz obawiam się, że już nie zdążę. Szkoda...
Wideo: Ustronie Morskie 2011 - Bałtyk w koronkach / Ustronie Morskie 2020 /
Ustronie Morskie zajmuje wśród odwiedzanych przez nas miejscowości nadmorskich jedno z czołowych miejsc. Powód jest oczywisty. Do Ustronia mamy najbliżej :). Lubimy tam zajrzeć przede wszystkim przed sezonem urlopowym, gdy ulicami chadzać można spokojnie. Ale nie tylko. Do roku 2020 mieliśmy na dojazdy aż 48 lat!
Aktywność w zwiedzaniu atrakcyjnych okolic i miejscowości znacząco rozkręciliśmy dopiero po roku 1978, po uzyskaniu prawa jazdy i zakupie fiacika 600 w kolorze wiosennego groszku. Maluch śmigał na trasie z szybkością 115 km/godz. nawet ze zwiniętym ciężkim wojskowym pontonem na dachu. Wyglądał jak piętrus - i śmiesznie i żałośnie, często mu nawet współczułem. Ale spisywał się dzielnie, nawet przez długie lata po sprzedaży i przemalowaniu.
Właśnie tym maluchem poniosło nas kiedyś z Ustronia do latarni w Gąskach. Wyczytałem z mapy, że droga o bliżej nie określonym statusie przebiega nad uchodzącą do morza rzeką Czerwona. Takie, nawet niepozorne rzeczki często bywają atrakcyjnymi tarliskami ryb przybrzeżnych - musiałem to sprawdzić. Niestety, rzeczka wyglądała niepozornie a podczas przejazdu nie spotkałem nikogo, kto wyglądałby na obeznanego z tematem. Kiedy o tym wspominam, nabieram chęci aby po upływie półwiecza rekonesans powtórzyć, ale takich zachcianek, odkładanych na później, miewam mnóstwo. Ale rzeczka, w porównaniu z tym, co było dalej to tzw. małe piwo. Horror rozpoczął się po wjeździe na "drogę" w pobliżu plaży. Po czterdziestu latach pamiętam przede wszystkim nadmorski piasek i ogromne w nim głazy. Jak dojechaliśmy do latarni, pojęcia nie mam. Prawdopodobnie wydarzenia, jako zbyt przykre, odruchowo w pamięci wykasowałem. W roku 2020 na mapie istnieje zdjęcie i zapis "Droga Rowerowa". Oczywiście asfaltowa, z zadbanymi poboczami.
Podczas każdych odwiedzin tradycyjnie rejestruję przede wszystkim (ale nie tylko) trwałe zmiany. Na trasie i w miejscowości docelowej. W wyżej sygnalizowanym zapisie z roku 2020 są to: - wycięty podmokły lasek graniczący od strony Karlina z Homanitem; nowa nawierzchnia asfaltowa w Dygowie; nadal wredny przejazd przez tory w Dygowie; powalone słupki drogowe na zakręcie w Kukini (?); skrzyżowanie z trasą S6; budowa długiego dwupiętrowego budynku tuż za ogrodzeniem Holiday Park & Resort; mnóstwo nowych straganów i sklepików wzdłuż deptaku; rodzina dzików na ulicy...
W roku 2019 utrwaliłem fragmenty zabudowy wysokiego brzegu. Budynki nowoczesne, nawet 4-piętrowe usytuowano z nadmierną (?) wiarą w aktualne umocnienia skarpy. Oby nie powtórzyła się historia kościółka w Trzęsaczu.
Materiały z lat wcześniejszych uzupełnię po ich odzyskaniu z uszkodzonego dysku.
Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.
Materiały foto-wideo do postprodukcji + komentarz - do opracowania.
Relacje bez foto.
Tadeusz Dużyński -- tadeuszduzynski@interia.pl
Przez tak długi okres działo się bardzo dużo. Ze spisania tylko najważniejszych wspomnień powstałaby opasła księga. Żyłem skromnie, z ogromną niechęcią obserwując polityków i wszelkich "doradców". Każdy wydaje odmienną opinię i pozostaje przekonany, że rację ma tylko on. Pozostaje "telegraficzny skrót" odniesiony głównie do najważniejszych powodów zmian.
Współpraca z Naczelnym układała się dobrze, z jednym niemiłym dla mnie wyjątkiem. Od czasu, gdy przywieziono mu zastępcę, 80% czasu spędzał poza firmą, ale dzięki temu i własnym szerokim znajomościom potrafił załatwić naprawdę dużo - dla firmy, dla załogi, dla poszczególnych pracowników, dla mnie też.
Od zawsze wysoko ceniłem partnerskie współdziałanie dla dobra wspólnego, niezależne od poglądów politycznych. W Karlinie takie zastałem i sądzę, że było największą zasługą ówczesnego, głównego gospodarza miasteczka. Mawiano o nim, że nie umiał rozpocząć pracy bez codziennego obchodu nielicznych wówczas ulic. Wchodził do biura, siadał przy telefonie i stanowczo prostował to co wydało się mu krzywe. To właśnie on wymógł na POM m.in. pomoc dla miasta przy odśnieżaniu ulic remontowanymi w POM ciągnikami gąsienicowymi DT 54 i DT 75, zadaszenie amfiteatru, metalowy mostek na Radwi. To on próbował namówić Irenę do funkcji ratownika na rzecznym kąpielisku. Poddał się słysząc, że Irenka pływa jak przysłowiowa siekiera, czyli niewiele gorzej niż ja. To śp. Władysław Bąkowski. W potrzebie wielokrotnie potrafił pomóc - chyba każdemu.
Z dniem podjęcia pracy, na okres przejściowy otrzymałem umeblowany pokój służbowy nad "całodobową" portiernią POM, w sąsiedztwie zakładowej świetlicy i stołówki. Później, mój Naczelny "załatwił" - również na okres przejściowy - 2-pokojowe mieszkanie (z ciemną kuchnią) w zakładowym bloku ZPPiW, przeznaczone dla kadry technicznej tamtejszych Zakładów. Zanim doszło do przeprowadzki, w służbówce odwiedził nas ojciec Ireny z bratem-Rosjaninem, który koniecznie chciał odwiedzić wspólnych przyjaciół w Koszalinie i Darłowie. Wspominam to, ponieważ podczas jazdy doszło do zabawnej sytuacji. Jan jakoś uniknął wywózki do Niemiec, pozostał na Białorusi, przyjął obywatelstwo ZSRR. Jadąc do Koszalina kilkakrotnie kręcił głową na widok stad saren pasących się na częściowo bezśnieżnych polach. Zagadnięty odpowiedział, że takie widoki bardzo go dziwią - na jego terenach dzika zwierzyna już dawno została ...zjedzona.
W okresie, gdy mieszkaliśmy w służbówce a później w zakładowym mieszkaniu ZPPiW, powstawało Osiedle Chopina współfinansowane przez ZPPiW, Białogardzką Spółdzielnię Mieszkaniową i Urząd Miasta. Gdy do użytku oddano blok, w którym dysponentami całych klatek schodowych (z trzema mieszkaniami na każdym piętrze) były wszystkie w/w jednostki, w jednej z nich otrzymaliśmy mieszkanie na piętrze IV, pod warunkiem, że stanę się członkiem BSM oczekującym na mieszkanie własnościowe. Warunek oczywiście spełniłem, ale podczas korzystania z mieszkania na IV pietrze okazało się, że ma ono nieprzyjemną wadę - gałkę zamiast zewnętrznej klamki, uniemożliwiającą wejście do mieszkania bez użycia klucza. Zdarzyło się i mnie, że po wyjściu na bardzo krótką chwilę wracać do siebie musiałem poprzez mieszkanie sąsiadki. Gdy z jej balkonu na piętrze III wspinałem się na własny, na dole zebrała się grupka obserwatorów, ciekawych - poradzę sobie, czy spadnę. Nie spadłem. Poza tym pamiętałem, że przed nieostrożnym wyjściem, nasze drzwi balkonowe były otwarte...
Po uzyskaniu statusu członka BSM oczekującego na mieszkanie własnościowe, dalsza pomoc Naczelnego stała się w tej dziedzinie zbędna, musiałem radzić sobie sam - w pracy i poza nią. Naczelny zachowywał się podobnie jak lew na sawannie - wciąż objeżdżał nasz rejon obsługi, "rozpoznawał sytuację", podtrzymywał lub odnawiał układy, umacniał i - niestety - obiecywał. Podczas jego nieobecności, wszelkie prośby, uzgodnienia, żale i pretensje telefonistka automatycznie kierowała do mnie. Było tego na prawdę dużo - jak to w rolnictwie, w którym wciąż dużo dzieje się począwszy od orek i siewów wiosennych, poprzez chemizację, zbiory płodów, do orek i siewów ozimych. Wobec poważnych szefów przedsiębiorstw rolnych telefonujących i odwiedzających nasz Ośrodek, pod nieobecność Naczelnego podejmowałem konkretne zobowiązania. Naczelny wracał, bez słowa porozumienia zmieniał moje ustalenia, bo akurat coś zupełnie odmiennego obiecał komuś w terenie. W normalnym przedsiębiorstwie sytuacja nie do wyobrażenia!! Cierpiał na tym przede wszystkim wizerunek mój, firmy, najmniej jego. Moje krytyczne uwagi przyjmował z wyraźną niechęcią i ...nadal podobne sytuacje stwarzał. Dlaczego? Mogę jedynie domyślać się, ale na pewno nie z powodu poczynań moich. Swoje miejsce w szeregu znam doskonale, a lojalność służbową cenię wysoko.
Skoro mowa o lojalności. Przez dwanaście lat odnotowałem kilka przypadków jej wielce nieprzyjemnego gwałcenia. Jako pierwszy "wystartował" przewodniczący zakładowego Związku Zawodowego z żądaniem(!) zwiększenia kilku stawek płacowych za czynności, przy których niektórzy jego podopieczni, pomimo "usilnych starań" zarabiają poniżej przeciętnej zakładowej. Moje tłumaczenia i kontrargumenty poparte świetnymi wynikami innych pracowników wykonujących te same czynności traktował jako obraźliwe sprzeciwianie się woli ZZ. Pozostał wrogiem nr 1. Wrogość wzmogła się, gdy - stosownie do jego sugestii - powierzyłem jednemu z "działaczy" czynności, przy których inni osiągali najwyższe zarobki. Działacz po upływie dwóch miesięcy osobiście poprosił o przywrócenie mu czynności wcześniejszych, bo na nowych, mimo większego wysiłku, stracił około 30% zarobku. Moje ostrzeżenia potwierdziły się - efektywnie wykonywać konkretne czynności może tylko właściwie dobrany człowiek, jego wiedza, zdolności organizacyjne, doświadczenie a także warunki fizyczne i kilka innych, równie ważnych cech. Działacz wielu z nich nie miał.
Pan przewodniczący krótko po tym, jak awansował do struktur powiatowych, spróbował odegrać się. Pewnego dnia, gdy pod zwykłą nieobecność Naczelnego rozstrzygałem na terenie zakładu jakiś gorący problem, na hali odnalazła mnie sekretarka. Poinformowała, że w gabinecie Naczelnego czekają "goście z powiatu" - chcą ze mną rozmawiać. Poprosiłem, aby chwilę zajęła się nimi, podała napoje, powiadomiła że przybędę niezwłocznie i wysondowała, w jakim przybyli celu. Jeżeli zechcą coś wiedzieć o DORO, to do przekazania szczegółów poleciłem podesłać im kierownika działu technicznego.
Gdy po załatwieniu sprawy wszedłem do gabinetu z usprawiedliwiająco-przepraszającym uśmiechem, rozłożony w fotelu, młody i wielce nadęty przedstawiciel KP PZPR wystartował do mnie z grubej rury:
- a Wy co Dyrektorze?! Nikt Was jeszcze nie nauczył jak należy przyjmować gości z powiatu!? Pozwalacie na siebie czekać, przysyłacie szeregowego pracownika!? Jeżeli tak to wygląda, to możecie zacząć się pakować. Za tydzień już Was tu nie będzie, ktoś taki nie może pełnić tak ważnej funkcji.
Uśmiech zamarł na mojej twarzy a widok rozpartego w fotelu, szyderczo uśmiechniętego pana związkowca rozwścieczył mnie ponad wszelkie granice. Odpowiedziałem:
- przede wszystkim to żaden szeregowy pracownik, tylko kierownik działu technicznego z wieloletnim doświadczeniem, a skoro mam się pakować, to nie widzę powodu do dalszego wysłuchiwania podobnych połajanek.
Mówiąc to zrobiłem zwrot na pięcie i ze słowem ŻEGNAM, trzasnąłem drzwiami gabinetu. Aby choć trochę uspokoić się, wyszedłem na teren zakładu. Dogoniła mnie sekretarka z informacją, że goście czekają na mnie nadal, że chcą rozmawiać dalej. Świadom partyjnej wszechmocy, pewien spełnienia groźby poprosiłem, aby im przekazała, że przyjść nie zamierzam, bo zająłem się pakowaniem. Kiedy i jak opuścili zakład - nie wiem.
Przepełniony zdenerwowaniem, obrzydzeniem i świadomością, że w taki sposób muszę rozstać się z pracą, do końca dnia nie pojąłem żadnej czynności służbowej. Gdy z terenu zjechał Naczelny, powiadomiłem go o całym zdarzeniu i związanej z nim niezdolności do dalszej pracy. Szef wysłuchał, chwilę pomyślał, doradził natychmiast udać się do I Sekretrza KP, bo to człowiek normalny, który do spełnienia gróźb nadętych, podległych mu funkcjonariuszy, po prostu nie dopuści. Miał rację. Za poręczeniem "Pierwszego" powróciłem do normalnego pełnienia obowiązków. Obu "panów-towarzyszy" nigdy więcej nie spotkałem.
Ale był to tylko drobny incydent lokalny. Z przeogromnym niesmakiem wspominam otoczkę zdarzenia o charakterze państwowym.
Tereny naszego województwa odwiedziła delegacja władzy, z towarzyszem Edwardem Gierkiem na czele. Lokalne służby błyskawicznie wybrały najnowocześniejsze gospodarstwo hodowlane, przewieziono do niego z rozległej okolicy najdorodniejsze okazy byków. Gdy z ekipą TV zjechała Delegacja - wszystko prezentowało się wzorowo. Skrzeczące polskie rolnictwo w tak przygotowanej prezentacji po prostu nie wymagało ani państwowej troski, ani ulepszających działań!!
Gdy Polskę ogarnęła fala strajków solidarnościowych, wzrosło także napięcie w POM. Kolejne wydarzenia wyzwalały zaskakujące zachowania. Kierownik jednego z działów usługowych przypisanych do mojego nadzoru, doskonale radził sobie samodzielnie. Kiedykolwiek do POM trafiały z terenu prośby bądź sugestie, przekazywałem je kierownikowi, on zajmował się nimi dalej wg możliwości swojej ekipy. Skarg ani zastrzeżeń nie było nigdy. Wspieraliśmy się na bieżąco przemieszczając ekipy w miarę spiętrzeń powstających w zakładzie lub obsługiwanym terenie. Zależność służbowa pozostawała fikcyjną. Gdy w kontaktach z "Technicznymi" pozostałych przedsiębiorstw skupionych w Zjednoczeniu dowiedziałem się, że w wielu z nich pracami terenowymi kierują wydzieleni zastępcy dyrektora, wystąpiłem do Naczelnego o przerwanie fikcji i powierzenie takiej funkcji kierownikowi naszemu. Po kolejnym wznowieniu tematu Naczelny stwierdził, że nie uzyskał zgody Zjednoczenia. Odmowę uzasadniono niewystarczającym (średnim) wykształceniem kandydata.
W trakcie postępujących zmian odeszli - Naczelny na emeryturę wcześniejszą, "Ekonomiczna' do kołobrzeskiej firmy, bliższej jej nowego prywatnego domu i Gł. Księgowa - na emeryturę wysłużoną. Zaczęły mnożyć się niespodzianki. Kilka najmniej przyjemnych muszę (i chcę) opisać.
Gdy władze zdelegalizowały NSZZ Solidarność, zakładowi związkowcy usunęli z dużej związkowej tablicy wszystkie komunikaty. Na ciemnym tle gabloty środkowej, największej, wpięli czerwony goździk z czarną, żałobną wstążką. Wyglądało to pięknie w swojej skromności, doskonale oddawało nastrój ówczesnych chwil. Szybko okazało się, że nie wszyscy myślimy podobnie. Sekretarka, odnalazłszy mnie na terenie zakładu powiadomiła, że w towarzystwie niezaakceptowanego kandydata na zastępcę, czeka na mnie delegat z KW PZPR. Śpiesząc do tak ważnego gościa nie mogłem wymyślić logicznej odpowiedzi na dręczące pytanie - co i dlaczego przy delegacie robi nasz nieakceptowany kandydat?
Okazało się, że nic, poza minami dostosowanymi do słów i min delegata.
Po zapewnieniu, że pracujemy normalnie, delegat uznał za konieczne pokazać, jak ta moja normalność wygląda. Zaprowadził nas (raczej mnie!) przed gablotę i wskazując goździk zapytał - A co znaczyć ma TO! Odpowiedź, że TO nie ma żadnego wpływu na pracę, wyraźnie go rozwścieczyła. "Nakazał" zlikwidować całą tablicę w ciągu najbliższych kilku godzin. Rozwścieczył się jeszcze bardziej, gdy wtrąciłem, że zamiast zajmować się drobiazgami, byłoby lepiej, gdyby spowodował powołanie nowego Naczelnego, bez dalszego zmuszania mnie do pracy za trzy ważne osoby. Gdy odjechał porozumiałem się telefonicznie z lokalnym Komisarzem WRON. Pan kapitan podzielił moje obawy, że likwidacja tablicy podziała jak iskra. Uzgodniliśmy osłonięcie jej skręconymi płytami wiórowymi. I tak się stało. Kto i dlaczego próbował zrobić z tego aferę - nie wiem do dzisiaj. I wiedzieć nie chcę...
Podczas burzliwych wydarzeń w kraju dwukrotnie nawiedził mnie przedstawiciel SB. Chciał poznać nastroje wśród załogi i pomóc w "uspokojeniu" ewentualnych wichrzycieli. Podziękowania za chęć pomocy, stwierdzenie, że pracujemy normalnie bo załoga doskonale wie, że i pracujący i strajkujący jeść muszą, oraz oświadczenie, że w przypadku utraty kontroli nad wydarzeniami w zakładzie wolę wybrać własną dymisję, wyraźnie go rozczarowała. Gdy dodałem, że wystarczy aby swoją pomoc sprowadził do szepnięcia komu trzeba o moim przemęczeniu pracą za troje, miał dość. Co i jak zapisał w swoich raportach dla przełożonych - nie wiem.
Dyrektora Naczelnego Zjednoczenia szanowałem zawsze, od pierwszego kontaktu. Bywał u nas dość często. Kilka razy zapytał, jak pracuje się z moim szefem. Nie skarżyłem się nigdy, bo poza ciągłą skłonnością do zastępowania moich obietnic swoimi, pozostawiał mi dużo swobody. Mocno zaskoczyła mnie jego reakcja na wydarzenia bieżące. Gdy wśród postulatów strajkowych znalazło się żądanie wycofania wojsk ZSRR z terenów Polski, Rosjanie zareagowali natychmiast średnio 3-krotnym zwiększeniem cen części zamiennych. Dla przedsiębiorstw specjalizujących się w naprawach głównych ciężkiego sprzętu rolniczego produkcji radzieckiej zmiana okazała się zabójcza. Pozostawały dwa naturalne rozwiązania - korekta cen za NG w górę, lub rezygnacja z ich wykonywania, ze stosownymi przesunięciami wśród załogi. Oba rozwiązania Naczelnego wyraźnie zdenerwowały, zarzucił mi brak wrażliwości politycznej. Uważał, że niebezpiecznie pogorszą nastroje także wśród rolników. Stwierdził, że takich zmian nie akceptuje. Pozostało minimalizowanie szybko narastających strat.
Przewidując, czym to się skończy, w bardzo skromnym (na początek) zakresie uruchomiłem działalność na własny rachunek.
Pewnego dnia, lotem błyskawicy zakład obiegła wiadomość, że w gabinecie Naczelnego rozsiadła się delegacja z Koszalina. Wezwano czynniki społeczne, aby przedstawić im Nominata. Odetchnąłem z ulgą, z przekonaniem, że wreszcie będzie ktoś, kto przejmie lwią część ciążących na mnie obowiązków. Zdziwiło mnie trochę, że funkcję Dyrektora Naczelnego POM powierzono tej samej osobie, której uprzednio odmówiono funkcji zastępcy dyrektora ze względu na niewystarczające wykształcenie. Ale - jak powiadają rdzenni rolnicy - nie mój ogród, nie moje owoce. Powierzono ją osobie właściwej politycznie, oficerowi rezerwy(?), a mnie polityka brzydziła od zawsze. Wciąż, z modulowaniem stosownym do okoliczności, powtarzałem gdzieś zasłyszaną/przeczytaną opinię, że polityka jest jak świeża kupa dziecka - z którejkolwiek strony tknie się ją, z każdej śmierdzi.
Moje nadzieje na spokojniejszą pracę nie sprawdziły się, przynajmniej nie tak szybko, jak się spodziewałem. Na początku Nowy, po odebraniu moich szczerych gratulacji przychodził do mnie ze stertą korespondencji, aby uzgodnić, do kogo ją przekierować i ewentualnie, co komu odpowiedzieć. Załatwialiśmy to szybko, ale Nowy pozostawał dłużej. Bardzo lubił opowiadać o ekstrawagancjach spotkań z kolegami-oficerami rezerwy. Czy robił to celowo aby podkreślić różnicę pomiędzy nim i "szeregowcem dyplomowanym", któremu najpierw odmówiono rekomendacji na studia w WAT a później odebrano wszystkie nagrody i wywalono z kompanii szkolnej po bezpośrednim starciu z nowym dowódcą drużyny - nie wiem, ale po wydarzeniach późniejszych mam prawo brać taką ewentualność pod rozwagę.
Kiedyś poprosiłem, abyśmy rozmowy przełożyli na później, bo mam do zrobienie coś pilnego. W kolejnym "ruchu" Nowy, poprzez sekretarkę, podesłał mi do rozdysponowania kolejną stertę korespondencji. Taka zamiana służbowej pomocy na służbowy obowiązek odebrałem jako grubą przesadę. Intencje stały się jasne podczas ogólnego zebrania załogi pod jego wodzą. Nowy zgrabnie połączył fakty, bez wskazania rzeczywistych przyczyn. Po prostu stwierdził, że w okresie, gdy samodzielnie zarządzałem przedsiębiorstwem, POM po raz pierwszy od wielu lat zanotował straty.
Po takim faulu złożyłem wypowiedzenie - możliwości dalszej współpracy z osobą, która w taki sposób manipuluje faktami, nie widziałem żadnej. Po upływie prawie czterdziestu lat uważam, że popełniłem emocjonalny błąd. W przypadku przeczekania do likwidacji POM miałbym i satysfakcję, i dużo wyższą emeryturę...
Użyłem określenia "emocjonalny". Właśnie. Po prawie 50-latach od niecodziennego wydarzenia miewam wyrzuty sumienia. Tym bardziej, że niegdyś sam znalazłem się w sytuacji, w której- nie bacząc na konsekwencje - gotów byłem porzucić wszystko i udać się w siną dal.
Na usilną prośbę klienta, po stosownych uzgodnieniach z pracownikami, obiecałem mu, że naprawiony sprzęt odebrać będzie mógł jutro. Po upływie niespełna godziny od uzgodnień przybiegł do mnie roztrzęsiony, najważniejszy wykonawca uzgodnień z wiadomością, że natychmiast musi urwać się z pracy i nie będzie go także w dniu następnym. Gdy spytałem, czy i jak mogę mu pomóc, czy ma jakiegoś zastępcę do wykonania uzgodnionych czynności, odrzekł, że teraz nie może i nie jest w stanie o tym myśleć. Dlaczego - nie mówił, a ja nie miałem zwyczaju wtykać nosa w sprawy osobiste. Emocjonalnie trzaskając papierzyskami o blat biurka postawiłem warunek - jeżeli zapewni zastępstwo, będzie OK, jeżeli nie, zostanie ukarany. Odszedł zdecydowany ponieść karę. Sprawę z niezadowolonym klientem udało się załagodzić na tyle, że afery nie było.
Pracownik nie został ukarany, ale wrogiem pozostał. Powiedziano mi później, że na zebraniu POP PZPR skarżył się, że jego - wieloletniego członka - potraktowałem skandalicznie, strzelając mu przed nosem papierzyskami o biurko. Szkoda. Zadra i dyskomfort pozostały. Jest takie powiedzenie - lepiej mieć tysiąc przyjaciół niż jednego wroga...
W okresie wypowiedzenia wielokrotnie nagabywałem Nowego o wyznaczenie osoby, której będę mógł solidnie przekazać przynajmniej dokumenty, z moją funkcją związane. Nowy do końca udawał, że w moje wypowiedzenie nie wierzy, że niby wycofam je w ostatniej chwili. Później wielokrotnie telefonował do mnie jego brygadzista z pytaniami, gdzie co może odnaleźć. Było to wielce irytujące ale telefonował zawsze człowiek wyjątkowo solidny. Odpowiadałem zwykle z maksymalną precyzją , bo akurat tego pracownika po prostu bardzo szanowałem - z takimi ludźmi chętnie pracowałbym nawet do emerytury i ...dłużej :).
Podczas rozkręcania działalności na własny rachunek natknąłem się na gąszcz absurdalnych przepisów, barier oraz ...krwiożercze zachowania lobbystów i konkurencji.
Po uzyskaniu zgody BSM na dostosowanie piwnicy własnej i części przyległej do piwnicy wózkowni, nigdy wcześniej i przez nikogo nieużywanej, przyjąłem duże zlecenie na dostawę dla Fabryki Maszyn w ŻNINIE drobnych elemenów do termosów wojskowych. Zakupiłem kilka obrabiarek stołowych, do pomocy zatrudniłem dwóch emerytów. Na skromne utrzymanie wystarczyło dla wszystkich. Spokój nie trwał długo. Po upływie bodajże 1,5 roku u odbiorcy ogłoszono przetarg. Wygrał konkurent o 15% tańszy od mojego minimum. Dowiedziałem się później, że pod jego presją i groźbą opóźnienia dostaw dla wojska przez FM Żnin, zgodzono się, by detale dostarczał terminowo o 30% droższe od moich. Bywało ciężko, ale miało być nie o tym...
Wideo: Karlino w październiku 2010.
Wideo: 2016-08-05 Karlino-Hajnówka + Hajnówka-Lublin-Kraśnik-Lublin-Nieszawa-Karlino.
Marszrutę rozpoczynam od województwa podlaskiego, bo właśnie tam, w Hajnówce, 15 pażdziernika 1940 roku "bocian przyniósł mnie" 4-osobowej rodzinie Durzyńskich. Stało się to po powrocie zdemobilizowanego pod Baranowiczami plutonowego Piotra Durzyńskiego. Piotr, w podarowanym mu w znajomej leśniczówce długim, sfatygowanym kożuchu, dotarł do Hajnówki zarośnięty tak bardzo, że z trudem rozpoznały go własne dzieci i żona. Miał pilnie strzeżony skarb - guzik od munduru, z orłem w koronie. Z nim został pochowany po przeżyciu lat 91.
Gdy Piotr dotarł do Hajnówki, decyzja ówczesnych władz rosyjskich była krótka - sprawdzić. Jeżeli szpieg - rozstrzelać. Zwolniono go po interwencjach sąsiadów...
Jak powstały błędy w zapisie nazwisk, domyślać się można różnie. W urzędowych dokumentach mojej mamy zawarte są trzy różne wersje . U ojca i reszty rodziny - jedna, odmienna niż w moim dokumencie głównym i wszystkich pochodnych. U mojej obecnej żony, w dokumentach oficjalnych i pochodnych wpisano nazwę miejsca urodzenia w RFN, nieistniejącego na mapach. Istnieje, ale pisane przez dwa "t".
Do pokrewieństwa przyznajemy się na prawach kaduka. Tylko na zasadzie wspólnych rodziców i wspomnień. Formalnie nie jesteśmy nawet kuzynami. Rodzina z upływem czasu wciąż się oddala - mam własną. Jak długo to potrwa ??
Marszrutę przedstawiam w systemie mieszanym - pobyt pierwszy + odwiedziny późniejsze, bez zachowania kolejności alfabetycznej.
Z dzieciństwa w Hajnówce pamiętam niewiele. Tylko luźne, niepowiązane obrazy. Krowa Mućka, która chciała potraktować mnie rogiem, tucznik, który - nie trafiony w serce - biegał po ogrodzie aż się wykrwawił, świeczka i schron pod stogiem siana w którym ukrywaliśmy się albo przed Rosjanami, albo przed Niemcami (w zależności kto pytał), ruski żołnierz wychylający się z międzyrzędzia ziemniaków z uśmiechem i palcem na ustach sugerującym milczenie, podniebne potyczki samolotów.
Do pobliskiego przedszkola chadzać nie chciałem. Podobno po każdej próbie pozostawienia mnie tam, ryczałem tak długo i głośno, że takiego płaczu znieść nie mogły nawet doświadczone przedszkolanki. Pozostałem przy mamie jak typowy maminsynek. Miewało to strony dobre - złe przeważały.
Radykalne zmiany nastąpiły, gdy zacząłem uczęszczać do SP nr 1 TPD. Bywało różnie - więcej na stronie. Bardzo chciałbym przeprosić za swoje ówczesne wygłupy nauczyciela śpiewu (nazwiska nie pamiętam) ale jestem pewien, że to niemżliwe - prawdopodobnie od dawna nie żyje. W latach późnieszych próbowałem odnaleźć w leśnej osadzie Topiło lubianego kolegę Ziutka Emiljanowicza - bezskutecznie.
Dom rodzinny po raz pierwszy opuściłem w roku 1948. podczas wakacji po pierwszym roku nauki w SP nr 1 TPD. Pod "opieką" starszej o pięć lat siostry wyjechaliśmy na szkolne kolonie w Białowieży, w zamku częściowo rozwalonym. W latach późniejszych próbowałem go odnaleźć - bezskutecznie. Opis na stronie.
Do Białegostoku z Hajnówki jeździłem kilkakrotnie w latach 1950-54 po oliwę nicejską, dostępną tylko w tamtejszych delikatesach. Stanowiła składnik leku potrzebnego mamie. Na zdjęcia nie miałem czasu i chęci. W latach późniejszych, po ukończeniu edukacji w Kraśniku, z Gniewa, Tczewa i Koszalina jeździłem pociągiem Szczecin-Białystok. Niechętnie. W Białymstoku miewałem problemy z dojazdem do Hajnówki. Z Wałcza podróżowałem przez Warszawę. W sierpniu 2022 kontrolnie skorzystaliśmy z jadącego m.in. przez Hajnówkę "objazdowego" pociągu BIEBRZA relacji Gdynia-Warszawa. Awaria lokomotywy wywołała opóźnienie prawie 6-godzinne.
W latach dalece późniejszych (nie dotyczy pociągu Biebrza) zwykle wybieraliśmu trasy, których poznać wcześniej nie zdążyliśmy. Supraśl, Augustów, Wigry i kilka innych miejscowości odwiedziliśmy wracając z Hajnówki. W kierunku na Supraśl rejestrowaliśmy ogromny kloc-pomnik, w Wigrach klasztor Kamedułów, jezioro i statek którym pływał Papież Jan Paweł II (tam nocowaliśmy na nieco odległej kwaterze prywatnej - w klasztorze wszystkie miejsca były zajęte), w Mikołajkach hotel Gołębiewski i - w najbiższej okolicy - kilka miejsc szczególnie urokliwych. W Mikołajkach nocowaliśmy a w hotelu mikołajkowskiego właściciela obchodziliśmy rocznicę ślubu, ale w Karpaczu!
Łączę przekierowania - Augustów, Kosy Most, Siemianówka, Topiło, Wigry.
Gniew i Tczew. Brat, "po odpracowaniu" nakazu w Kraśniku zmienił pracę. Namówiony przez kolegów którzy zrobili to wcześniej, podjął pracę w Fabryce Maszyn i Odlewni w Gniewie jako Główny Technolog. Otrzymał mieszkanie służbowe na piętrze narożnej kamienicy głównego placu Gniewa w sąsiedztwie kolegi-Gł. Mechanika i Naczelnego Dyrektora Fabryki. Pracowałem wówczas w Hajmechlesie a tamtejsze nawyki w pracy i poza nią nie gwarantowały zawodowego rozwoju. Fabryka w Gniewie dysponowała umeblowanym pokojem służbowym i nadal poszukiwała technologów. Rodzinnie uradzono, że taką okazję samych plusów wykorzystać powinienem. Pracę zmieniłem z dnia na dzień - przebieg pobytu w Gniewie w przekierowaniu. Z przyczyn zależnych ode mnie tylko w niewielkiej części, pracę zmieniłem - opis w przekierowaniu na Tczew. Z Tczewa, za radą tłustego i wielce spoconego sierżanta WKU, po defiladzie na golasa przed Komisją, z kategorią A (mimo mojej krótkowzroczności) miałem zgłosić się w dniu swoich imienin w JW 4420 Wałcz. Przed stawieniem się w JW wykorzystałem w Hajnówce urlop ustawowy.
Koszalin. Zanim rozstałem się z Barwicami, miałem uzgodnione zatrudnienie w Wojewódzkim Zjednoczeniu Przedsiębiorstw Państwowego Przemysłu Terenowego w Koszalinie, w pracowni konstrukcyjnej, rozstawionej w bardzo długiej sali z jedynym piecem stojącym blisko drzwi. Nawet gdy piec pękał z gorąca, zdarzało się, że na końcu sali temperatura spadała poniżej 10 st. C. Gdy coś takiego zdarzało się, szef pracowni rzucał na biurko futrzaną czapę, organizował zrzutkę. Jako najmłodszy wiekiem i stażem biegałem po rum lub krupnik. Podobno gdy mnie nie było, szef pracowni wzywał szefa kadr aby powiadomić go, że odsyła pracowników do domów. Przy pięknej zimowej pogodzie zdarzało się, że cała grupa - zamiast we własnych domach - lądowała w Mielnie, aby po sporej dawce alkoholu np. pozjeżdżać sobie z nadbrzeżnej skarpy.
Zmiana nastąpiła, gdy Polskę nawiedziła moda NTU (norm technicznie uzasadnionych). Początkowo do podległych firm jeździłem sam, gdy moda umocniła się, otrzymałem nowego szefa, później dwóch współpracowników, jeszcze później kolejnego. W krótkim czasie nowa komórka rozrosła się z jedno- do pięcioosobowej. Jednocześnie zmieniono zasady gry. Początowo inspektor instruował i bezpośrednio uczestniczył w pracach. Skończyło się na instruktarzu, podziale zadań i kontroli postępu prac.
Pracę w WZPPPT bardzo ceniłem. Dzięki niej poznałem szereg nowych miescowości ówczesnego województwa i co nieco samo województwo. Lubiłem system pracy który sprawial, że do Koszalina powracałen max. 2x w miesiącu aby złożyć sprawozdanie i rozliczyć delegację. W takiej sytuacji, bez obiekcji zgodziłem się na dokwaterowanie sublokatora, ale jeden mocno zaczadział, a następny - nie uprzedzony - skutecznie odstraszył srokę, którą wychowałem od czasu gdy wypadła z gniazda. Sroka miała zwyczaj przylatywać do okna po serwowany wyłącznie dla niej, smaczny kąsek.
Poznałem Człuchów, Czaplinek, Darłowo i Darłówko, Parasolki i restaurację "U Piotrusia" w Słupsku.
Skoro w Wałczu nie udało się z cybernetyką na WAT, wykorzystałem szansę stworzoną w roku 1963 przez Politechnikę Szczecińską. Politechnika uruchomiła w Koszalinie filię Wydziału Budownictwa Lądowego, prowadzoną w trybie wieczorowym. Kręciła mnie w szczególności budowa wspaniałych mostów i związane z nią obliczenia. W owym czasie kierunkowaliśmy prace w Sławieńskich Zakładach Przemysłu Terenowego w Darłowie. Naukę podjąłem 01.10.1963. Aby ułatwić kontynuację, z dniem 01.03.1964 - za nieco wymuszoną zgodą WZPPPT - podjąłem pracę w SZPT na stanowisku Gł. Technologa.
W Darłowie zakochałem się po same uszy a nawet i nieco wyżej. 9 maja 1964 roku, w gronie kolegów a bez udziału rodzin, wzięliśmy ślub cywilny - wbrew ludowym przepowiedniom, że małżeństwa majowe trwają bardzo krótko. W naszym przypadku przepowiednia spełniła się. Już w listopadzie zdarzyło się coś, co nasze małżeństwo przekreśliło ostatecznie, mimo późniejszych prób jego przywrócenia. 16 listopada wyjechałem do Świebodzina.
Barwice. Do Barwic trafiłem bezpośrednio z Wałcza - nawet pokrywają się daty zwolnienia z JW i przyjęcia do pracy. W Spółdzielni ZRYW przepracowałem dwa miesiące. Mimo łączonych stanowisk kierowniczych, zwolnienie z dnia na dzień wymusiłem 12 grudnia 1962. Z Barwicami rozstałem się z plamą na honorze i zawodową satysfakcją. Wojsko, po bardzo dokładnej kontroli, nie miało żadnych zastrzeżeń do wykonanych pod moim nadzorem wielkich elementów. Jak wyglądała dalsza współpraca po moim odejściu - nie wiem. Do wielkich kłopotów wystarczył nawet niepozorny błąd technologiczny. Szczegóły w opisie dostępnym z wykorzystaniem przekierowania.
Po roku 1983 i latach póżniejszych próbowałem odnaleźć stare ślady - bezskutecznie.